Renesmee
Nie wierzyłam
w to, co robię. Przez cały czas dręczyło mnie tak wiele sprzecznych ze
sobą emocji, że w efekcie czułam się trochę tak, jakbym trwała we śnie
albo jakimś transie. Kolejne decyzje podejmowałam właściwie bezwiednie, nie
dając sobie czasu na zastanawianie się nad możliwymi konsekwencjami i tym,
czy miały jakiekolwiek sens. Pozostawała mi jedynie wiara i nadzieja,
również miłość – a więc trzy najważniejsze wartości, które dopiero uczyłam
się doceniać, chociaż nigdy nawet nie przypuszczałam, że staną się dla mnie
wszystkim.
W pamięci
raz po raz wspominałam rozmowę z Demetrim; odtwarzałam jego głos w pamięci i analizowałam
każde najmniej istotne słowo. Miałam wrażenie, że w tamtej chwili czas na
ułamek sekundy się zatrzymał, a wszystko inne przestało mieć znaczenie.
W rzeczywistości wszystko trwało zaledwie chwilę, a w momencie
w którym tropiciel zamilkł, a potem połączenie zostało przerwane,
poczułam wszechogarniającą pustkę i strach nad którym przez dłuższą chwilę
nie byłam w stanie zapanować. Wspomnienie tego, co powiedział mi ukochany,
nie dawało mi spokoju, raz po raz wprawiając mnie w konsternację i stan,
którego nie byłam w stanie ani jednoznacznie opisać, ani tym bardziej
próbować się z niego wyrwać. Zaufanie w jednej chwili nabrało nowego
znaczenia, a ja w końcu zrozumiałam, dlaczego brzmiał na tak
zdesperowanego, kiedy prosił mnie o to, żebym w ciemno zgodziła się
zrobić wszystko to, co zamierzał mi zlecić – niezależnie od tego, jak bardzo
pozbawione sensu i ryzykowne mi się to wydawało.
Być może
byłam zdesperowana, ale nie dbałam o to. Mimo wszystko długo jeszcze
stałam w miejscu, już na długo po tym, jak rozmowa została przerwana,
a po głosie Demetriego pozostało mi jedynie jakże odległe od
rzeczywistości wspomnienie. Sama nie byłam pewna, czego powinnam się spodziewać
po rozmowie z ukochanym – a więc jakże niespodziewanym, upragnionym
dowodzie na to, że w ogóle żył i był cały – ale kiedy już dotarło do
mnie to, co się wydarzyło, szok powoli przeszedł w coś, co mogłam określić
wyłącznie mianem histerii. Sama nie byłam pewna, kiedy zaczęłam płakać ani
kiedy znalazła się przy mnie absolutnie oszołomiona Bella. Całkiem już zdążyłam
zapomnieć o obecności mamy, więc jej widok jeszcze bardziej wytrącił mnie
z równowagi, niemal doprowadzając do szaleństwa. W następnej
sekundzie całkowicie straciłam nad sobą panowanie i zrobiłam coś, czego
zdecydowanie nie planowałam. Do tej pory pamiętałam jak wykrzykuje moje imię,
kiedy bezceremonialnie odepchnęłam ją od siebie i rzuciłam się do
ucieczki, zostawiając za sobą wszystko i wszystkich, nawet jeśli w ten
sposób nie byłam w stanie odciąć się do tego, co dręczyło mnie najbardziej
– a więc od własnych emocji.
Długo
błąkałam się po lesie, próbując odzyskać panowanie nad sobą i jakoś zebrać
myśli. Cały czas dręczyło mnie pragnienie, żeby spróbować dodzwonić się do
Demetriego, chociaż zdawałam sobie sprawę z tego, że najpewniej nie
odbierze albo że w ten sposób tylko niepotrzebnie narażę go na
niebezpieczeństwo. Podczas rozmowy byłam zbyt oszołomiona, by zdobyć się nawet
na zadawanie pytań, jednak nawet mimo wpływu silnych, sprzecznych ze sobą
emocji, byłam świadoma tego, jak bardzo tropiciel musiał ryzykować, kontaktując
się ze mną. Dopiero wtedy dotarło do mnie, że zmarnowałam okazję, żeby
dowiedzieć się czegokolwiek sensownego i tak naprawdę nie byłam pewniejsza
niczego, nawet tego, gdzie znajdował się mój ukochany i czy wszystko było
z nim w porządku. Wiedziałam jedynie, że pozostawał cały, ale chociaż
to powinno być dla mnie najważniejsze, miałam sobie za złe to, że nawet nie
próbowałam wymóc na nim tego, żeby powiedział mi cokolwiek więcej.
Miałam
jedynie jedną złożoną pod wpływem impulsu obietnicę i instrukcje, które
w najmniejszym stopniu nie przypadły mi do gustu. W miarę jak
analizowałam w myślach to, czego Demetri ode mnie oczekiwał, docierało do
mnie, że właśnie zgodziłam się na coś szalonego i niebezpiecznego dla nas
obojga, jednak nawet gdybym miała szanse się wycofać, nie skorzystałabym
z niej. Być może sama również postradałam zmysły, ale już dawno przestałam
dbać o to, co miało stać się ze mną. Wiedziałam czego pragnę najbardziej
na świecie i byłam gotowa tego dokonać, nawet jeśli miałoby się okazać
ostatnią rzeczą, którą zrobię w życiu.
Telefon
przerwał panującą ciszę, zaskakując mnie do tego stopnia, że w pierwszym
odruchu omal go nie upuściłam. Z bijącym sercem i w roztargnieniu
spojrzałam na wyświetlacz, jednak na wyświetlaczu dostrzegłam znajomy już mi
numer aparatu, który należał do Felixa. Niewiele myśląc odrzuciłam połączenie,
po czym wyłączyłam komórkę, chowając ją do kieszeni spodni. Teraz żałowałam, że
zostawałam torebkę, ale nawet gdybym chciała, nie mogłabym po nią wrócić –
i to nie tylko z obawy przed spotkaniem z bliskimi i pytaniami,
które bez wątpienia mieli mi zadać. Jak na ironię akurat teraz, kiedy po tak
długim okresie oczekiwania w końcu odnalazłam rodziców, i to
niezależnie od tego, czy mnie pamiętali, musiałam podjąć najbardziej wymagająca
decyzję przed jaką stanęłam kiedykolwiek w życiu.
Czy Demetri
chociaż przez chwilę wątpił w to, czy uda mu się mnie przekonać do tego,
żebym zgodziła się na cokolwiek, obojętnie jak bardzo nieprzemyślanie by się
nie wydawało? Nie miałam pojęcia, jednak nie dbałam o to. Działam w pośpiechu,
niemal jak automat, całkowicie wyprana z jakichkolwiek emocji i skoncentrowana
na metodycznym planowaniu kolejnych posunięć, które miały mnie doprowadzić do
miejsca, gdzie to wszystko się zaczęło. Wielokrotnie wyobrażałam sobie dzień
i powody dla których miałabym kiedykolwiek wrócić do Volterry, jednak
w żadnym ze scenariuszy nie brałam pod uwagę tego, że stanie się to tak
szybko – i to na jego prośbę. Chciałam wierzyć w zapewnienia Hanny,
Felixa i moich bliskich, którzy obiecywali mi, że znajdziemy sposób na to,
żeby pomóc temu, który znaczył dla mnie najwięcej, ale chyba już wtedy
podświadomie wiedziałam, że nic nie pójdzie zgodnie z naszymi planami
i że wszystko ostatecznie i tak będzie sprowadzało się do mnie. Nie
sądziłam po prostu, że pewne decyzję będę musiała podjąć tak nagle – ani że
w ogóle będę do tego zdolna.
Musisz posłuchać mnie bardzo uważnie, bo to
ważne, przypomniałam sobie słowa, które powiedział mi w pośpiechu
Demetri. Ta pierwsza misja, która
przydzielił nam Aro… Nie wiem, co powinienem o tym myśleć, ale kiedy próbowałem
skoncentrować się na nim, wszystko ciągnęło mnie poza Volterrę – a ja
mógłbym przysiąc, że właśnie do Greenpoint.
Chcesz żebym pojechała do Greenpoint?,
zapytałam wtedy, bo samo pytanie o to, czy jego zdaniem miałam poszukać
Aro, jakoś nie chciało mi przejść przez gardło. Jakie zresztą miało znaczenie
to, czy wampir żył, czy też nie?
Nie. Sęk w tym, że Aro już tam nie ma,
wyjaśnił z coraz większym niepokojem. Wszystko
wskazuje na to, że Aro znowu jest w mieście.
Wtedy nie
musiał już niczego więcej dodawać, żebym zrozumiała, co takiego muszę zrobić.
Mogłam tylko zgadywać dlaczego Aro udał się do Greenpoint, a później
zaryzykował do tego stopnia, żeby wrócić do Volterry – miejsca najmniej
bezpiecznego, skoro Kajusz pragnął jego śmierci. Być może powinnam być
zadowolona, że wampir w ogóle wyszedł cało z buntu i chaosu,
który rozpętał się podczas balu bożonarodzeniowego, jednak nie dbałam o nic,
co miało związek z którymkolwiek z przedstawicieli rodziny
królewskiej. Nie rozumiałam, czego tak naprawdę oczekiwał ode mnie Demetri,
jednak niezależnie od wszystkiego, byłam gotowa zrobić wszystko, jeśli tylko
istniał przynajmniej cień szansy na to, żebym mogła pomóc ukochanemu.
Wiedziałam,
że nie mogę poprosić o pomoc ani przyjaciół, ani rodzinę – żadne z nich
nie puściłoby mnie samej do Volterry, zwłaszcza na poszukiwanie kogoś, kto
w równym stopniu co i Kajusz przyczynił się do wszystkich złych
rzeczy, które spotkały mnie w ciągu minionych miesięcy. Zaakceptowanie
faktu, że jestem skazana wyłącznie na siebie przyszło mi zaskakująco łatwo,
jakbym od samego początku podejrzewała, że na nic więcej nie mogę liczyć.
Mogłam sobie wyobrazić wątpliwości tych, których kochałam i w pełni
rozumiałam uwagi, które bez wątpienia pojawiłyby się, gdyby którekolwiek
z nich wiedziało, co takiego zamierzam zrobić, jednak nawet to nie było
w stanie sprawić, bym się zawahała. Plan powstał w ułamku sekundy –
niedoskonały i pełen słabych punktów za które w każdej chwili mogłam
zapłacić, ale również to nie miało dla mnie znaczenia. Jedynym, czego byłam
pewna, było to, że zamierzałam zrobić wszystko to, co było konieczne – i to
niezależnie od ceny, którą miało przyjść mi za to zapłacić.
Nie miałam
niczego, kiedy – korzystając z ciemności i wampirzych zdolności,
którymi dysponowałam – odtworzyłam drogę do miasta, którą wcześniej wraz
z bliskimi pokonaliśmy samochodem. Bieg miał w sobie coś kojącego,
poza tym trasa przez większość czasu biegła przez otwarte, zalesione tereny,
dzięki czemu nie musiałam obawiać się, że ktoś mnie zauważył. Problem pojawił
się dopiero wtedy, kiedy dotarłam do Anchorage, choć jednocześnie poczułam
ulgę, kiedy w końcu znalazłam się w zaludnionym mieście. Idąc
ruchliwymi nawet o tej porze uliczkami, wystawiona na chłód nocnego
mroźnego powietrza, myślałam przede wszystkim o tym, że rodzina miała
mniejsze szanse na znalezienie mnie w tłumie, o ile oczywiście
w ogóle zdążyli się już zorientować, że nie błąkam się w okolicy domu
Belli i Edwarda. Miałam wyrzuty sumienia z powodu tego, że narażałam
ich na tak wielki stres, a jakaś część mnie pragnęła zachować się
odpowiednio i dać bliskim znać, że wszystko jest ze mną w porządku,
jednak stanowczo zakazałam sobie podobnego postępowania. Później, obiecywałam sobie z przekonaniem, którego wcale nie
odczuwałam. Jeszcze wszystko się ułoży,
myślałam równie często, ale z jakiegoś powodu czułam, że to wyłącznie
kolejne wierutne kłamstwo.
Na zewnątrz
wciąż było ciemno, kiedy w końcu udało mi się dotrzeć do hotelu, który
zajmowałam wraz z bliskimi. Czułam się niemal jak złodziej, kiedy z pomocą
wampirzej sprawności dostałam się do wewnętrznego ogrodu – tego samego w którym
walczyłam z tamtym mężczyzną, a przynajmniej tak mi się wydawało.
Przez cały czas towarzyszyło mi irracjonalne poczucie bycia obserwowaną i raz
po raz rozglądałam się dookoła, spodziewając sobie zobaczyć któregokolwiek ze
swoich bliskich, obsługi hotelu albo… kogoś zupełnie mi nieprzychylnego, jednak
wraz z upływem czasu wszystko wskazywało na to, że nikt mnie nie zauważył.
Bez
większego wysiłku otworzyłam przeszklone drzwi, prowadzące z ogrodu do
pokoju, który zajmowałam, po czym w pośpiechu rzuciłam się po swoją torbę
podróżną. Nawet nie zastanawiałam się nad tym, czy w trakcie pobytu
w hoteli nie przeniosłam niektórych rzeczy do szafek albo do łazienki. Nie
dbałam o ubrania, skoncentrowana przede wszystkim na tym, żeby upewnić
się, że paszport i wszystkie najważniejsze dokumenty są na swoim miejscu.
Problem pojawił się dopiero przy finansach, bo portfel zostawiłam w torebce,
którą porzuciłam w lesie podczas rozmowy z Bellą, ale nie dbałam
o to. W pośpiechu przetrząsnęłam bagaże moich bliskich, wcześniej
stanowczo uciszając wyrzuty sumienia i próbując przekonać samą siebie, że
nie mam innego wyboru. Nie mogłam przecież skorzystać z kart kredytowych,
zresztą rodzina nigdy nie nauczyła mnie poszanowania dla pieniądza, w domu
zresztą niemal na każdym kroku można było natknąć się na zwitki banknotów.
Wiedziałam, że nikt nie będzie miał do mnie pretensji o to, że posunęłam
się do czegoś, co na pierwszy rzut oka mogło się wydawać kłamstwem. W gruncie
rzeczy nie dbałam o to, świadoma, że pieniądze są jedynie koniecznym
środkiem do osiągnięcia czegoś, co miało dla mnie największe znaczenie.
W ostatniej
chwili dosięgły mnie poszepty zdrowego rozsądku. Jak przez mgłę pamiętałam podróż
samolotem z Seattle do Anchorage, co wydawało się dowodzić temu, że
wytrzymałam obecność ludzi wyłącznie dzięki lekom, którymi przed wylotem
nafaszerował mnie Carlisle. Wszystko na
marne, przeszło mi przez myśl, ale chociaż jakaś część mnie zdawała sobie
sprawę z tego, że taka jest prawda, nie byłam w stanie zaakceptować
porażki. Powinnam była zrezygnować, póki jeszcze miałam po temu okazję – byłam
zbyt rozchwiana emocjonalnie, poza tym niedoszła przemiana znacznie utrudniała
mi życie, bo już nie mogłam ufać sobie i swojemu pragnieniu – ja jednak
nie potrafiłam znieść myśli o tym, że mogłabym złamać dane Demetriemu
słowo. Byłam zdeterminowana, a uczucia popychały mnie do przodu, podsycane
przez wspomnienie żalu i gniewu, które towarzyszyły mi praktycznie przez
cały czas, od chwili w której pozwoliłam na to, żeby Felix odciągnął mnie
od Demetriego, a później wraz z Hanną zmusił do opuszczenia Volterry.
Miałam tego
dość. Ja również byłam silna i musiałam to udowodnić – i to w szczególności
sobie.
Uczucia,
których wcześniej nie byłam świadoma, wydawały się rozrywać mnie od środka.
Miałam wrażenie, że w pewnym momencie oszaleję przez sprzeczności, których
ogrom i poziom skomplikowania przytłoczyły mnie do tego stopnia, że już
sama sobie nie potrafiłam wytłumaczyć tego, co tak naprawdę chcę. Wszystko we
mnie aż rwało się do tego, żeby walczyć – i to niezależnie od możliwych
konsekwencji – jednak podszepty zdrowego rozsądku skutecznie utrudniały mi
podjęcie decyzji. Miałam ochotę poddać się, paść na łóżko i już tylko
płakać, czekając na pojawienie się kogoś, kto zdjąłby ze mnie przynajmniej
część odpowiedzialności, która na mnie ciążyła, ale wiedziałam, że nikt taki
nie nadejdzie i że to wcale nie jest takie proste. Byłam w tym sama
i musiałam zrobić wszystko, dosłownie wszystko, by…
Nie jestem
pewna w którym momencie poziom mojej irytacji sięgnął zenitu, a ja
powiedziałam sobie „dość”. Odcięłam się od wszystkiego – wszystkich tych
emocji, słabości, strachu i wspomnień – w tak naturalny sposób,
jakbym wcześniej robiła to niejednokrotnie. Strach
i łzy nie pomagają, więc nie będę płakać, powiedziałam sobie stanowczo
i wtedy faktycznie w to uwierzyłam. Działając niemal jak automat,
chwyciłam swoje rzeczy i wyszłam z pokoju, opuszczając hotel w równie
cichy i nie zwracający sposób, co wcześniej się do niego wkradłam. W jednej
chwili to instynkt przejął nade mną kontrolę, a ja poddałam mu się w pełni,
podejmując kolejne decyzje bez zbędnych emocji i przemyśleń, wyłącznie na
zasadzie osiągnięcia wcześniej postanowionego sobie celu. Nie rozumiałam tego,
a już na pewno nie byłam pewna, czy taka taktyka jest słuszna, ale nie
obchodziło mnie to, jeśli w ten sposób mogłam zaoszczędzić sobie zbędnego
cierpienia. Być może miało to związek z tym, że w ciągu minionych
miesięcy cierpiałam już tak wiele razy, że przekroczyłam granice bólu, który
może znieść jedna osoba, a może wpływ miała moja nowa postać, którą
zawdzięczałam ugryzieniu przez Kajusza – nie wiedziałam, zresztą liczyły się
efekty. W tamtym momencie coś się we mnie zmieniło, a ja mimo
usilnych starań nie byłam w stanie tego powstrzymać.
Ulice
miasta nawet o tej porze tętniły życiem, chociaż z niczym Anchorage
w najmniejszym stopniu nie przypominało tak wielkiej metropolii, jaką było
Seattle. Szłam szybkim, zdecydowanym krokiem, nie oglądając się za siebie ani
nie zastanawiając się nad tym, gdzie tak naprawdę chcę się znaleźć.
Instynktownie wiedziałam, czego powinnam szukać, chociaż zdawałam sobie sprawę
z tego, że tak naprawdę wszystko zależy od odrobiny szczęścia i od tego,
jak daleko tak naprawdę byłam w stanie się posunąć. Chociaż nigdy
wcześniej przez myśl mi nawet nie przeszło, że mogłabym zdecydować się na coś
podobnego, czułam się niemal tak, jakbym w przeszłości postępowała tak
wielokrotnie i teraz po prostu powtarzała jakie wyuczone schematy w równie
naturalny sposób, co oddychałam albo wiedziałam jak należy stawiać stopy, żeby
poruszać się w bezszelestny sposób.
Praktycznie
nie zwracałam uwagi na szum przemykających drogą samochodów ani na nocne
żyjątka – ptaki, owady i zwierzęta, których obecności byłam świadoma
wyłącznie dzięki swoim wyostrzonym zmysłom. Słyszałam każdy, nawet najmniej
istotny szmer czy odgłos pulsującej w żyłach śpiących w swoich domach
ludzi krwi. Zwłaszcza ten ostatni dźwięk był niemal muzyka dla moich uszu,
wzmagając już i tak trudne do zignorowana, podsycone przez skrajne emocje
pragnienie, które towarzyszyło mi od momentu przebudzenia i którego tak
naprawdę nie byłam w stanie zaspokoić w znany mi sposób.
Potrzebowałam czegoś więcej i byłam tego świadoma bardziej niż
czegokolwiek innego.
Skręciłam
w kolejną opustoszałą uliczkę, powoli zagłębiając się w labirynt
bocznych ścieżek i najmniej atrakcyjnych dzielnic miasta. Nasłuchiwałam,
dopiero we wszechogarniającej ciszy pozwalając sobie na całkowite zdanie się na
swoich wyostrzonych zmysłach. Absolutnie spokojna i – co w równym
stopniu mnie usatysfakcjonowało, co i zaniepokoiło – świadoma tego, jak
wiele jestem w stanie poświęcić, posuwałam się coraz bardziej. Wiedziałam,
że jestem coraz bliższa dotarcia i przekroczenia granicy – i że po
dokonaniu tego ostatniego już nie będzie powrotu, jedna nawet to nie było
w stanie zmusić mnie do tego, żebym się rozmyśliła.
Głośne,
mieszające się ze sobą śmiechy, podziałały na mnie niczym długo wyczekiwany impuls,
pobudzając mnie do działania i dodając pewności siebie. W pierwszym
momencie zamarłam, nasłuchując, a już w następnej chwili puściłam się
biegiem, bezszelestnie pokonując kolejne metry. Jeszcze zanim zobaczyłam grupę
rozbawionych nastolatków w stanie upojenia, byłam pewna tego, że właśnie
znalazłam to, czego szukałam od chwili w której opuściłam hotel.
Było ich
pięcioro, wszyscy w wieku od szesnastu do co najwyżej dwudziestu lat. Dwie
dziewczyny i trzech chłopaków, śmiejący się i wyraźnie nieświadomi mojej
obecności. Mężczyźni byli starsi i aż zionęło od nich alkoholem, co
w normalnych warunkach pewnie by mnie zniechęciło, ale czułam się na tyle
zdeterminowana, że nawet nie zwróciłam większej uwagi na ich stan. Przycupnęłam
w cieniu rzucanym przez jeden z wyniszczonych, pokrytych graffiti
budynków i po prostu obserwowałam, czekając na rozwód sytuacji i coś,
co mogłabym uznać za odpowiedni moment – o ile taki w ogóle miał
nadejść.
Dziewczyny
sprawiały wrażenie znacznie starszych niż w rzeczywistości. Uderzył mnie
zwłaszcza widok ostrego makijażu oraz odważnych, mocno wyciętych sukienek,
które z założenia pewnie miały sprawić, żeby wyglądały na dorosłe, ale
w efekcie nadawały im wygląd dwóch nieciekawych ulicznic. Obie były smukłe
i jasnowłose, chociaż w przypadku jednej z nich nie miałam
najmniejszej wątpliwości co do tego, że kolor włosów zawdzięczała wyłącznie
farbowaniu i to dość nieudanemu. Nawet stroje miały do siebie podobne –
dopasowane sukienki barwy wściekłego różu, odsłaniające zdecydowanie zbyt dużo,
co wyraźnie podobało się towarzyszącym im mężczyznom. Widziałam jak jeden
z nich – chyba najstarszy – raz po raz ociera się o którąś ze swoich
towarzyszek, próbując zwrócić na siebie uwagę i pieszcząc każdą z nich
osobna, kiedy nikt nie patrzył. Jakkolwiek obleśnie wydawało mi się jego
zachowanie, obie małolaty piskami, zalotnymi spojrzeniami i śmiechem
zachęcały swojego „adoratora” do dalszych starań, a może posunięcia się nawet
o jeszcze jeden krok dalej.
– Cholera…
– mruknęła jedna z nich, w komiczny sposób przeciągając wyrazy
i najwyraźniej mając trudności z zapanowaniem nad plączącym się
językiem.
– Co tam,
Jenna? – zapytała druga z dziewczyn; jej głos zabrzmiał niewyraźnie, ale
to głównie dlatego, że najbardziej zainteresowany obiema dziewczynami akurat
przyparł ją do ściany, jedną ręką obejmując ją w pasie, a drugą
podciągając już i tak króciutką sukieneczkę.
Jenna –
sprawiająca wrażenie jedynej naturalnej blondynki w okolicy – nerwowo
rozejrzała się dookoła. Przez ułamek sekundy miałam wrażenie, że jakimś cudem
wyczuła moją obecność, ale błękitne oczy dziewczyny obojętnie przemknęły po
miejscu w którym stałam.
– Nie
wzięłam torebki – wyjaśniła w końcu, wyraźnie niezadowolona.
Jej
koleżanka zaśmiała się, chociaż trudno było stwierdzić czy rozbawiona
roztargnieniem Jenny, czy tym, co wyrabiał z nią chłopak.
– Jak
chcesz, to zaczekamy tutaj na ciebie – stwierdził spokojnie mężczyzna, nie
przerywając wędrówki dłonią po wewnętrznej stronie ud wtulonej w niego
dziewczyny. Przyparta do muru nastolatka pisnęła i znów zaczęła się śmiać,
kiedy dotarł tam, gdzie zdecydowanie nie powinien. – My się nigdzie nie
wybieramy, nie Ann…
– Angela –
poprawiła go z rozdrażnieniem. – Mam na imię Angela.
Mruknął
coś, co pewnie wzięła za przeprosiny, a ja dzięki wyostrzonym zmysłom
zrozumiałam jako „Wszystko jedno!”.
– Ta… Nam
się nie śpieszy – dodał już głośniej, nawet nie patrząc na Jennę. – Ty też nie
śpiesz się za bardzo, złotko.
– Mam iść
sama?
Mogłabym
przysiąc, że ledwo powstrzymał się od wymownego wywrócenia oczami.
– Zachary
chętnie ci potowarzyszy, nie Zach? – zasugerował w końcu; pewnie był
dumny, że w takim stanie w ogóle zdołał powiedzieć cokolwiek
sensownego.
– No.
Raczej – mruknął sam zainteresowany, podchodząc do wyglądającej na zazdrosną
o Angelę Jenny. Okazał się dość dobrze zbudowany i jasnowłosy,
chociaż nie tak zdecydowany jak najstarszy z mężczyzn. Obojętnie spojrzał
jak jego towarzysz dosłownie rozbiera rozochoconą Angelę. – Idziemy?
Jenna
wzruszyła ramionami, najwyraźniej dochodząc do wniosku, że nie ma większego
wyboru. Wkrótce oboje się oddalili, a ja zdążyłam jeszcze zauważyć jak
Zachary dosłownie zatacza się na Jennę, zanim oboje zniknęli z zasięgu
wzroku mojego i swoich towarzyszy.
Mężczyzna,
którego imienia nadal nie znałam, natychmiast wykorzystał okazję do tego, żeby
zająć się coraz bardziej zniecierpliwioną Angelą. Pocałował ją, kiedy zaczęła
do tego dążyć, ale po jego zachowaniu widać było, że decydował się na to
wyłącznie dlatego, że dziewczyna tego oczekiwała. Cały czas napierał na nią
całym ciałem, wręcz wciskając ją w ścianę. Nie przestawał przy tym muskać
dłońmi jej nieosłoniętego ciała, wyraźnie nie mogąc doczekać się momentu, żeby
posunąć się o krok dalej i móc się zaspokoić. Obserwowałam jego
poczynania, coraz bardziej zniesmaczona, w pamięci mając incydent sprzed
kilku miesięcy, kiedy to niewiele brakowało, żebym została zgwałcona przez
jakiegoś niewyżytego wampira, który napatoczył się na mnie w mieście.
Gdyby nie Demetri, tamto spotkanie mogłoby się skończyć różnie i chociaż
dawno już zapomniałam o strachu i obrzydzeniu, teraz wszystkie te
emocje wróciły w miarę jak tkwiłam w ukryciu, przypatrując się
poczynaniom dwójki nieznajomych.
Ktoś
chrząknął wymownie i wtedy przypomniałam sobie o trzecim chłopaku.
Wyglądał na niewiele starszego od Zacharego, na pierwszy rzut oka wychudzony
i niekoniecznie pasujący do całego towarzystwa. Włosy miał ścięte niemal
przy samej skórze, więc trudno było mi określić ich kolor, ten zresztą był mi
obojętny. Ciemnymi oczami wpatrywał się w coraz odważniejsze poczynania
zajętego Angelą mężczyzny, najwyraźniej nie wiedząc, co ze sobą począć.
– Co znowu?
– żachnął się tamten, odsuwając się od jęczącej dziewczyny. – Ty też
zapomniałeś torebki? – dodał z przekąsem.
– Nic. Po
prostu mógłbyś się podzielić…
Mężczyzna zaśmiał
się gardłowo. Wciąż zmroczona alkoholem Angela zamrugała nieco nieprzytomnie;
najwyraźniej nadal nie docierał do niej pełen sens wypowiedzi chłopaka.
–
Podzielić? Bez żartów – żachnął się najstarszy. Wolną ręką pogładził dziewczynę
po policzku, skutecznie utwierdzając ją w złudnym przekonaniu, że wszystko
jest w porządku. – Było sobie jakąś znaleźć zanim wyszliśmy z klubu.
Nie jesteś dzieckiem, Luck.
Luck wydął
usta, wyraźnie niezadowolony, jednak żadne z towarzyszącej mu dwójki – ani
mężczyzna, ani Angela – już nie zwracali na niego uwagi.
Właśnie
tamten moment uznałam za najodpowiedniejszy na to, żeby się ujawnić. Zrobiłam
zdecydowany krok do przodu, bezszelestnie wyłaniając się ze swojej kryjówki
i stając w odległości wystarczającej, żeby zwrócić na siebie uwagę,
bez zbędnego niepokojenia migdalącej się pary. Luck zauważył mnie dopiero po
chwili, zmroczony alkoholem, a może po prostu przekonany, że to wracający
Jenna i Zachary.
Zorientowałam
się w którym momencie uświadomił sobie swoją pomyłkę. Jego oczy
rozszerzyły się, kiedy mnie zobaczył i – co w normalnym wypadku
skutecznie by mnie zniechęciło – w bezczelny, zdradzające wszelakie ukryte
intencje sposób, uważnie zmierzył mnie wzrokiem. Miałam wrażenie, że dosłownie
rozbiera mnie spojrzeniem, w bezczelny i pozbawiony wahania sposób
oceniając to, co widział i najwięcej uwagi poświęcając zwłaszcza moim
piersiom, biodrom i nogom.
Skutecznie
zdusiłam w sobie chęć skrzywienia się z niesmakiem. W zamian
uśmiechnęłam się przyjaźnie, po czym wolnym, starannie przemyślanym ruchem,
przeczesałam włosy palcami. Obserwował mnie przez cały czas, coraz bardziej
zafascynowany, a ja napawałam się tym spojrzeniem, świadoma tego, że mam
go w garści. Nie mogłam podważyć tego, że jak każda nieśmiertelna byłam
ładna, może nawet bardzo ładna, jeśli zaś chodziło o zwykłych
śmiertelników… No cóż, nie musiałam mieć na sobie seksownej sukienki, żeby
w skuteczny sposób wodzić mężczyzn takich jak Luck za nos.
Nie byłam
pewna, co tak właściwie robię, zwłaszcza, że nigdy nie miałam w zwyczaju
zabawiać się mężczyznami. Zdana całkowicie na instynkt, zrobiłam pewny krok do
przodu, zmniejszając odległość pomiędzy sobą a chłopakiem. Poczułam na
sobie jeszcze jedno spojrzenie, tym razem należące do drugiego mężczyzny, ale
nawet nie zwróciłam na niego uwagi… A przynajmniej w tamtym momencie
był mi obojętny.
– Dobry
wieczór – powiedziałam cicho. Mój głos zabrzmiał dziwnie obco, uwodzicielsko
i niezwykle melodyjnie. – Chyba się zgubiłam…
– Ach…
To zabrzmiało niezwykle inteligentnie,
pomyślałam z rozbawieniem, ale nie wypowiedziałam tej myśli na głos.
W zamian uśmiechnęłam się jeszcze szerzej, wciąż grając i udając
niewinną, a przy tym niezwykle naiwną.
– No
i proszę, Luck. Laska chce się zabawić – skomentował drugi mężczyzna.
Luck nawet
się na niego nie obejrzał, wciąż wpatrzony we mnie. W odpowiedzi na słowa
kolegi zmieszał się trochę, jakby podejrzewając, że za moment odwrócę się na
pięcie i ucieknę. Miałam ochotę tak postąpić, ale zmusiłam się do pozostania
w miejscu, po chwili zaś oparłam się o ścianę budynku, rzucając
chłopakowi spojrzenie spod lekko zmrużonych powiek.
– Więc?
Jakkolwiek
zinterpretował moje pytanie, to już nie miało znaczenia. Liczyło się wyłącznie
to, że niemal biegiem dołączył do mnie, najwyraźniej wyzbywając się wszelakich
wątpliwości co do tego, czego mogłabym oczekiwać. Siłą woli zmusiłam się do
tego, żeby stać spokojnie, kiedy obie ręce Luck’a wylądowały na moich biodrach.
Alkohol i emocje zrobiły swoje, pozbawiając go jakichkolwiek hamulców,
więc już chwilę później zostałam przyparta do ściany w taki sam sposób jak
Angela. Nie miałam na sobie sukienki, dzięki Bogu, bo wtedy najpewniej nie
zmusiłabym się do spokojnego stania, kiedy chłopak dotykał mojego ciała,
wyraźnie nie wiedząc, gdzie podziać ręce. Chcąc uśpić jego czujność, pozwalałam
mu na wszystko, chcąc żeby zbliżył się do mnie na tyle, na ile to było możliwe,
tym bardziej, że nie miałam zamiaru pozwolić na to, by całujący się kilka
metrów dalej Angela i drugi mężczyzna, zbyt szybko zorientowali się, iż
cokolwiek jest nie tak.
Zesztywniałam
cała, kiedy również Luck spróbował mnie pocałować. W pośpiechu odwróciłam
głowę, więc tylko musnął wargami mój policzek, wywołując we mnie jeszcze
większe obrzydzenie. Przesunął się bliżej, a ja wręcz czułam jak bardzo
jest pobudzony i już nie miałam najmniejszych wątpliwości co do tego,
czego mógł ode mnie oczekiwać. Czułam jego nabrzmiałą męskość nawet przez
ubranie i to pobudziło mnie do działania. Udając w równym stopniu
zainteresowaną nim, co i on mną, zarzuciłam mu obie ręce na szyję,
stanowczym ruchem przyciągając go do siebie. Jęknął i pozwolił mi na to,
biorąc mnie w ramiona i – najwyraźniej sądząc, że mi to odpowiada –
zaczął nieudolnie dążyć do tego, żeby polizać mnie w szyję. Starając się
o tym nie myśleć, powoli wciągnęłam powietrze do płuc, napawając się
słodyczą jego krewi. Słyszałam jak coraz szybciej krąży w jego żyłach,
kiedy zaś zerknęłam na jego szyję – tak blisko mnie, kuszącą i pokrytą
siateczką błękitnych, przecinających się ze sobą żył… – bez trudu dostrzegłam
pulsujący zachęcająco punkt.
Nie
musiałam nawet zastanawiać się nad tym, co i w jaki sposób powinnam
zrobić. Luck nawet nie zdążył jęknąć, kiedy błyskawicznie i precyzyjnie
wgryzłam się w jego szyję, przegryzając tętnicę. Słodka krew dosłownie
eksplodowała w moich ustach, a ja całkiem straciłam nad sobą
kontrolę, czując się po stokroć lepiej i pewniej niż wtedy w lesie,
kiedy nieświadomie zaatakowałam człowieka. Natychmiast naparłam na Luck’a całym
ciałem, łapczywie spijając tryskającą z rany osokę i nie chcąc uronić
nawet kropelki. Piłam pośpiesznie, rozkoszując się każdym łykiem i nawet
wyczuwalny posmak krążącego w żyłach chłopaka alkoholu nie był w stanie
umniejszyć przyjemności płynącej z posiłku. Tego, co w tamtej chwili
poczułam, nie dało się porównać z niczym – a już na pewno nie z polowaniami
„wegetariańskimi”, ani też o klasę gorszym smakiem zwierzęcej krwi.
Od nadmiaru
emocji zawirowało mi w głowie. W jednej chwili zapragnęłam więcej,
a jedynym, czego byłam świadoma, stała się słodycz w ustach oraz
oszałamiające poczucie siły, którą dawała mi wypita krew. Czułam przyjemne
ciepło, w miarę jak płyn rozchodził się po całym moim ciele, dodając mi
siły, której nie zaznałam nigdy dotąd. W tamtej chwili poczułam się
naprawdę pewna tego, kim jestem i swoich możliwości, wszelakie obawy zaś
zeszły na dalszy plan, pozostawiając wyłącznie to, czego pragnęłam – a więc
potęgę, siłę, zdecydowanie…
Byłam dość
silna – w tamtej chwili nie liczyło się nic więcej.
Czyjś krzyk
doszedł do mnie jakby z oddali. Wrzask wdarł się w cudowną prywatna
bańkę szczęścia, którą zdążyłam wytworzyć wokół siebie, w niemal brutalny
sposób sprowadzając mnie na ziemię. Gniew wzmógł się, a ja – szybkim
ruchem odrzucając od siebie bezwładne ciało Luck’a – czujnie rozejrzałam się
dookoła, spoglądając wprost na wrzeszczącą, wpatrzoną we mnie rozszerzonymi do
granic możliwości oczami Angelę.
– Co ty mu
robisz? – wydarła się, wyraźnie bliska histerii. Gwałtownie potrząsała głową,
jednocześnie bezskutecznie szarpiąc się z zastygłym w bezruchu
chłopakiem. – Puść go! James… James, zrób coś! – pisnęła, próbując potrząsnąć
swoim towarzyszem, ale ten po prostu na mnie patrzył, w równym stopniu
przerażony, co i ona.
– A niech
to… – zaczął, po czym gwałtownie urwał, kiedy przeniosłam na niego wzrok.
Przez
ułamek sekundy byłam w stanie podziwiać w jego oczach swoje odbicie.
Stałam tam, silna i promieniująca jakimś wewnętrznym blaskiem oraz czymś,
co byłam w stanie określić wyłącznie jako aura zagrożenia. Z zarumienioną
dzięki wypitej krwi cerą i z rozwianymi, przypominającymi płomienie
oczami, musiałam wyglądać niczym jakaś zagniewana bogini zemsty i zniszczenia,
która zdecydowała się ukazać zwykłym śmiertelnikom.
A moje
oczy…
No cóż,
moje oczy lśniły szkarłatem – i tym razem nie miałam wątpliwości co do
tego, że to coś zdecydowanie więcej niż tylko chwilowe złudzenie.
James nagle
krzyknął i odepchnąwszy od siebie histeryzującą Angelę, w popłochu
spróbował rzucić się do ucieczki. Nie zastanawiałam się ani chwili, natychmiast
ruszając za nim i przeganiając go jeszcze zanim zdążyłby dotrzeć do
załamania uliczki, gdzie wcześniej zniknęli Zachary i Jenna. Zastąpiłam mu
drogę, spojrzałam w oczy i bez chwili wahania zaatakowałam, tym razem
bez zbędnego przeciągania chwytając go w taki sposób, żeby bez przeszkód
wgryźć się w jego odsłoniętą szyję.
Tym razem
byłam przygotowana na ekstazę i poczucie spełnienia, którą zapewniła mi
ludzka krew. Piłam łapczywie, nie dając sobie okazji na zbędne zachwycanie się
i zatracanie w polowaniu, świadoma obecności Angeli oraz tego, że
Zachary i Jenna mogą w każdej chwili wrócić. Wystarczyło kilka
sekund, żebym doszła do wniosku, że wzięłam dość i odepchnęła od siebie
Jamesa – wciąż żywego, a przynajmniej tak mi się wydawało. Mężczyzna zatoczył
się i jak długi legł na brukowanej uliczce.
Wyprostowałam
się powoli, po czym uważnie rozejrzałam dookoła. Nie byłam szczególnie
zaskoczona tym, że Angela nie wykorzystała okazji i nadal tkwiła pod
ścianą, skulona w pozycji embrionalnej. Drżała ze strachu, kiedy zaś nasze
spojrzenia się spotkały, wyrwał jej się urywany, rozdzierający szloch.
–
P-proszęęę… – jęknęła, kiedy bardzo powoli ruszyłam w jej kierunku. –
Proszę, proszę…
Obojętna na
jej błagania, przykucnęłam tuż naprzeciwko niej. Zakryła twarz ramionami, nie
chcąc na mnie spojrzeć. Stanowczo chwyciłam ją za oba nadgarstki i zmusiłam
do tego, żeby zajrzała mi w oczy.
– Żaden
z nich nie był tego wart – powiedziałam cicho. Ze swego rodzaju ulgą
odkryłam, że mój głos zabrzmiał zdecydowanie łagodniej, chociaż nadal pewnie
i jakby… obco. Błysk w oczach przygasł, jednak również to nie
uspokoiło Angeli. – Zabierz przyjaciółkę i wracajcie do domu – dodałam, po
czym puściłam ją i bez większego wysiłku poderwałam się na równe nogi.
Angela nie
ruszyła się z miejsca, wciąż skulona pod ścianą i wpatrzona we mnie.
Chyba wciąż nie docierało do niej to, że tak po prostu ją pominęłam.
Byłam
gotowa do odejścia, kiedy w końcu doszedł do mnie jej prawie niesłyszalny
szept:
– Dlaczego?
Nie
odwróciłam się, ale przystanęłam, nieco zaskoczona pytaniem.
– Dlaczego?
– powtórzyłam; sama nie byłam pewna o co tak właściwie mnie pytała. Nie
potrafiłam sobie wytłumaczyć, czy przestałam wyłącznie dlatego, że była taka
młoda, czy po prostu wystarczyło mi to, co wypiłam do tej pory. Wiedziałam
przecież, że nadmiar krwi jedynie potęgował pragnienie zamiast je gasić,
a to zdecydowanie nie było mi potrzebne. – Nie jestem pewna…
– Widziałam
cię. Widziałam jak…
Zaśmiałam
się cicho, chociaż wcale nie czułam się rozbawiona.
– I tak
nikomu nie powiesz – stwierdziłam z autentyczną pewnością siebie. –
A nawet jeśli… Powiedz mi, kto ci uwierzy? – zapytałam spokojnie.
Zaraz po
tym po prostu odeszłam, zostawiając przerażoną dziewczynę i jej
nieprzytomnych towarzyszy. W tamtej chwili naprawdę byłam pewna tego, że
było warto.
Jednym, czego
zdążyłam nauczyć się podróżując z Hanna i Felixem, bez wątpienia była
ostrożność. Chociaż wcześniej dostawałam szału za każdym razem, kiedy Volturi
skrupulatnie planował każdy nasz kolejny krok, tym razem sama zachowałam się
podobnie, poniekąd z powodu nie tak dawnego incydentu z wilkołakiem –
a przynajmniej ja wciąż obstawiałam przy tym, że w ogrodzie naprawdę
wydarzyło się coś niedobrego.
Zaplanowanie
podróży do Włoch przyszło mi łatwiej niż mogłabym sądzić. Nie mogłam zostać
w pobliżu hotelu i byłam tego aż nadto świadoma – w końcu bliscy
prędzej czy później mieli natrafić na mój trop, a tego zdecydowanie nie
chciałam. Z braku lepszych perspektyw, zaryzykowałam udanie się prosto na
lotnisko, chociaż nie sądziłam, by znalezienie dogodnego połączenia okazało się
takie proste. W pamięci miałam pierwsze dni po opuszczeniu Volterry,
łącznie z decyzją skorzystania z publicznego środka transportu, jaki
gwarantowały linie lotnicze, wiedziałam więc, że największe szansę będę miała,
jeśli w pierwszej kolejności udam się do Paryża, a dopiero później
znajdę lot bezpośrednio do Włoch –
a konkretnie do jednego z większych miasteczek w okolicy
Volterry. Zamierzałam wybrać inne lotnisko niż to z którego skorzystaliśmy
z Hanną i Felixem, tak dla bezpieczeństwa, chociaż wątpiłam, by
Kajusz posunął się aż do tego, by kontrolować wszystkie przyloty i odloty,
które mogły mieć jakikolwiek związek ze mną.
Długie
godziny czekania pamiętałam jak przez mgłę, choć nie dlatego, że byłam aż do
tego stopnia zdenerwowana. Być może to wypita krew, a może w istocie
coś we mnie pękło i już nie byłam zdolna do myślenia o niczym innym
oprócz swoich celów, ale wyciszenie się przyszło mi zaskakująco szybko.
Odcięłam się od emocji, popadając w swego rodzaju letarg – stan w pewnym
sensie niebezpieczny, jeśli ktoś zdecydowałby się mnie zaatakować. Rozluźniłam
się dopiero w samolocie, chociaż i tak nie mogłam pozwolić sobie na
pełne odprężenie, aż nazbyt świadoma otaczających mnie ludzi i krążącej
w ich żyłach krwi. Zdawałam sobie sprawę z tego, że poddając się
instynktowi i decydując się pożywić krwią tamtych dzieciaków,
przekroczyłam pewną granicę – i że być może po tym nigdy już nie miałam
być w stanie wrócić do wcześniejszego stanu – ale nie dbałam o to.
Polowanie dodało mi energii, której potrzebowałam, zwłaszcza jeśli miałam
mierzyć się z czymś tak bardzo skomplikowanym, wielokrotnie
przekraczającym możliwości jednej osoby. Wiedziałam, że podejmowanie decyzji
w tak pochopny sposób mogło ciągnąć za sobą poważne konsekwencje, a może
nawet śmierć, jednak nie potrafiłam zmusić się do żałowania żadnej z nich
– łącznie z polowaniem, niezależnie od tego, czy zabiłam którąkolwiek ze
swoich ofiar.
Później, powtarzałam sobie, próbując
samą siebie przekonać, że brak jakiejkolwiek refleksji czy żalu z mojej
strony jest najzupełniej naturalny. Jeśli miałam żałować, mogłam sobie na to
pozwolić dużo później…
Kiedy
myślałam o tym później, nie byłam w stanie przywołać do siebie
szczegółów podróży, zupełnie jakbym po raz kolejny była pod działaniem środków
uspokajających. W jednej chwili trwałam w tłumie, wciśnięta w swoje
miejsce w samolocie i niewidzącymi oczami wpatrując się w przysłonięte
okno, w następnej zaś znów znajdowałam się na świeżym powietrzu. Wszystko
to przypominało sen, a ja nie miałam już pewności, co działo się naprawdę,
a co było wyłącznie wytworem mojej wyobraźni. Mój umysł w obronnym
odruchu po prostu odciął się od tego, co wydawało mi się zbędne i wzbudzało
zdradliwe emocje, tak jak i ja odcięłam się od tej ludzki cząsteczki
siebie, już i tak umniejszonej przed jad i przemianę, której
rezultaty do tej pory pozostawały dla mnie zagadką. Jakaś część mnie obawiała
się tego, dokąd miało mnie to zaprowadzić, łatwo jednak przychodziło mi
uciszenie podszeptów sumienia na rzecz zdrowego rozsądku i chłodnej
kalkulacji. Nigdy wcześniej nie zaznałam podobnego stanu, ale – przyznaję –
podobało mi się to, przede wszystkim dlatego, że pierwszy raz od dawna
wiedziałam co chcę zrobić, zamiast siedzieć i załamywać ręce.
Moje
odmienione wydawało się nie reagować na zmęczenie czy zmianę stref czasowych.
Starałam się przemieszczać szybko, by niepotrzebnie nie wrzucać się w oczy,
co było o tyle trudne, że jako w połowie nieśmiertelna chcąc nie
chcąc wyróżniałam się w tłumie. Ledwo tylko opuściłam lotnisko, wychodząc
na zalane słońcem brukowane uliczki, natychmiast rzuciłam się na poszukiwania
pierwszego lepszego postoju taksówek, chcąc opuścić centrum tak szybko, jak
tylko będzie to możliwe. Przez ostatnie pół roku zdążyłam całkiem dobrze
zorientować się w położeniu Volterry, nawet jeśli sama nigdy nie
opuszczałam zamku, więc miałam przynajmniej mgliste pojęcie o tym, jak
powinnam się poruszać, by niebezpiecznie nie ryzykować. Nie mogłam tak po
prostu wejść do miasta, Demetri zresztą jasno dał mi do zrozumienia, że to nie
przybycia do Volterry ode mnie oczekiwał – a przynajmniej nie
bezpośrednio.
Nie. Jemu
zależało na tym, żebym odnalazła Aro – a ten musiał być gdzieś w okolicy.
Taksówkarz
spoglądał na mnie tak, jakby wątpił w zdrowie moich zmysłów, kiedy kazałam
zatrzymać mu się w samym środku pustkowia – kilka kilometrów do miasta –
ale nie skomentował mojego życzenia nawet słowem. Nie miałam pojęcia jak
wyglądałam i co wyrażała moja twarz czy spojrzenie, ale odniosłam wrażenie,
że zostawiał mnie niemal z ulga, zwłaszcza, że całą drogę milczałam,
zachowując się niemal jak żywy trup. No cóż, jeśli wziąć pod uwagę to, kim
naprawdę były wampiry, trzeba było przyznać, że czasami „nieumarli” mieli
w sobie więcej energii ode mnie.
Bliskość
drzew i cisza, która przywitała mnie, ledwo tylko skorzystałam z okazji,
by zagłębić się w gęstwinę, podziałały na mnie kojąco. Dopiero w samotności,
pewna tego, że nikt mnie nie zobaczy, mogłam pozwolić sobie na to, by
przynajmniej odrobinę się rozluźnić. Sama podróż jawiła się w mojej
pamięci jako cała seria kolorów, kształtów i dźwięków, niczym niedoskonały
film, oglądany tak dawno i w tak złych warunkach, że mimo usilnych starań
nie byłam w stanie przypomnieć sobie szczegółów. Nie potrafiłam nawet
stwierdzić, jak wiele czasu minęło od momentu, w którym zdecydowałam się
opuścić Alaskę ani czy bliscy już zorientowali się, co takiego zrobiłam, jednak
nie dbałam o to. Teraz liczyło się wyłącznie to, gdzie byłam i co
musiałam zrobić, tym bardziej, że nie miałam koncepcji na to od czego powinnam
zacząć – ani czy jestem w stanie sprostać zadaniu, które postawił przede
mną Demetri.
Nie po raz
pierwszy w pełni zdałam się na instynkt, pozwalając, by nogi same
poprowadziły mnie w kierunku miasta. Tereny otaczające Volterrę były
ogromne i sama wiedziałam o tym najlepiej, zwłaszcza po tym, co
w przeszłości zaszło pomiędzy mną a Heidi. Biegłam przed siebie,
bezwiednie wymijając kolejne drzewa i nie zastanawiając się nad tym, co
zrobię, kiedy już drogę na miejsce. Trudno mi było nawet określić, czym
właściwie owo „miejsce” jest, ale również to nie miało dla mnie wtedy
znaczenia.
Nie, skoro
byłam w domu.
Ta myśl
mnie zaskoczyła, ale nie w takim stopniu, jak mogłabym tego oczekiwać.
Dom… W pewnym sensie Volterra stała się dla mnie domem, kiedy Aro zabrał
mnie z tamtej polany pół roku wcześniej. Nie chciałam tego przed samą sobą
przyznać, poza tym zdawałam sobie sprawę z tego, że w rzeczywistości
chodziło o coś więcej – czy też raczej o kogoś więcej.
Demetri –
to on był przyczyną, samo odkrycie zaś podziałało na mnie niczym kubeł
lodowatej wody. Wszystko zmieniło się, kiedy stanął w mojej obronie
w tamtym zaułku, a już na pewno zmieniałam się ja. To dlatego nie
potrafiłam znaleźć się pośród osób, które do tej pory były dla mnie
najważniejsze i które cudem odzyskałam po tak długim czasie żalu, kiedy
już zaczynałam godzić się ze stratą bliskich…
Dom był
tam, gdzie był On.
Wciąż
o tym myślałam i być może dlatego nie od razu zorientowałam się, że
coś w atmosferze uległo zmianie. Instynktownie zwolniłam, po czym
stopniowo przeszłam kolejno do truchtu, a następnie spokojnego ludzkiego
kroku. Wciąż wymijałam kolejne, rosnące w coraz większych odstępach
drzewa, swoim ułożeniem zwiastujące odrobinę wolnej przestrzeni. Stawiałam stopy
ostrożnie, starając się stąpać tak, by robić jak najmniej zbędnego hałasu,
chociaż nie sądziłam, by ktokolwiek mógł usłyszeć mnie w miejscu w którym
byłam sama…
A
przynajmniej tak mi się wydawało.
Przystanęłam
gwałtownie, zamierając w cieniu rozłożystego dębu. Słońce powoli chyliło
się ku zachodowi, kończąc zdecydowanie krótszy styczniowy dzień. Czułam
przenikliwy chłód powietrza, jednak temperatura była mi obojętna, tak jak
i zalegająca na ziemi cienka warstwa śniegu, zeschłych liści i łamliwych
gałązek. Wiedziałam, że gdybym obejrzała się za siebie, dostrzegłabym płytkie,
aczkolwiek wyraźne ślady, które zostawiłam w białym puchu; słyszałam jak
trzeszczał pod moimi stopami, choć dźwięk wydawał mi się nienaturalnie cichy
i jakby… odległy.
Niepokój,
który towarzyszył mi już od dłuższego czasu, w jednej chwili sięgnął
zenitu. Poczułam ukłucie w okolicach serca, kiedy bez chwili wahania
spojrzałam przed siebie, wprost na różowo-pomarańczowe niebo – a potem już
tylko patrzyłam, aż kolory zmieszały się ze sobą, a ciemniejący kształt
rysującego się w oddali miasta zaczął mi się zacierać. Zamrugałam
pośpiesznie, po czym dla pewności otarłam oczy, niemal do samego końca
spodziewając się wyczuć pod palcami wilgoć łez, chociaż jednocześnie nie
sądziłam, bym była w stanie znów zacząć płakać. Czułam się dziwnie pusta
i jakby oderwana od rzeczywistości, ogarnięta znajomym wrażeniem déjà vu; jak przez mgłę pamiętałam, jak
kilka tygodni wcześniej obserwowałam płonące w oddali miasto, samej sobie
przysięgając coś… poprzysięgając zemstę i… i…
Cisza…
Dlaczego
tutaj było aż tak cicho…?
Zadrżałam
mimowolnie, bynajmniej nie z zimna, lecz coraz trudniejszego do
ignorowania niepokoju. Być może to miejsce w którym się znajdowałam
i dręczące mnie myśli wpływały na mnie w ten sposób, jednak nic nie
mogłam poradzić na to, jak się czułam. W samotności nie musiałam martwić
się o to, kim jest i udawać, że wszystko jest w porządku, nawet
jeśli w jakimś stopniu czułam się lepiej, kiedy zaczynałam oszukiwać samą
siebie. Tak czy inaczej, coś w nieprzeniknionej ciszy mnie niepokoiło –
a już na pewno martwiła mnie ta… ostateczność?
Wzięłam
kilka spazmatycznych, lekko drżących wdechów. Każdy wydany przeze mnie dźwięk
wydawał mi się nienaturalnie głośny i niewłaściwy, jakbym nagle znalazła
się w czymś na kształt próżniowej bańki, która nie przepuszczała do
swojego wnętrza żadnych zewnętrznych bodźców. Samo porównanie sprawiło, że znów
zadrżałam, przejęta nagłym chłodem; coś przewróciło mi się w żołądku,
zwłaszcza, że już wcześniej doświadczyłam czegoś takiego, chociaż teraz
przeszłość jawiła mi się niczym sen – mieszanka koszmaru oraz cudownych scen,
które mieszały się ze sobą, przez co nie byłam w stanie rozróżnić jednych
od drugich. Wszystko wydawało się odległe, jakby oderwane od rzeczywistości,
chociaż stan ten w równym stopniu mógł dotyczyć mnie. Ta cisza
i napięcie powoli doprowadzały mnie do szaleństwa, sprawiając, że za
wszelką cenę pragnęłam je przerwać, choć jednocześnie nie potrafiłam zmusić się
do tego, żeby przerwać coś tak idealnego i harmonijnego, niezależnie od
tego, jak niewłaściwie się wydawało.
Wrażenie
bycia obserwowaną pojawiło się nagle, a może towarzyszyło mi od samego
początku – jakkolwiek było, jeszcze przez dłuższą chwilę usiłowałam je
ignorować, dziwnie zesztywniała i oszołomiona. Silence?, pomyślałam nieśmiało, chociaż doskonale zdawałam sobie
sprawę z tego, że to niemożliwe, że jego tutaj nie ma…
– Silence…
– nie tyle wyszeptałam, co wręcz poruszyłam wargami, nie wydając z siebie
najmniejszego dźwięku. – Ciebie tutaj nie ma, Silence…
Cisza.
Był martwy
– wiedziałam o tym doskonale, tym bardziej, że Demetri zabił wampira na
moich oczach. Zabił z mojej winy, tylko dlatego, że sądził, że cokolwiek
mogłoby mi zagrażać. Z jakiegoś powodu nawet to dręczyło mnie bardziej niż
to do czego posunęłam się w Anchorage, być może dlatego, że wspomnienia
polowania były zbyt świeże i wciąż w pełni do mnie nie docierały. Tak
czy inaczej, Silence był martwy i to definitywnie – moje wrażenie musiało
brać się ze zmęczenia oraz wrażeń, które wywarł na mnie telefon od tropiciela,
zwłaszcza, że nawiązaliśmy wtedy do tego, co wydarzyło się w Greenpoint.
Inne wyjaśnienie nie miało żadnego sensu, nie mogło mieć, ale…
Nie
usłyszałam ruchu, ale z jakiegoś powodu zesztywniałam i samoistnie
obróciłam się, żeby spojrzeć za siebie. Wiedziałam, że nie jestem sama – czułam
to – jednak dopiero po chwili przyjęłam ten fakt do świadomości.
Właśnie
wtedy ją zobaczyłam.
Nie dalej
jak dwadzieścia stóp od miejsca w którym stałam, skryta pomiędzy drzewami,
majaczyła kobieca postać.
Nie pamiętam, kiedy ostatnim razem czułam się aż do tego stopnia zadowolona z tego, co napisałam. Rozdział powstał w absolutnie naturalny sposób, w zasadzie pod wpływem impulsu – odpowiednie słowa pojawiły się same i mam wrażenie, że doskonale oddają to, co ja chciałam. Ostateczną ocenę pozostawiam Wam, aczkolwiek fakt, że napisałam tę część w kilka zaledwie dni – tym razem siedem tysięcy słów – i z taką przyjemnością, bez wątpienia coś znaczy. Pragnęłam pokazać Renesmee od innej strony, zrobić coś… takiego i chyba mi się to udało – w końcu tytułowy „Szał” nie jest przypadkowy, sama historia zaś jest trochę bardziej złożona, co okaże się z czasem.Dziękuję za wszystkie komentarze. Dodajecie mi skrzydeł, a ja jak zwykle proszę o więcej – bo Wasza opinia jest dla mnie ważna. Od jakiegoś czasu nie informuję o nowych rozdziałach; czytają wyłącznie Ci, którzy chcą i pamiętają, i to im najbardziej dziękuję.Nessa.
Hej:)
OdpowiedzUsuńNie powiem- zaskoczyłaś mnie. Sądziłam, że Nessie wybiera się do Irlandii do Greenpoint, a ty Volterra:D Cudo:D Przypuszczam, że niedługo spotka się z Demem skoro jest tak blisko...ale czy on pozna w niej tą delikatną i niewinną istotę, w której się zakochał? Nie sądzę- tak bardzo się zmieniła. Czy to pod wpływem tej rozmowy z Demetrim i tego odcięcia od wszelakich emocji zrobiła to co zrobiła w tymi chłopakami? Raczej ich nie zabiła, ale kto ją tam wie...Straszna jest ta obojętność jej, brak jakichkolwiek emocji, ale z drugiej strony rozumiem. Lepiej jest podejmować decyzje na chłodno-kalkulować, a nie działać pod wpływem emocji. Przynosi lepsze efekty-ponoć.
Demetrii prosił aby znalazła Aro.. ciekawe dlaczego. Sam nic nie zrobi, ale z drugiej strony.. nie każdy uznaje Kajusza, za władcę, a niektórzy są z nim ze względu na strach, więc tym chętniej poprą poprzedniego pana.. szykuje się kolejny przewrót-podoba mi się to.
Zastanawia mnie również ta postać. Z jednej strony skojarzenia Nessie z Greenpoint nasuwają mi na myśl, że to może być jedna z tych dwóch wampirzyc (Fi albo Rosa), ale chyba bardziej skłaniam się ku myśli, że to Corin. W końcu współpracuje z Demem, a ten jej pewnie powiedział, gdzie ona jest. Założę się, że to ona ją obserwowała będąc niewidzialną- ciekawa jestem co myśli o nowej Renesmee...no nic, pozostaje czekać na nowy nn.
Czekam z niecierpliwością
Weny kochana
Guśka
Rozdział <3
OdpowiedzUsuńJaka szkoda, że Renesmee uciekła. Chciałam poznać reakcję Belli na medalik. No ale jeszcze się spotkają, prawda? :)
Jestem oczarowana nasza bohaterką, nareszcie mogłam poznać ją z innej strony, gdyż nigdy jeszcze nie czytałam opowiadania gdzie Nessie jest ... No taka jakby groźna? Moment gdy miała już się napić czytałam chyba z dziesięć razy. Podoba mi się gdy jest taka. W końcu to pół wampir i to teraz widać!
Bardzo zaciekawiłaś mnie końcówką, nawet nie przychodzi mi do głowy kto tam może stać. Stawiam na kogoś z Volterry, ale to się okaże :)
Rozdział na prawdę cudowny, życzę Ci ogromnej weny na dalsze notki. Pozdrowionka ;*
Brooklyn
Hej !
OdpowiedzUsuńDziękuję, że rozdział pojawił się tak szybko :) Oczywiście jak zwykle cudowny.
Nie pamiętam, aby Renesmee kiedykolwiek tak szybko podejmowała działanie. Raz, dwa i już jest w Volterze ;o.
Podoba mi się ta nowa Ness. Nie lubię kiedy wampiry na siłę powstrzymują swoje pragnienie (pisałam o tym w poprzednim rozdziale o Jasperze). Uwielbiam tą chłodną i pewną siebie Renesmee. W końcu nie rozczula się nad sobą i co najważniejsze nie płacze. Mówiła, że na rozmyślanie nad tym co zrobiła będzie czas później, więc możliwe, że uczucia jej powrócą.
Nie mam zielonego pojęcia co Aro ma do tego wszystkiego, ale czekam aż go znajdzie i wypełni zadanie od Dema. Ciekawe kim jest ta kobieta... mam pewne przypuszczenia, że może to być Corin. Nie wiem czemu, ale myślałam też o Heidi xd
Na koniec napiszę, że był to najlepszy i najciekawszy rozdział z perspektywy Renesmee jaki kiedykolwiek napisałaś ;)
Pozdrawiam, życzę duuuużo weny i pomysłów. Do nn ;*