poniedziałek, 10 marca 2014

6. Przebudzenie

Hannah
Mam ochotę zapaść się pod ziemię. Sama nie jestem pewna, czego powinnam oczekiwać od Cullenów i Felixa, ale chociaż zdaję sobie sprawę z tego, że wszystko jest moją winą, mam serdecznie dość tego, jak wszyscy się we mnie wpatrują. Czy nie wystarczy, że już teraz czuję się okropnie? Najwyraźniej nie, bo wszyscy uparcie próbują wpędzić mnie w jeszcze większe poczucie winy.
Krzyki Renesmee sprawiają, że czuję, jak oczy coraz mocniej mnie pieką, domagając się dania upustu łzom, chociaż w moim przypadku już nigdy nie będzie to możliwe. A jednak jakimś cudem kręci mi się w głowie, nawet jeśli jako wampirzyca nie mogę stracić przytomności. Chce płakać, również krzyczeć albo robić cokolwiek innego, obojętnie jak bardzo to idiotyczne i chociaż zdaję sobie sprawę z tego, że w ten sposób nie zaznam ukojenia. Nie zaznam go, póki wszystko jest nie tak i wszystko jest na dobrej drodze do tego, żeby jeszcze bardziej się spieprzyć.
Zaczynam krzyczeć, wyrzucając z siebie słowa z prędkością karabinu maszynowego. Nie zastanawiam się nad ich doborem ani tym, że w ten sposób mogę po raz kolejny zranić Renesmee, jakby i tak nie spotkało jej dość. Jestem potworem, oczywiście – teraz mam na to idealny dowód, ale nie dbam o to. Chcę po prostu, żeby przestała krzyczeć. Pragnę zrobić cokolwiek, żeby w końcu przestała go wzywać; żeby przestała szlochać i w bolesny sposób przypominać mi o tym, że to przeze mnie jesteśmy tutaj, a Demetriego z nami nie da. Nie, nie tylko ja go zostawiłam, ale gdybym podjęła niektóre decyzje inaczej…
Krzyk Renesmee milknie, ale wątpię, żeby to miało związek z tym, co powiedziałam. Dziewczyna majaczy i rzuca się, ale przynajmniej przestaje powtarzać imię tropiciela. Co najbardziej ironiczne, wcale nie czuję się z tym gorzej.
Jestem egoistką.
Mięśnie nagle odmawiają mi posłuszeństwa, co jest kolejną anomalią, jeśli chodzi o wampiryzm. Osuwam się na kolana, ukrywając twarz w dłoniach, ale chociaż staram się nad sobą zapanować, to i tak szlocham i zawodzę, całkiem wytrącona z równowago. Do tej pory byłam silna, wręcz w okrutny sposób grałam i wierzyłam w to, że mogę w ten sposób nie tylko funkcjonować jakby nic się nie wydarzyło, ale również jakoś wynagrodzić Nessie decyzje, które podjęłam, ale już przecież doskonale wiem, że to nie ma najmniejszego sensu. Chociaż próbuję zachowywać się jak przyjaciółka, tak naprawdę przez ostatnie miesiące próbowałam zaspokoić własne wyrzuty sumienia i spróbować poczuć się chociaż trochę lepiej. Swoją drogą, nawet mi się to udawało, przynajmniej do czasu, kiedy – ha! – zdecydowałam się wyznać prawdę.
Cudownie, nawróciłam się, a teraz czekałam na coś tak abstrakcyjnego, jak uzdrawiające działanie prawdy. Jak widać, nadzieja matką głupich, bo na razie mam wrażenie, że wszystkie złe czyny nie tylko wracają do mnie ze zdwojoną mocą, ale na dodatek uderzają w tych, którzy są dla mnie ważni.
– Hannah, na litość Boską! – słyszę jęk Felixa, ale nawet kiedy wampir nagle materializuje się u mojego boku, nie zamierzam pozwolić mu się podnieść, a tym bardziej spojrzeć mu w twarz.
Zaczynam kręcić głową, mrucząc coś pod nosem. Czuję na sobie spojrzenia Cullenów, ale nie obchodzi mnie to, że swoimi słowami nie tylko robię z siebie idiotkę, ale i mogę wpędzić siebie i Felixa w kłopoty. Wiem, powinnam siedzieć cicho, ale nie jestem w stanie, skoro Renesmee wciąż krzyczy…
Och, dlaczego ona wciąż krzyczy?!
– Co tutaj się, do diabła, dzieje? – Ten dźwięczny sopran może należeć wyłącznie do Rosalie. Nawet nie jestem zdziwiona tym, że wampirzyca się nade mną nie lituje, bardziej skoncentrowana na słowach, które wypowiedziałam, a które dotyczyły jej rodziny, zwłaszcza bratanicy. – Od początku zakładałam, że ta dwójka ma z tym coś wspólnego, ale co do tego wszystkiego ma jeszcze Demetri?
Witaj w nowym, pieprzniętym świecie. Prócz cudownego powrotu rzekomo zmarłej bratanicy, jej przemiany, dwójki intruzów, w tym jednej histeryczki, w pakiecie dorzucamy cudowna historię romansu z największym twojej kochanej Renesmee z zamkowym playboyem. Ale nic się nie martw! Jak wszystko dobrze pójdzie, finał i tak okaże się tragiczny, a to wszystko dzięki moim naturalnym zdolnościom pakowani się w kłopoty, myślę i nagle czuję chęć, żeby roześmiać się w histeryczny sposób, obojętna na to, że w ten sposób raczej nikt nie spojrzy na mnie w przychylniejszy sposób. Cóż, Hannah, zawsze byłaś zdrowo walnięta.
Chociaż na moment przestaję się nad sobą użalać, zwłaszcza, że zaczyna mnie irytować to, że Felix bez przerwy szarpie mnie za ramię, próbując zwrócić moją uwagę. Pod wpływem impulsu unoszę głowę i wzdrygam się, nagle napotykając spojrzenie rubinowych tęczówek wampira. Nie sądziłam, że jest tak blisko mnie – tak niepokojąco blisko, że wystarczy jeden ruch, żebyśmy znowu się pocałowali.
Cholera, chyba na dodatek zaczynam skradać zmysły. Albo to już początku załamania nerwowego, jeśli oczywiście w moim przypadku to możliwe.
– No co? – warczę, nie mogąc się powstrzymać. – Może mi zaprzeczysz, co Felutku? – dodaję z kpiną, dochodząc do wniosku, że już i tak nie mogę się bardziej pogrążyć.
– Hannah… – Wampir wzdycha. W jego oczach widzę najróżniejsze sprzeczne emocje, najwyraźniejszy jednak jest gniew. Sądząc po minie Felixa, jak najbardziej wszystko popsułam, ale to w tym momencie nieistotne. – Po prostu się zamknij, okej? – proponuje i to zaskakuje mnie do tego stopnia, że jestem w stanie jedynie unieść brwi i gapić się na niego z lekko rozchylonymi ustami.
Felix wykorzystuje chwilę mojej nieuwagi, żeby zmusić mnie do tego, bym stanęła na równe nogi. Prostuję się, po czym machinalnie od niego odskakuje, speszona jego bliskością. Gdybyśmy jeszcze byli sami, byłabym w stanie to zignorować, ale obecność Cullenów zmienia wszystko.
Fakt, że przynajmniej dwoje z nich chętnie potraktowałoby nas w mało uprzejmy sposób również.
Szybko uciekam wzrokiem gdzieś w bok, uświadamiając sobie, że krzyk Renesmee ucichł po raz kolejny. U boku dziewczyny dostrzegam kasztanowłosą, drobną wampirzycę – Esme, o ile się orientuję, chociaż nie potrafię sobie wyobrazić, że ta dwudziestokilkuletnia kobieta jest babcią Renesmee. Nie wspominając już o doktorze, który bynajmniej nie wygląda na kogoś, kto byłby w stanie wykonywać taki zawód. Oczywiście w przypadku wampirów pozory mylą, ale dla mnie to i tak szokujące, po części zresztą szukam sobie powodów do tego, żeby zająć czymś myśli.
– Zemdlała – stwierdza cicho Carlisle, w zamyśleniu gładząc wnuczkę po rozpalonym policzku. Nie jestem pewna czy bardziej go to niepokoi, czy dziwi. – Nie spotkałem się wcześniej z czymś takim, ale może tak będzie lepiej.
– Już nie krzyczy. Może to lek… – szepce Esme. Widać, że chce w to wierzyć. – Carlisle, czy ona…? – Nie jest w stanie dokończyć, ale jej pytanie wydaje się oczywiste.
– Nie wiem, ale wygląda tak, jakby się zmieniała. Jeśli tak, powinniśmy być dobrej myśli. Lepiej, żeby była wampirzycą niż… – Kręci głową, zaniepokojony. – Musimy czekać – powtarza, ostrożnie wsuwając dziewczynie obie dłonie pod plecy.
Otwieram usta, chcąc zaprotestować, kiedy wampir bierze ją na ręce, ale ostatecznie nie mówię niczego. Sama nie jestem pewna, co czuję, ale chyba na swój sposób czuję ulgę, skoro Renesmee już nie ma w pokoju. Przecież wiem, że w tym domu nic złego nie może jej się stać – gorzej z nami, ale o tym staram się nie myśleć. Już i tak na swój sposób wygraliśmy, przynajmniej częściowo. Dotarliśmy tutaj, a to więcej niż przeszło tydzień temu mogliśmy sobie wyobrazić.
Wciąż jestem świadoma spojrzenia Felixa, podobnie jak i obecności bliskich Renesmee. Jasnowłosa piękność taksuje mnie wzrokiem, ale przynajmniej nie atakuje, zastygła w bezruchu u boku Emmett’a. Wampir o posturze niedźwiedzia już chyba całkiem nieświadomie trzyma obie dłonie na biodrach żony, nie spuszczając nas z oczu. Ha, zupełnie jakbyśmy dokądś się wybierali, nawet gdyby oni pozwolili nam odejść! Czuję się zła na samą myśl o tym, że mogą mieć jakiekolwiek wątpliwości co do naszych intencji po tym wszystkim, co się wydarzyło. Do diabła, przecież musielibyśmy być szalonymi, żeby przynieść tutaj Renesmee, gdybyśmy źle jej życzyli!
Idiotko, prawdopodobnie dlatego wciąż jeszcze żyjecie, karcę się w myślach. No, może jeszcze dzięki temu, że jest tak jak mówiła Nessie i Carlisle unika zabijania, jeśli tylko ma po temu okazję.
– Chyba powinniśmy w końcu porozmawiać – słyszę i wzdrygam się mimowolnie.
Jestem na siebie zła za to, że tak łatwo tracę koncentrację, na dodatek w miejscu, gdzie otaczają mnie obce wampiry, które mają powód do tego, żeby mnie nienawidzić a może nawet zabić. Wiem, że powinnam natychmiast uwolnić ich spod wpływu swojego daru, zwrócić im wspomnienia i dopiero wtedy zacząć wszystko tłumaczyć, ale nie jestem do tego zdolna. Chcę ale nie mogę – w tym leży największy problem, a ja nie potrafię zdobyć się na to, żeby się przełamać. Ta świadomość doprowadza mnie do szaleństwa, zwłaszcza, że to dowód na to, że jestem tchórzem, ale co mogę na to poradzić? Boję się, ale nie tyle śmierci, co konsekwencji, chociaż wiem, że i tak ich nie uniknę.
Z drugiej strony, w zasadzie wszystko mi jedno. Renesmee dość już wycierpiała, my wszyscy dość już wycierpieliśmy… Nie może być gorzej, a przynajmniej tak sądzę.
– O tak, jak najbardziej powinniśmy porozmawiać – mówię, zwracając się w stronę Carlisle’a. Wampir stoi w progu, przypatrując się z uwagą mnie i Felixowi. W jego oczach widzę nieufność, ale nie wrogość i t jeszcze bardziej mnie dekoncentruje.
– Jestem zwłaszcza zdziwiony twoim widokiem, Felixie – przyznaje doktor, zerkając na wampira u mojego boku. Korci mnie, żeby jeszcze bardziej się odsunąć, chociaż nie wiem, dlaczego ta bliskość mi ciąży. – Nie miałem wieści od Aro od przeszło osiemnastu lat, a teraz…
– Tak, ja też zastanawiam się, jakim cudem tutaj trafiłem – mruczy Felix. Po reakcji wampirów, również Carlisle’a, orientuję się, że chłopak nie jest raczej ich dobrym znajomym. Cholera. – A tak przy okazji, to jest Hannah. Nie, wcale nie musicie nam dziękować – dodaje i chociaż nie widzę jego twarzy, mogę się założyć, że wywraca oczami.
– Dziękować! – prycha Rosalie. Sama nie jestem pewna, które chętniej bym trzepnęła – ją i Felixa. – Chcę w końcu wiedzieć, co tutaj się dzieje. Zjawiacie się w środku nocy z Renesmee, która… Zresztą nieważne. Liczy się, że przynajmniej ona żyje…
Po jej słowach czuję się tak, jakby ktoś kopnął mnie w żołądek. Dobrze pamiętam, co takiego zaszczepiłam w ich umysłach i teraz się tego brzydzę. Co prawda utrata kilku członków rodziny, również Renesmee, jest łagodniejsza niż przekonanie o śmierci wszystkich bliskich, które stworzyłam w umyśle Nessie, ale to i tak jest okrutne. Ja jestem okrutna, nawet jeśli tego nie chcę.
Felix szturcha mnie w ramię, jakbym sama nie miała pojęcia, że powinnam coś zrobić. Warczę i błyskawicznie obracam się w jego stronę, palcem celując wprost w sam środek jego torsu.
– Wiem. Do cholery, wiem, Felutek – wyrzucam z siebie przez zaciśnięte żeby. Mimochodem zauważam, że na twarzy Emmett’a pojawia się coś jak blady uśmiech, ale to zbyt mało, żebym poczuła się pewniej. W normalnym wypadku byłabym zachwycona rozbawieniem kogokolwiek kosztem Felixa, ale w obecnej sytuacji nie jest mi do śmiechu – Muszę wszystko odkręcić, ale – bądźmy szczerzy – nie mam pojęcia jak!
– Sugerowałbym, żebyśmy zaczęli od początku, Hanno. – O dziwo to Carlisle decyduje mi się przyjść z pomocą. Kiedy na niego spoglądam, trochę się uspokajam, bo wciąż wygląda na w pełni rozluźnionego. Co najwyżej się martwi, ale nie osądza mnie ani Felixa, chociaż powinien. – Znaleźliście Renesmee – dodaje, spoglądając na mnie zachęcająco.
Wzdycham nieco teatralnie. Jeśli po tym wszystkim nie spróbują urwać mi głowy, chyba zacznę wierzyć w cuda.
– Obawiam się, że to trochę bardziej skomplikowane – przyznaję. Tym razem to Felix parska wymuszonym śmiechem, jako jedyny świadom moje jakże marnej parafrazy. Przecież oboje zdajemy sobie sprawę z tego, że to cholernie trudne. – Nie tyle „znaleźliśmy”, co poznaliśmy Renesmee w Volterze. Dokładnie tam, gdzie spędziła ostatnie pół roku – zaczynam, ostrożnie dobierając słowa. Staram się nie patrzeć na nikogo innego prócz Carlisle’a, ale i tak czuję oszołomienie pozostałej trójki Cullenów. – Możecie ich obwiniać, również Felixa, ale to wszystko nie tak. Wszystko tak naprawdę sprowadza się do mnie, to co się stało… No cóż, to chyba najwyższa pora, żeby w końcu sobie przypomnieć, prawda? – mówię cicho.
Wiem, że nie rozumieją ani słowa, ale to jedynie kwestia czasu. Skoro ja chcę, żeby sobie przypomnieli, zrobią to, chociaż wątpię, żeby cokolwiek sprawiło, że wszystko wróci do normy. W ogóle nie mam pojęcia, czy teraz można mówić o czymkolwiek, co chociaż w niewielkim stopniu jest związane z normalnością.
Nieważne.
Zamykam oczy, chcąc żeby sobie przypomnieli – i to niezależnie od możliwych konsekwencji.
Niezależnie od tego, czy coś stanie się mnie.
Renesmee
Ból był wszystkim, co miałam i czego byłam świadoma. Promieniował z każdej komórki mojego ciała; wciąż wzrastał i obezwładniał mnie, sprawiając, że nie byłam świadoma niczego innego, a jedynie wszechogarniającego cierpienia, która powoli doprowadzało mnie do szaleństwa. Próbowałam szarpać się i walczyć, w nadziei, że w ten sposób uda mi się wyrwać z szalejącego pożaru, który bezlitośnie pochłaniał całe moje ciało, ale okazało się, że nie jestem do tego zdolna.
Czułam się, jakbym śniła najgorszy z możliwych koszmarów, chociaż jednocześnie zdawałam sobie sprawę z tego, że istnieją rzeczy zdecydowanie gorsze od trwających męczarni. Bolesna była również świadomość tego, że to najprawdopodobniej ja odpowiadam za wszystko, co się ze mną działo, ale nie miałam siły na to, żeby dodatkowo się zadręczać. Nigdy nie byłam masochistką, nie pragnęłam również śmierci, nawet wtedy, gdy poczucie straty zdawało się rozszarpywać mnie od środka, równie okrutne co trwające cierpienie. Tym razem również nie pragnęłam tego, żeby umrzeć, chociaż wraz z upływem kolejnych, ciągnących się w nieskończoność sekund, zaczęłam pragnąć tego, żeby w końcu się obudzić – albo wręcz przeciwnie, zniknąć. Gdyby mi się to udało, może zrozumiałabym co się dzieje i była w stanie jakoś uciec od trwającego cierpienia, powoli wyniszczającego mnie od środka.
Czułam się trochę tak, jakbym walczyła z ciągnącymi mnie w dół falami oceanu. Ból był niczym powracający przypływ – oślepiał mnie, oszałamiał i sprawiał, że w jednej chwili nie było niczego innego, a jedynie wszechogarniające cierpienie. Kiedy następował odpływ, udawało mi się znaleźć w sobie dość energii, żeby zacząć walczyć, ale i to było bez sensu. Nie miałam pewności, ale chyba wielokrotnie traciłam przytomności, jeśli można było nazwać półsnem stan, gdy zapadłam się w ciemność, zdominowana przez cierpienie i wszechogarniający ból. Wtedy miałam wrażenie, jakbym znikała i to było dobre, ale nic nie było w stanie ukoić ciągłej udręki, która nie opuszczała mnie nawet na moment. Cierpienie trwało nawet w chwilach wytchnienia, tych jednak było zbyt mało, żebym mogła poczuć się lepiej.
W którymś momencie wszystko zaczęło mi się mieszać i już sama nie byłam pewna co się ze mną dzieje i czego pragnie. Raz po raz zapadłam się w ciemność, pozwalając żeby pasma bólu przejmowały nade mną kontrolę. Niejednokrotnie miałam wrażenie, że krzyczę, a mój własny wrzask rozsadzał mi czaszkę, wibrując i wypalając się w moim umyśle. Miałam wrażenie, że za moment głowa pęknie mi na dwoje, ale już sama nie wiedziałam czy to od krzyku, czy może od czegoś innego. Nie byłam nawet pewna czy w ogóle krzyczę, czy może to sobie wyobraziłam, tak jak i nagle nabrałam wątpliwości co do tego, czy którekolwiek z wspomnień którymi dysponowałam jest prawdziwe.
Czy ja jestem prawdziwa.
Czasami do mojej świadomości przedostawały się głosy, zapachy i obrazy, ale to było niczym ulotny sen – wspomnienie życia, które nie było prawdziwe, a może należało do kogoś innego. Przez pewien czas miałam wrażenie, że lecę, tylko po to, żeby ponownie zapaść się w ciemność, poprzecinaną krwistymi pasmami nieustającego cierpienia. Przed oczami majaczyła mi twarz kogoś, kogo powinnam znać – bladego mężczyzny o krwistych tęczówkach, ciemnych włosach i zawadiackim uśmiechu – i to zwykle motywowało mnie do tego, żeby zacząć walczyć. Próbowałam przypomnieć sobie jego imię, a kiedy już mi się to udawało, krzyczałam do zdarcia gardła, a przynajmniej próbowałam to robić, wzywając go i nie rozumiejąc, dlaczego mi nie odpowiada. Chciałam wiedzieć, dlaczego go przy mnie nie było; dlaczego nie robił niczego, żebym poczuła się lepiej. Potrzebowałam go, tak bardzo potrzebowałam, ale wydawał się być niczym kolejny senny majak, stworzony przez mój umęczony umysł tylko po to, żeby potęgować moje cierpienie.
Jego imię… Dlaczego po każdym przebudzeniu następował kryzys, kiedy znów zapadałam się w ciemność, zapominając jego imię?
Oni wszyscy byli niczym cienie przeszłości – obecni, ale jakby nieprawdziwi, przynajmniej nie dla mnie. Kiedy słyszałam głosy, czułam, że powinnam je znać i że to ważne abym sobie przypomniała, świadomość ta jednak była zbyt słaba. Dlaczego? Cierpiałam, więc po co miałam się wysilać, skoro tak naprawdę to były zaledwie wymysły mojej wyobraźni; majaki w bólu, które nie miały żadnego odniesienia do rzeczywistości. W zasadzie nie byłam już pewna, czy całą moją rzeczywistością nie jest ten ból i świat bez niczego, gdzie jestem wyłącznie ja. Niczego innego nie było, a życie w iluzji przeminęło, pozostawiając po sobie bolesne wspomnienia i tęsknotę za czymś, czego już i tak nigdy nie miałam mieć.
Cierpienie trwało.
A ja zaczynałam się poddawać.
Jego tutaj nie ma! Nie ma go i nie będzie… Słowa okrutne – tak bardzo okrutne – majaczą gdzieś na granicy mojej podświadomości. Nie rozpoznaję głosu, w zasadzie nie słyszę żadnego dźwięku. Słowa są niczym napisane na papierze – przeczytałam je i zapamiętałam, dodając niczym kolejne narzędzie tortur, które później mój umysł będzie w stanie wykorzystać.
Jestem tylko ja – a może i niekoniecznie.
Sama już nie byłam pewna, co takiego jest prawdą.
A czas płynął dalej.

Płonęłam – a przynajmniej tak czułam, chociaż jakaś część mojego uśpionego umysłu zdawała sobie sprawę z tego, że to nie jest prawda. Cierpiałam, ale to było niczym porównaniu z bólem, którego doświadczyłam. Fizyczne katusze były zaledwie cieniem prawdziwego bólu, tego pozbawionego materialnego źródła; tamtego bólu nie dało się „wyłączyć”, nie dało się go zignorować – po prostu istniał, tak jak i istniałam ja.
Ból, którego doznawałam teraz, był jednak aż nadto materialny. Teraz już rozumiałam, czym jest ten nieistniejący, wypełniający żyły ogień o którym niejednokrotnie wcześniej słyszałam. Czułam go, czułam jak powoli paraliżuje moje ciało, wpływając na każdą komórkę, ale chociaż wiedziałam, że tak naprawdę płomienie nie istnieją, pragnęłam aby ktokolwiek ugasił płomienie. To nic, że nie było żadnego pożaru. Jak coś podobnego mogło być nierealne, skoro doskonale czułam, że płonię? Czy to możliwe, żeby to był zaledwie wymysł mojego umęczonego umysłu, mojej wyobraźni…?
Nie rozumiałam, jak mogłam czuć, skoro inne moje zmysły po prostu zniknęły? Miałam wrażenie, że dryfuje w pustce. Otaczała mnie ciemność, jakże nieprzenikniona i przerażająca, gorsza od najczarniejszej nocy, jaką kiedykolwiek przeżyłam. Tej ciemności obce było światło, a z czasem przyłapałam się na tym, że sama również zaczynam zapominać czym jest blask albo cokolwiek, co można określić mianem koloru. Dla mnie istniała wyłącznie czerń, ta nieprzenikniona pustka – nic innego nie miało racji bytu w nicości, nawet ja sama. Nie było dźwięków, zapachów, nawet wspomnień – wszystko to wyparowało, strawione przez niewidzialny ogień, którego nie było, chociaż jego niematerialność wydawała się czymś nieprawdopodobnym.
Jak mogłam cokolwiek czuć, skoro mnie nie było? Jak ciało, którego nie ma, może doznawać cierpienia? Dlaczego nieistniejący ogień wciąż przy mnie trwał, skoro nie powinno go być? Co więcej, skąd wiedziałam, że płomienie powinny być żółte, pomarańczowe i czerwone… Cokolwiek to znaczyło. Jeśli w ogóle coś znaczyło. W tym miejscu każda myśl wydawała się czymś nierealnym i równie dobrze mogła być równie nieznacząca, co i ja sama – albo moje pragnienie, żeby dojść do siebie.
Dojść do siebie…
Co właściwie powinnam rozumieć pod tym pojęciem? Pragnęłam czegoś, ale tak naprawdę sama nie byłam pewna, co takiego się za tym kryło. Byłam świadoma kilku sprzecznych ze sobą uczuć, które dobrze znałam, a których nie potrafiłam nazwać. Jedynie ból był tym, co mogłam pojąć bez chwili wahania, chociaż nie znajdowałam słów, które mogłyby opisać ogrom cierpienia, którego doświadczałam. Takie chyba nie istniały, a jeśli tak, to chyba wolałam ich nie znać; umiejętność opisywania cierpienia byłaby czymś przerażającym, a bacząc na wszystko to, co przeżyłam i cały czas przeżywałam, dość złego już przewinęło się przez moje życie.
Przytomność wracała i odchodziła, ból jednak pozostawał zawsze. Czasami pamiętałam kim jestem, co właściwi się działo i dlaczego tak bardzo cierpiałam, ale już w następnej sekundzie odpychałam od siebie tę wiedzę, zbyt zmęczona i obolała, żeby dodatkowo się katować wspomnieniami. Czasami zapomnienie było lepsze, chociaż kiedy nadchodziło, jednocześnie pojawiał się strach i sama z siebie zaczynałam walczyć o to, żeby wrócić do wcześniejszego stanu. To było niczym błędne koło, bo wraz ze świadomością, zaczynałam walczyć o to, żeby kolejny raz zapomnieć.
Najdziwniejsze było to, że mimo wszystkiego, czego doświadczałam, jakaś część mnie zdawała sobie sprawę z tego, że jestem bezpieczna. Kiedy udawało mi się skoncentrować, słyszałam głos albo odzyskiwałam świadomość tego, że jednak mam ciało. Czasami czułam, że ktoś mnie dotyka, głaska po czole albo całuje, cicho zapewniając, że wszystko będzie dobrze i że nie powinnam krzyczeć. Wtedy czułam się jeszcze bardziej skonsternowana, bo nawet nie zdawałam sobie sprawy z tego, że wydaję z siebie jakikolwiek dźwięk. Wiedziałam jedynie, że za wszelką cenę chcę podporządkować się tym prośbom, kojąco wpłynąć na te ciepłe, kochające głosy. Musiałam dla nich walczyć, chociaż nie zawsze rozumiałam dlaczego. Miałam wręcz wrażenie, że nie powinnam ich słyszeć; że ich obecność jest czymś nienaturalnym, co nie powinno mieć miejsca.
Tęskniłam. Tak bardzo za nimi tęskniłam…
Jak mogłabym znieść świadomość tego, że tak naprawdę nikogo przy mnie nie było? Słyszałam ich, ale prawda była taka, że najprawdopodobniej byłam coraz bliższa nieuniknionego szaleństwa, które jak nic było mi pisane w obecnej sytuacji. Najwyraźniej mój umysł uznał, że skoro i tak doświadczam cierpienia, wspomnienia które tak długo dusiłam w sobie, równie dobrze mogą ujrzeć światło dzienne. W końcu już nie zadawały mi bólu – a nawet jeśli, nie byłam tego świadoma w ogromie cierpienia, które i tak mi towarzyszyło.
No dobrze, pomyślałam, chociaż formułowanie jakichkolwiek słów, wydawało się równie trudne, co sama próba uwierzenia w to, że jednak istnieję. Czułam się kimś mniej niż myśl, nawet niż duch – po prostu byłam częścią wszechogarniającej nicości, która mnie otaczała. Dobrze… Więc skoro tak się dzieje, dlaczego wciąż nie słyszę jego?
Pytanie wydawało się płaskie, pozbawione jakiejkolwiek modulacji. Równie dobrze mogłabym go nie zadać – zresztą i tak miało zniknąć, pochłonięte przez pustkę z której zostało zrodzone. Tak było ze wszystkimi słowami, które pragnęłam wypowiedzieć…
A przynajmniej tak było do tej pory, bo w tamtej chwili wszystko potoczyło się zupełnie inaczej.
To pytanie zdezorientowało mnie jeszcze bardziej. Nie zniknęło, jakby zawieszone w tej wszechogarniającej pustce, trwające tak długo, aż w pełni nie utrwali się w mojej pamięci. Nie sądziłam, że cokolwiek jest w stanie do mnie dotrzeć, ale to pytanie miało w sobie coś niezwykłego, czego nie potrafiłam ani określić, ani zignorować. Zdawało się przenikać mnie całą, sięgając nie tylko do mojego umysłu, ale również do jedynego narządu, który miał dla mnie jakiekolwiek znaczenie – sięgając do serca i zadając mu inny rodzaj bólu, zupełnie niepodobny do tego, który już teraz doświadczałam.
Nie mogła tego zrozumieć – nie tego, czym różniło się to pytanie od innych moich myśli, chociaż i to było dość ciekawym ewenementem. Bardziej dezorientowała mnie treść myśli; pytania, które sama sobie zadałam. Kiedy się nad tym zastanowiłam, doszłam do wniosku, że to naprawdę nie ma sensu, podobnie jak i świadomość tego, że mogłabym zapomnieć.
Skoro w obliczu śmierci i tego ciągłego bólu słyszałam Ich, dlaczego miałabym nie słyszeć Jego? Czy to możliwe, że zapomniałam brzmienie jego głosu, jego dotyk, jego zapach…? Ta świadomość napawała mnie lękiem i sprawiła, że naprawdę zapragnęłam krzyczeć, chociaż tym razem niekoniecznie z bólu, ale rozpaczy. To były jej najcenniejsze wspomnienia, być może jedyne dla których warto było żyć, a jednak…
Chciałam sobie przypomnieć. Och, dlaczego nie potrafiłam nawet tego…? Gdybym tylko mogła przywołać do siebie Jego imię, przynajmniej wspomnienie twarzy albo głosu…
Ale pusta wciąż pozostawała zimna i nieprzenikniona, nieczuła na moje rozkazy i pragnienia. Jedynym realnym doświadczeniem, który nie pozwalał mi odejść, był ból, chociaż i ten wydawał się mniej intensywny niż na początku. Takie odkrycie wydawało się zastanawiające, chociaż po chwili zastanowienia doszłam do wniosku, że i do tego musiałam się przyzwyczaić. Kiedy trwa się w piekle, już w zasadzie nic nie jest nas w stanie zdziwić – smutne, ale prawdziwe, chociaż również tego wolałabym nie wiedzieć.
Jego imię.
Jak mogłam pamiętać czym jest ból, skoro wciąż uciekało mi Jego imię…?
W tamtym momencie całą sobą zapragnęłam śmierci, ale ta wydawała się zbyt wielkim komfortem na który nie zasłużyłam. Nie miałam pojęcia, co takiego zrobiłam i kogo zdenerwowałam, że musiała tak bardzo cierpieć, ale to już nie miało żadnego znaczenia. Ważne, że bolało, a śmierć nie nadchodziła… Nie nadchodziła, bo…
Różnica była subtelna, ale przy tym niezwykle wyrazista. Swoisty paradoks, ale nie zamierzałam się nad tym rozwodzić. Ważniejsze było to, że coś się zmieniło – coś w tym bólu, w tym wszechogarniającym bólu. W pierwszej chwili pomyślałam, że kolejny raz jestem bliższa tego, co prawdziwe i materialne – w końcu działo się tak kilka razy, ale później i tak wracałam do wcześniejszego stanu, tego pozbawionego wspomnień. Chociaż wiedziałam, że tym razem będzie tak samo, uczepiłam się tej chwili jasności umysłu, w nadziei na to, że będę w stanie dokonać… czego, cokolwiek miało się wydarzyć.
– Renesmee? – usłyszałam łagodny, męski i aż nadto znajomy głos. Wydał mi się nienaturalnie głośny i niewłaściwy w pustce, która do tej pory była moim światem. Nie powinnam była go słyszeć. – Renesmee, kochanie…
Powinnam wiedzieć kto do mnie mówił, może nawet wiedziałam, ale nie była pewna na ile mogę zaufać swojemu umęczonymi umysłowi. Osoba którą słyszałam była martwa, od bardzo dawna martwa, ale…
Ale przecież to nie było tak. Ktoś powiedział mi, że to nieprawda i że…
Nic już nie rozumiałam. Nic nie miała sensu, ale…
– Renesmee…
Tym razem głos musiał należeć do kobiety – albo raczej dziewczyny. Gdzieś w pamięci zamajaczyła mi ładna twarz i jasne, krótkie loczki. Chociaż z trudem, w końcu zdołałam przywołać do siebie najpierw postać wampirzycy, a później jej imię – Hannah.
Hannah gdzieś tutaj była! A wraz z nią ktoś jeszcze, pewnie Felix, chociaż męski głos, który słyszałam wcześniej, zdecydowanie nie należał do wampira. Nie należał również do tego, którego chciała zobaczyć.
Nie mógł, bo Demetriego tutaj nie było.
Demetri…
Ból wciąż był obecny, ale wydawał się rozpływać. Powoli znikał, zabierając ze sobą otępienie i sprawiając, że byłam coraz bardziej świadoma swojego ciała. Częściowo wciąż trwałam w pustce, ale ta jakby się rozmywała; to było tak, jakby ciemność została rozproszona przez światło, chociaż – o ironio! – żadnego światła nie było.
Nie. Była za to ja.
Ja i…
Wtedy sobie przypomniałam.
Wraz z kolejnym przypływem determinacji, zmusiłam się do tego, żeby usiąść – i żeby się obudzić.
Kiedy otworzyła oczy, wszystko stało się inne.
W pierwszej chwili zaatakowało mnie światło. Jasny blask poraził moje tęczówki, jakże różny od ciemności, w której do tej pory zmuszona byłam funkcjonować. Usłyszałam cichy jęk i dopiero po chwili uświadomiłam sobie, że to nie ja go z siebie wydałam. Zaskoczona, w jednej chwili zerwałam się z miejsca, spodziewając się do tego, że za moment upadnę, ale kiedy już stanęłam na równe nogi, pewnie stałam na ziemi. Moje ciało samo z siebie przybrało pozycję na lekko ugiętych nogach, mięśnie zaś napięły się, przygotowując do obrono albo ataku, chociaż nie rozumiałam dlaczego miałabym to robić.
Oddychałam szybko, bezradnie rozglądając się dookoła. Kolory zdawały się ranić moje oczy, zwłaszcza wszechogarniająca biel i beż, stanowiące podstawowy kolor w pokoju, w którym się znajdowałam. Mój wzrok powędrował w stronę zajmującego niemal całą ścianę okna, jedynie dlatego, że na zewnątrz panował przyjemny mrok. Patrzenie w ciemność, jedynie odrobinę rozjaśnioną srebrzystym blaskiem gwiazd i księżyca, nosiło swego rodzaju ukojenie, poza tym pozwalało mi przyzwyczaić tęczówki do gwałtownej zmiany oświetlenia, zwłaszcza teraz, kiedy czułam się tak bardzo zdezorientowana. Słyszałam i czułam, jak serce trzepoce się w mojej piersi, zdradzając podenerwowanie. Doświadczenie było niemal bolesne, ale to uczucie to nic w porównaniu z bólem, który do tej pory odczuwałam, a który zniknął bezpowrotnie, teraz jawiąc się jako koszmarny sen, który nareszcie dobiegł końca.
Mój wzrok powędrował dalej, gotów zmierzyć się z jasnością pomieszczenia w którym się znajdowałam. W pierwszej kolejności uderzyła mnie liczba regałów książkami, stojącymi pod ścianami i sięgającymi aż po sufit. Kiedy uniosłam głowę, dostrzegłam tańczące w ostrym blasku lamp drobinki kurzu, łagodnie lśniące i uparcie rozpraszające moją uwagę. Przełknęłam z trudem i skrzywiłam się mimowolnie, czując pieczenie w gardle, ale to stanowiło dla mnie najmniejszy problem. Próbowałam oddychać głęboko, żeby uspokoić trzepocące się w mojej piersi serce, ale powietrze zdawało się przesuwać przez moje gardło, obojętne dla mojego organizmu – równie dobrze mogłabym nie oddychać wcale. To odkrycie mnie skonsternowało, podobnie jak i fakt, że serce wciąż trzepotało się w mojej piersi – z tym, że to właśnie to drugie wydało mi się niewłaściwe, nawet jeśli nie potrafiłam sobie wyjaśnić dlaczego.
Drżąc, błyskawicznie przeniosłam wzrok na szpitalne łóżko, które zajmowało centralne miejsce pomieszczenia, w którym się zajmowałam. Tak, to zdecydowanie było szpitalne łóżko, sądząc po metalowych barierkach, chociaż zupełnie nie rozumiałam, jak wpasowywało się w wystrój całego pomieszczenia. Mimochodem pomyślałam, że to gabinet, na dodatek łudząco podobny do innego, który znałam, a którego już nigdy więcej nie powinnam móc zobaczyć. Czułam się coraz bardziej zdezorientowana i spięta, a to, co widziałam, jak na razie nie pomagało mi w zrozumieniu tego, gdzie jestem i co się stało.
– Renesmee…
Cała zesztywniałam, kiedy ktoś wypowiedział moje imię. Błyskawicznie odwróciłam się, przypominając sobie, że już wcześniej wyczułam czyjąś obecność. Co więcej, to znów był ten sam głos – kobiecy, znajomy, wyczekiwany.
I prawdziwy.
Równie prawdziwa była zastygła w bezruchu Hannah, wpatrzona we mnie rozszerzonymi do granic możliwości oczami. Uderzył mnie ciemny odcień jej tęczówek i to, jak bardzo wampirzyca wydawała się blada, jakby już na co dzień jej mleczna skóra mocno nie kontrastowała z jasnymi, skręconymi loczkami. Swoją drogą, Hannah wyglądała zaskakująco dobrze w parze czystych, dopasowanych jeansów i w kaszmirowym, niebieskim sweterku, który dodatkowo eksponował smukłość jej szyi. Zabawne, ale w tamtym momencie moją pierwszą myślą było to, że powinnam zacząć zazdrościć jej pełnych piersi, bez wątpienia robiących wrażenie na mężczyznach.
Cholera jasna, co ty wyrabiasz?, skarciłam samą siebie, uświadamiając sobie, że stoję w bezruchu, gapiąc się na nią jak ta idiotka i wpędzając się w kompleksy. Chociaż dobrze pamiętałam, jak wyglądały nasze relacje od dnia balu, przez te wszystkie dni, w tamtej chwili coś we mnie pękło, a ja rzuciłam się do przodu, w ułamku sekundy pokonując odległość dzielącą mnie od wampirzycy. Aż wygięła się do tyłu, oszołomiona, kiedy zarzuciłam jej obie ręce na szyję, roztrzęsiona i szczęśliwa jednocześnie.
– Hannah, och, Hannah… Przepraszam! – mamrotałam bez ładu i składu, mocno tuląc się do przyjaciółki. Wampirzyca objęła mnie, równie oszołomiona co ja. – Nie powinnam była. Ja wiem, że to nie była twoja wina. To, że go zostawiliśmy również nie. I tak ucieczka… Gdzie jest Felix? Jego też powinnam przeprosić za to, że…
– O Boże, ty w końcu zaczynasz pleść z sensem – usłyszałam i natychmiast się wyprostowałam, słysząc głos wampira. Natychmiast oswobodziłam się z objęć Hanny, w zamian rzucając się wprost w ramiona zdezorientowanego Felixa, który pojawił się w drzwiach gabinetu. Byłam od niego zdecydowanie niższa, więc zawisłam mu na szyi, kiedy zaś mnie objął, najzwyczajniej w świecie zawisłam w powietrzu. – Nigdy więcej masz nam tego nie robić, jasne? Przysięgam, że jeszcze jedna taka akcja, a dostanę zawału. A jeśli zaczniesz mnie znów przepraszać, wyrzucę cię przez okno – zagroził.
– Felix! – jęknęła Hannah. Wyczułam, że się poruszyła, błyskawicznie zbliżając do nas. – Do jasnej cholery…
– Co? Przecież już nic nie może się jej stać, prawda?
Cała zesztywniałam, kiedy w pełni dotarł do mnie sens jego słów. Od samego początku świadoma byłam tego, co właśnie się stało, ale starałam się o tym nie myśleć, nie chcąc uwierzyć. Rozumiałam już również dlaczego bicie mojego serca wydawało mi się tak abstrakcyjne, zwłaszcza w obecnej sytuacji, kiedy…
Mimowolnie pomyślałam o walce z Kajuszem, ugryzieniu i tym, co działo się przez ostatnie godziny. Felix wyczuł zmianę w moim nastawieniu, bo zamiast odpowiedzieć Hannie, odstawił mnie na ziemię i pozwolił, żebym się od niego odsunęła.
– Felixie – zaczęłam drżącym głosem – czy właśnie wydarzyło się to, co myślę, że się wydarzyło? – zapytałam, świadoma zawiłości swojego pytania, ale to mnie nie obchodziło. Ja chciałam wiedzieć, niezależnie od konsekwencji.
Felix i Hannah wymienili krótkie spojrzenia, ale nie zdążyli mi odpowiedzieć. Już sami ich milczenie było dla mnie wystarczająco wymowne, ale wtedy rozproszył mnie dźwięk kroków, a potem drzwi otworzyły się po raz kolejny. Kiedy machinalnie uniosłam głowę, żeby spojrzeć na kolejną postać, która się pojawiła, znów wszystkie myśli uleciały z mojej głowy – a ja zamarłam i to nie tylko dlatego, że wampirów było więcej niż jeden.
Z wrażenia aż cofnęłam się o krok, czując się tak, jakby ktoś właśnie zdzielił mnie czymś ciężkim po głowie. Od dnia balu wyobrażałam sobie ten moment, a przynajmniej próbowałam, nie mając dość odwagi, żeby uwierzyć w to, że kiedykolwiek dotrę do tego miejsca. Kiedy rozglądałam się po gabinecie, podświadomie wiedziałam, dlaczego wydaje mi się tak bardzo świadomy, ale i wtedy strach przed rozczarowaniem okazał się zbyt silny, a ja nie odważyłam się na podjęcie ryzyka związanego z wykrzesaniem z siebie chociaż odrobiny dobrej woli czy wiary. Gdybym w pełni przyjęła do świadomości to, że wydarzenia sprzed pół roku w rzeczywistości są fikcją, rozczarowanie by mnie zabiło, a przed tym za wszelką cenę usiłowałam się bronić.
Jednak nie dało się walczyć z tym, co właśnie na wszystkie możliwe sposoby podpowiadały mi zmysły. W pamięci wciąż miałam długie godziny cierpienia i związane z nimi wątpliwości, zwłaszcza te dotyczące tego, czy wspomnienia są prawdziwe, czy może stanowią wytwór mojej wyobraźni, ale tym razem nie miałam żadnych problemów z tym, żeby zweryfikować w co wierzę – albo raczej w co chcę wierzyć. Oszołomiona, niczym w transie wpatrywałam się w stojące przede mną postacie, sama niepewna na której najpierw powinnam skupić wzrok.
Milczałam, podobnie jak i oni, aż ogarnął mnie niepokój i strach przed tym, że cała czwórka zniknie, kiedy tylko zamrugam albo pozwolę sobie na chwilę rozluźnienia. Rusz się, nakazałam sobie. Powiedz cokolwiek…, drążyłam, ale czułam się zbyt oszołomiona i otępiała, żeby się na to zdobyć. Walczyłam ze sobą, ale moje ciało było jakby poza moim zasięgiem, zesztywniałe i zupełnie mi nieposłuszne.
– Nessie… – szepnęła Esme, jakimś cudem będąc w stanie wykrztusić z siebie chociaż słowo. Chociaż to Emmett i Carlisle stali na przedzie instynktownie chroniąc swoje partnerki – zabawne, tak swoją drogą – przede mną, wampirzyca szybko wyrwała się do przodu, chcąc znaleźć się tak blisko mnie, jak tylko byłoby to możliwe. Wzdrygnęłam się i cofnęłam o krok, posłuszna jakiemuś dziwnemu instynktowi, który zachowanie kobiety odebrał jako możliwy atak. – Cii… Nie bój się, kochanie – uspokoiła mnie, bynajmniej moją reakcja nie urażona. Zatrzymała się jakieś dwa metry ode mnie, uważnie mnie obserwując. – Renesmee…
Wciąż stałam, niezdolna do tego, żeby się poruszyć albo jakkolwiek inaczej zareagować. Och, na litość Boską, dlaczego byłam w stanie bez chwili wahania rzucić się w objęcia Hanny i Felixa, a teraz ledwo oddychałam, dosłownie słaniając się na nogach?! To było frustrujące, ale przecież doskonale znałam odpowiedź na to pytanie.
Bo o Hannie i Felixie nie sądziłam przez pół roku, że są martwi. Bo tak bardzo nie bałam się ich utracić. Bo tak bardzo nie tęskniłam…
Oczy mnie zapiekły, więc zamrugałam pośpiesznie, chcąc jakoś nad sobą zapanować. Przecież łzy i tak nie powinny popłynąć, a przynajmniej tak sądziłam, bo moje bijące serce zaprzeczało wszystkiemu, co wiedziałam o nowonarodzonych wampirach. Zadrżałam mimowolnie, pierwszy raz bliska temu, żeby po imieniu nazwać to, co się ze mną działo i co najprawdopodobniej ostatnie godziny (dni? miesiące? lata?) oznaczały dla mnie.
Usłyszałam ciche westchnienie Esme. Wampirzyca – chociaż niechętnie – odwróciła się, żeby rzucić bezradne spojrzenie Carlisle’owi. Powoli podszedł bliżej, wyrwany z zamyślenia i wpatrzony we mnie tak intensywnie, jakbym to ja, a nie oni, była duchem albo istotą, której nie powinno tutaj być. Szczerze powiedziawszy, czułam się tak nieswojo, że coś musiało w tym być, chociaż na razie nie potrafiłam tego określić albo zrozumieć dlaczego. Byłam, ale równie dobrze mógł to być kolejny z ulotnych snów, który ostatecznie mógł okazać się koszmarem i kolejnym krokiem, zbliżającym mnie do nieuniknionego szaleństwa.
– Już po wszystkim, Nessie – odezwał się cicho Carlisle, ostrożnie dobierając słowa. Nie odważył się podejść bliżej niż Esme, ale i tak poczułam się osaczona. Jedynie jego łagodny głos działał na mnie kojąco, przy okazji uświadamiając, że chyba jestem w szoku. – Spokojnie. Już jesteś bezpieczna – zapewnił mnie.
Nie jestem pewna dlaczego, ale w tamtym momencie mu uwierzyłam.
Wciąż oszołomiona, spoglądałam to na niego, to na Esme. Zaraz po tym spojrzałam na wciąż zastygłych w progu Rosalie i Emmett’a, zwłaszcza na blondynkę, której oczy zdradzały wszystko – od oszołomienia, po czystą euforię. W Rose wszystko aż rwało się do tego, żeby wziąć mnie w ramiona i przekonać się, że jestem prawdziwa. Sama również chciałam to zrobić, by upewnić się, że tego wszystkiego sobie nie zmyśliłam.
O Boże, niczego już nie rozumiałam.
Ale nie musiałam rozumieć. W jednej chwili spięta, już w następnej rozluźniłam się i podbiegłam do pierwszej osoby, która stanęła na mojej drodze.
Kiedy ramiona Esme owinęły się wokół mnie, przez ułamek sekundy naprawdę pomyślałam, że jeszcze wszystko może być dobrze. 
O mój Boże, wręcz nie wierzę w to, że dotarłam aż tutaj. Wielokrotnie wyobrażałam sobie ten moment, a jednak kiedy go pisałam... Dla mnie to magia, tak jak i każdy wyczekany moment tej historii. Wykorzystałam prolog, oczywiście, bo to idealny pod każdym względem fragment tego, co musiałam opisać. Swoją droga, dzięki temu to kolejny z najdłuższych rozdziałów, mający przeszło sześć tysięcy słów..
No cóż, bardzo dziękuję za wszystkie komentarze. Tak, przyznaję, perspektywa Demetriego również urzeka mnie najbardziej, dlatego mogę zapewnić, że tropiciel jeszcze się pojawi. Wkrótce sprawy trochę się pokomplikują, ale nie uprzedzajmy faktów. Wszystko idzie zgodnie z moimi planami i oby udało mi się tak dociągnąć do końca..
Pozdrawiam,

Nessa.

6 komentarzy

  1. O Boże, Boże, Boże !! Świetny rozdział ! Nie mogę wyjść z podziwu. Wszystko tak pięknie i dokładnie opisujesz. Można się wciągnąć i poczuć jakby było się w tej historii.
    Renesmee jest wampirem ? Jak tak to trochę szkoda ...
    No i ciekawe co u Dema ; D Ciekawi mnie kiedy on i Renes się spotkają. Napisałaś ' sprawy trochę się pokomplikują', więc pewnie nieprędko, ale będę cierpliwie czekać :)
    Życzę ci weny, czasu i co tam byś jeszcze chciała. Pozdrawiam i do nn ;*

    OdpowiedzUsuń
  2. Wow, wow, WOW! Super rozdział *-* Renesmee jesst wampirem? Szkoda :( A tak liczyłam, że jad na nią nie zadziała. No bo Nessie wampirem? Ona ZAWSZE musi być hybrydą! Bo to takie dziwne jak będzie zwykłym niezwykłym wanpirem. No ale z drugiej strony fajnie ;) będzie mogła być z Demem. Ooo... ciekawe co u niego? Mam nadzieje na jego perspektywe. I oby był tam Kajusz! Mam do niego słabość.
    Grrr.... zaraz dzwonek.
    Pozdrawiam :*
    Katherine

    OdpowiedzUsuń
  3. Nie, nie zgadzam się na to, aby Renesmee była wampirem.Ona ma być hybrydą ;-; nie wyobrażam sobie jej w roli błyszczącego się na słońcu rudzielca. Zdecydowanie wolę tą nie błyszczącą wersję. A Kaujsza powieszę za uszy za to, że ją ugryzł -.- albo co lepsze spalę go. Mimo, że i tak już przeszedł jeden pożar. Do trzech razy sztuka xd Kurde, tak mi teraz szkoda Hanny. Biedna dziewczyna ciągle się obwinia i mam nadzieję, że niedługo przestanie, bo coraz mniej mi się to podoba. ;c
    No i obiecałam ci, że dzisiaj skomentuję - nie zapomniałam! - czekam na więcej ;*** oraz na perspektywę Dema i jego teksty do Kajusza ;3
    Gabi ;**

    OdpowiedzUsuń
  4. No tak, najkrócej mówiąc, tak oto powstało moje kolejne dziecko...
    http://alyssa-cullen-twilight.blogspot.com/

    Nessa.

    OdpowiedzUsuń

  5. Wspaniale. Co ja ci mogę napisać zaskakujesz mnie swoim talentem. Wiem że rzadko komutuję i przepraszam ale wiec że zawsze czytam.
    Ness wampirem może być ciekawie przez cały czas miałam nadzieje że jad na nią nie działa, a tu wampir :)
    Pozdrawiam i życzę weny Alice

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Hej nie wiem czy bierzesz w tym udział ale…
      Zostałaś nominowana do Liebster Blog Award więcej informacji znajdziesz na moim blogu
      http://wielkich-zmian-nadszegl-czas.blogspot.com/

      Usuń


After We Fall
stories by Nessa