piątek, 14 listopada 2014

17. Żądza krwi

Renesmee
Nie wierzyłam w to, co robię. Przez cały czas dręczyło mnie tak wiele sprzecznych ze sobą emocji, że w efekcie czułam się trochę tak, jakbym trwała we śnie albo jakimś transie. Kolejne decyzje podejmowałam właściwie bezwiednie, nie dając sobie czasu na zastanawianie się nad możliwymi konsekwencjami i tym, czy miały jakiekolwiek sens. Pozostawała mi jedynie wiara i nadzieja, również miłość – a więc trzy najważniejsze wartości, które dopiero uczyłam się doceniać, chociaż nigdy nawet nie przypuszczałam, że staną się dla mnie wszystkim.
W pamięci raz po raz wspominałam rozmowę z Demetrim; odtwarzałam  jego głos w pamięci i analizowałam każde najmniej istotne słowo. Miałam wrażenie, że w tamtej chwili czas na ułamek sekundy się zatrzymał, a wszystko inne przestało mieć znaczenie. W rzeczywistości wszystko trwało zaledwie chwilę, a w momencie w którym tropiciel zamilkł, a potem połączenie zostało przerwane, poczułam wszechogarniającą pustkę i strach nad którym przez dłuższą chwilę nie byłam w stanie zapanować. Wspomnienie tego, co powiedział mi ukochany, nie dawało mi spokoju, raz po raz wprawiając mnie w konsternację i stan, którego nie byłam w stanie ani jednoznacznie opisać, ani tym bardziej próbować się z niego wyrwać. Zaufanie w jednej chwili nabrało nowego znaczenia, a ja w końcu zrozumiałam, dlaczego brzmiał na tak zdesperowanego, kiedy prosił mnie o to, żebym w ciemno zgodziła się zrobić wszystko to, co zamierzał mi zlecić – niezależnie od tego, jak bardzo pozbawione sensu i ryzykowne mi się to wydawało.
Być może byłam zdesperowana, ale nie dbałam o to. Mimo wszystko długo jeszcze stałam w miejscu, już na długo po tym, jak rozmowa została przerwana, a po głosie Demetriego pozostało mi jedynie jakże odległe od rzeczywistości wspomnienie. Sama nie byłam pewna, czego powinnam się spodziewać po rozmowie z ukochanym – a więc jakże niespodziewanym, upragnionym dowodzie na to, że w ogóle żył i był cały – ale kiedy już dotarło do mnie to, co się wydarzyło, szok powoli przeszedł w coś, co mogłam określić wyłącznie mianem histerii. Sama nie byłam pewna, kiedy zaczęłam płakać ani kiedy znalazła się przy mnie absolutnie oszołomiona Bella. Całkiem już zdążyłam zapomnieć o obecności mamy, więc jej widok jeszcze bardziej wytrącił mnie z równowagi, niemal doprowadzając do szaleństwa. W następnej sekundzie całkowicie straciłam nad sobą panowanie i zrobiłam coś, czego zdecydowanie nie planowałam. Do tej pory pamiętałam jak wykrzykuje moje imię, kiedy bezceremonialnie odepchnęłam ją od siebie i rzuciłam się do ucieczki, zostawiając za sobą wszystko i wszystkich, nawet jeśli w ten sposób nie byłam w stanie odciąć się do tego, co dręczyło mnie najbardziej – a więc od własnych emocji.
Długo błąkałam się po lesie, próbując odzyskać panowanie nad sobą i jakoś zebrać myśli. Cały czas dręczyło mnie pragnienie, żeby spróbować dodzwonić się do Demetriego, chociaż zdawałam sobie sprawę z tego, że najpewniej nie odbierze albo że w ten sposób tylko niepotrzebnie narażę go na niebezpieczeństwo. Podczas rozmowy byłam zbyt oszołomiona, by zdobyć się nawet na zadawanie pytań, jednak nawet mimo wpływu silnych, sprzecznych ze sobą emocji, byłam świadoma tego, jak bardzo tropiciel musiał ryzykować, kontaktując się ze mną. Dopiero wtedy dotarło do mnie, że zmarnowałam okazję, żeby dowiedzieć się czegokolwiek sensownego i tak naprawdę nie byłam pewniejsza niczego, nawet tego, gdzie znajdował się mój ukochany i czy wszystko było z nim w porządku. Wiedziałam jedynie, że pozostawał cały, ale chociaż to powinno być dla mnie najważniejsze, miałam sobie za złe to, że nawet nie próbowałam wymóc na nim tego, żeby powiedział mi cokolwiek więcej.
Miałam jedynie jedną złożoną pod wpływem impulsu obietnicę i instrukcje, które w najmniejszym stopniu nie przypadły mi do gustu. W miarę jak analizowałam w myślach to, czego Demetri ode mnie oczekiwał, docierało do mnie, że właśnie zgodziłam się na coś szalonego i niebezpiecznego dla nas obojga, jednak nawet gdybym miała szanse się wycofać, nie skorzystałabym z niej. Być może sama również postradałam zmysły, ale już dawno przestałam dbać o to, co miało stać się ze mną. Wiedziałam czego pragnę najbardziej na świecie i byłam gotowa tego dokonać, nawet jeśli miałoby się okazać ostatnią rzeczą, którą zrobię w życiu.
Telefon przerwał panującą ciszę, zaskakując mnie do tego stopnia, że w pierwszym odruchu omal go nie upuściłam. Z bijącym sercem i w roztargnieniu spojrzałam na wyświetlacz, jednak na wyświetlaczu dostrzegłam znajomy już mi numer aparatu, który należał do Felixa. Niewiele myśląc odrzuciłam połączenie, po czym wyłączyłam komórkę, chowając ją do kieszeni spodni. Teraz żałowałam, że zostawałam torebkę, ale nawet gdybym chciała, nie mogłabym po nią wrócić – i to nie tylko z obawy przed spotkaniem z bliskimi i pytaniami, które bez wątpienia mieli mi zadać. Jak na ironię akurat teraz, kiedy po tak długim okresie oczekiwania w końcu odnalazłam rodziców, i to niezależnie od tego, czy mnie pamiętali, musiałam podjąć najbardziej wymagająca decyzję przed jaką stanęłam kiedykolwiek w życiu.
Czy Demetri chociaż przez chwilę wątpił w to, czy uda mu się mnie przekonać do tego, żebym zgodziła się na cokolwiek, obojętnie jak bardzo nieprzemyślanie by się nie wydawało? Nie miałam pojęcia, jednak nie dbałam o to. Działam w pośpiechu, niemal jak automat, całkowicie wyprana z jakichkolwiek emocji i skoncentrowana na metodycznym planowaniu kolejnych posunięć, które miały mnie doprowadzić do miejsca, gdzie to wszystko się zaczęło. Wielokrotnie wyobrażałam sobie dzień i powody dla których miałabym kiedykolwiek wrócić do Volterry, jednak w żadnym ze scenariuszy nie brałam pod uwagę tego, że stanie się to tak szybko – i to na jego prośbę. Chciałam wierzyć w zapewnienia Hanny, Felixa i moich bliskich, którzy obiecywali mi, że znajdziemy sposób na to, żeby pomóc temu, który znaczył dla mnie najwięcej, ale chyba już wtedy podświadomie wiedziałam, że nic nie pójdzie zgodnie z naszymi planami i że wszystko ostatecznie i tak będzie sprowadzało się do mnie. Nie sądziłam po prostu, że pewne decyzję będę musiała podjąć tak nagle – ani że w ogóle będę do tego zdolna.
Musisz posłuchać mnie bardzo uważnie, bo to ważne, przypomniałam sobie słowa, które powiedział mi w pośpiechu Demetri. Ta pierwsza misja, która przydzielił nam Aro… Nie wiem, co powinienem o tym myśleć, ale kiedy próbowałem skoncentrować się na nim, wszystko ciągnęło mnie poza Volterrę – a ja mógłbym przysiąc, że właśnie do Greenpoint.
Chcesz żebym pojechała do Greenpoint?, zapytałam wtedy, bo samo pytanie o to, czy jego zdaniem miałam poszukać Aro, jakoś nie chciało mi przejść przez gardło. Jakie zresztą miało znaczenie to, czy wampir żył, czy też nie?
Nie. Sęk w tym, że Aro już tam nie ma, wyjaśnił z coraz większym niepokojem. Wszystko wskazuje na to, że Aro znowu jest w mieście.
Wtedy nie musiał już niczego więcej dodawać, żebym zrozumiała, co takiego muszę zrobić. Mogłam tylko zgadywać dlaczego Aro udał się do Greenpoint, a później zaryzykował do tego stopnia, żeby wrócić do Volterry – miejsca najmniej bezpiecznego, skoro Kajusz pragnął jego śmierci. Być może powinnam być zadowolona, że wampir w ogóle wyszedł cało z buntu i chaosu, który rozpętał się podczas balu bożonarodzeniowego, jednak nie dbałam o nic, co miało związek z którymkolwiek z przedstawicieli rodziny królewskiej. Nie rozumiałam, czego tak naprawdę oczekiwał ode mnie Demetri, jednak niezależnie od wszystkiego, byłam gotowa zrobić wszystko, jeśli tylko istniał przynajmniej cień szansy na to, żebym mogła pomóc ukochanemu.
Wiedziałam, że nie mogę poprosić o pomoc ani przyjaciół, ani rodzinę – żadne z nich nie puściłoby mnie samej do Volterry, zwłaszcza na poszukiwanie kogoś, kto w równym stopniu co i Kajusz przyczynił się do wszystkich złych rzeczy, które spotkały mnie w ciągu minionych miesięcy. Zaakceptowanie faktu, że jestem skazana wyłącznie na siebie przyszło mi zaskakująco łatwo, jakbym od samego początku podejrzewała, że na nic więcej nie mogę liczyć. Mogłam sobie wyobrazić wątpliwości tych, których kochałam i w pełni rozumiałam uwagi, które bez wątpienia pojawiłyby się, gdyby którekolwiek z nich wiedziało, co takiego zamierzam zrobić, jednak nawet to nie było w stanie sprawić, bym się zawahała. Plan powstał w ułamku sekundy – niedoskonały i pełen słabych punktów za które w każdej chwili mogłam zapłacić, ale również to nie miało dla mnie znaczenia. Jedynym, czego byłam pewna, było to, że zamierzałam zrobić wszystko to, co było konieczne – i to niezależnie od ceny, którą miało przyjść mi za to zapłacić.
Nie miałam niczego, kiedy – korzystając z ciemności i wampirzych zdolności, którymi dysponowałam – odtworzyłam drogę do miasta, którą wcześniej wraz z bliskimi pokonaliśmy samochodem. Bieg miał w sobie coś kojącego, poza tym trasa przez większość czasu biegła przez otwarte, zalesione tereny, dzięki czemu nie musiałam obawiać się, że ktoś mnie zauważył. Problem pojawił się dopiero wtedy, kiedy dotarłam do Anchorage, choć jednocześnie poczułam ulgę, kiedy w końcu znalazłam się w zaludnionym mieście. Idąc ruchliwymi nawet o tej porze uliczkami, wystawiona na chłód nocnego mroźnego powietrza, myślałam przede wszystkim o tym, że rodzina miała mniejsze szanse na znalezienie mnie w tłumie, o ile oczywiście w ogóle zdążyli się już zorientować, że nie błąkam się w okolicy domu Belli i Edwarda. Miałam wyrzuty sumienia z powodu tego, że narażałam ich na tak wielki stres, a jakaś część mnie pragnęła zachować się odpowiednio i dać bliskim znać, że wszystko jest ze mną w porządku, jednak stanowczo zakazałam sobie podobnego postępowania. Później, obiecywałam sobie z przekonaniem, którego wcale nie odczuwałam. Jeszcze wszystko się ułoży, myślałam równie często, ale z jakiegoś powodu czułam, że to wyłącznie kolejne wierutne kłamstwo.
Na zewnątrz wciąż było ciemno, kiedy w końcu udało mi się dotrzeć do hotelu, który zajmowałam wraz z bliskimi. Czułam się niemal jak złodziej, kiedy z pomocą wampirzej sprawności dostałam się do wewnętrznego ogrodu – tego samego w którym walczyłam z tamtym mężczyzną, a przynajmniej tak mi się wydawało. Przez cały czas towarzyszyło mi irracjonalne poczucie bycia obserwowaną i raz po raz rozglądałam się dookoła, spodziewając sobie zobaczyć któregokolwiek ze swoich bliskich, obsługi hotelu albo… kogoś zupełnie mi nieprzychylnego, jednak wraz z upływem czasu wszystko wskazywało na to, że nikt mnie nie zauważył.
Bez większego wysiłku otworzyłam przeszklone drzwi, prowadzące z ogrodu do pokoju, który zajmowałam, po czym w pośpiechu rzuciłam się po swoją torbę podróżną. Nawet nie zastanawiałam się nad tym, czy w trakcie pobytu w hoteli nie przeniosłam niektórych rzeczy do szafek albo do łazienki. Nie dbałam o ubrania, skoncentrowana przede wszystkim na tym, żeby upewnić się, że paszport i wszystkie najważniejsze dokumenty są na swoim miejscu. Problem pojawił się dopiero przy finansach, bo portfel zostawiłam w torebce, którą porzuciłam w lesie podczas rozmowy z Bellą, ale nie dbałam o to. W pośpiechu przetrząsnęłam bagaże moich bliskich, wcześniej stanowczo uciszając wyrzuty sumienia i próbując przekonać samą siebie, że nie mam innego wyboru. Nie mogłam przecież skorzystać z kart kredytowych, zresztą rodzina nigdy nie nauczyła mnie poszanowania dla pieniądza, w domu zresztą niemal na każdym kroku można było natknąć się na zwitki banknotów. Wiedziałam, że nikt nie będzie miał do mnie pretensji o to, że posunęłam się do czegoś, co na pierwszy rzut oka mogło się wydawać kłamstwem. W gruncie rzeczy nie dbałam o to, świadoma, że pieniądze są jedynie koniecznym środkiem do osiągnięcia czegoś, co miało dla mnie największe znaczenie.
W ostatniej chwili dosięgły mnie poszepty zdrowego rozsądku. Jak przez mgłę pamiętałam podróż samolotem z Seattle do Anchorage, co wydawało się dowodzić temu, że wytrzymałam obecność ludzi wyłącznie dzięki lekom, którymi przed wylotem nafaszerował mnie Carlisle. Wszystko na marne, przeszło mi przez myśl, ale chociaż jakaś część mnie zdawała sobie sprawę z tego, że taka jest prawda, nie byłam w stanie zaakceptować porażki. Powinnam była zrezygnować, póki jeszcze miałam po temu okazję – byłam zbyt rozchwiana emocjonalnie, poza tym niedoszła przemiana znacznie utrudniała mi życie, bo już nie mogłam ufać sobie i swojemu pragnieniu – ja jednak nie potrafiłam znieść myśli o tym, że mogłabym złamać dane Demetriemu słowo. Byłam zdeterminowana, a uczucia popychały mnie do przodu, podsycane przez wspomnienie żalu i gniewu, które towarzyszyły mi praktycznie przez cały czas, od chwili w której pozwoliłam na to, żeby Felix odciągnął mnie od Demetriego, a później wraz z Hanną zmusił do opuszczenia Volterry.
Miałam tego dość. Ja również byłam silna i musiałam to udowodnić – i to w szczególności sobie.
Uczucia, których wcześniej nie byłam świadoma, wydawały się rozrywać mnie od środka. Miałam wrażenie, że w pewnym momencie oszaleję przez sprzeczności, których ogrom i poziom skomplikowania przytłoczyły mnie do tego stopnia, że już sama sobie nie potrafiłam wytłumaczyć tego, co tak naprawdę chcę. Wszystko we mnie aż rwało się do tego, żeby walczyć – i to niezależnie od możliwych konsekwencji – jednak podszepty zdrowego rozsądku skutecznie utrudniały mi podjęcie decyzji. Miałam ochotę poddać się, paść na łóżko i już tylko płakać, czekając na pojawienie się kogoś, kto zdjąłby ze mnie przynajmniej część odpowiedzialności, która na mnie ciążyła, ale wiedziałam, że nikt taki nie nadejdzie i że to wcale nie jest takie proste. Byłam w tym sama i musiałam zrobić wszystko, dosłownie wszystko, by…
Nie jestem pewna w którym momencie poziom mojej irytacji sięgnął zenitu, a ja powiedziałam sobie „dość”. Odcięłam się od wszystkiego – wszystkich tych emocji, słabości, strachu i wspomnień – w tak naturalny sposób, jakbym wcześniej robiła to niejednokrotnie. Strach i łzy nie pomagają, więc nie będę płakać, powiedziałam sobie stanowczo i wtedy faktycznie w to uwierzyłam. Działając niemal jak automat, chwyciłam swoje rzeczy i wyszłam z pokoju, opuszczając hotel w równie cichy i nie zwracający sposób, co wcześniej się do niego wkradłam. W jednej chwili to instynkt przejął nade mną kontrolę, a ja poddałam mu się w pełni, podejmując kolejne decyzje bez zbędnych emocji i przemyśleń, wyłącznie na zasadzie osiągnięcia wcześniej postanowionego sobie celu. Nie rozumiałam tego, a już na pewno nie byłam pewna, czy taka taktyka jest słuszna, ale nie obchodziło mnie to, jeśli w ten sposób mogłam zaoszczędzić sobie zbędnego cierpienia. Być może miało to związek z tym, że w ciągu minionych miesięcy cierpiałam już tak wiele razy, że przekroczyłam granice bólu, który może znieść jedna osoba, a może wpływ miała moja nowa postać, którą zawdzięczałam ugryzieniu przez Kajusza – nie wiedziałam, zresztą liczyły się efekty. W tamtym momencie coś się we mnie zmieniło, a ja mimo usilnych starań nie byłam w stanie tego powstrzymać.
Ulice miasta nawet o tej porze tętniły życiem, chociaż z niczym Anchorage w najmniejszym stopniu nie przypominało tak wielkiej metropolii, jaką było Seattle. Szłam szybkim, zdecydowanym krokiem, nie oglądając się za siebie ani nie zastanawiając się nad tym, gdzie tak naprawdę chcę się znaleźć. Instynktownie wiedziałam, czego powinnam szukać, chociaż zdawałam sobie sprawę z tego, że tak naprawdę wszystko zależy od odrobiny szczęścia i od tego, jak daleko tak naprawdę byłam w stanie się posunąć. Chociaż nigdy wcześniej przez myśl mi nawet nie przeszło, że mogłabym zdecydować się na coś podobnego, czułam się niemal tak, jakbym w przeszłości postępowała tak wielokrotnie i teraz po prostu powtarzała jakie wyuczone schematy w równie naturalny sposób, co oddychałam albo wiedziałam jak należy stawiać stopy, żeby poruszać się w bezszelestny sposób.
Praktycznie nie zwracałam uwagi na szum przemykających drogą samochodów ani na nocne żyjątka – ptaki, owady i zwierzęta, których obecności byłam świadoma wyłącznie dzięki swoim wyostrzonym zmysłom. Słyszałam każdy, nawet najmniej istotny szmer czy odgłos pulsującej w żyłach śpiących w swoich domach ludzi krwi. Zwłaszcza ten ostatni dźwięk był niemal muzyka dla moich uszu, wzmagając już i tak trudne do zignorowana, podsycone przez skrajne emocje pragnienie, które towarzyszyło mi od momentu przebudzenia i którego tak naprawdę nie byłam w stanie zaspokoić w znany mi sposób. Potrzebowałam czegoś więcej i byłam tego świadoma bardziej niż czegokolwiek innego.
Skręciłam w kolejną opustoszałą uliczkę, powoli zagłębiając się w labirynt bocznych ścieżek i najmniej atrakcyjnych dzielnic miasta. Nasłuchiwałam, dopiero we wszechogarniającej ciszy pozwalając sobie na całkowite zdanie się na swoich wyostrzonych zmysłach. Absolutnie spokojna i – co w równym stopniu mnie usatysfakcjonowało, co i zaniepokoiło – świadoma tego, jak wiele jestem w stanie poświęcić, posuwałam się coraz bardziej. Wiedziałam, że jestem coraz bliższa dotarcia i przekroczenia granicy – i że po dokonaniu tego ostatniego już nie będzie powrotu, jedna nawet to nie było w stanie zmusić mnie do tego, żebym się rozmyśliła.
Głośne, mieszające się ze sobą śmiechy, podziałały na mnie niczym długo wyczekiwany impuls, pobudzając mnie do działania i dodając pewności siebie. W pierwszym momencie zamarłam, nasłuchując, a już w następnej chwili puściłam się biegiem, bezszelestnie pokonując kolejne metry. Jeszcze zanim zobaczyłam grupę rozbawionych nastolatków w stanie upojenia, byłam pewna tego, że właśnie znalazłam to, czego szukałam od chwili w której opuściłam hotel.
Było ich pięcioro, wszyscy w wieku od szesnastu do co najwyżej dwudziestu lat. Dwie dziewczyny i trzech chłopaków, śmiejący się i wyraźnie nieświadomi mojej obecności. Mężczyźni byli starsi i aż zionęło od nich alkoholem, co w normalnych warunkach pewnie by mnie zniechęciło, ale czułam się na tyle zdeterminowana, że nawet nie zwróciłam większej uwagi na ich stan. Przycupnęłam w cieniu rzucanym przez jeden z wyniszczonych, pokrytych graffiti budynków i po prostu obserwowałam, czekając na rozwód sytuacji i coś, co mogłabym uznać za odpowiedni moment – o ile taki w ogóle miał nadejść.
Dziewczyny sprawiały wrażenie znacznie starszych niż w rzeczywistości. Uderzył mnie zwłaszcza widok ostrego makijażu oraz odważnych, mocno wyciętych sukienek, które z założenia pewnie miały sprawić, żeby wyglądały na dorosłe, ale w efekcie nadawały im wygląd dwóch nieciekawych ulicznic. Obie były smukłe i jasnowłose, chociaż w przypadku jednej z nich nie miałam najmniejszej wątpliwości co do tego, że kolor włosów zawdzięczała wyłącznie farbowaniu i to dość nieudanemu. Nawet stroje miały do siebie podobne – dopasowane sukienki barwy wściekłego różu, odsłaniające zdecydowanie zbyt dużo, co wyraźnie podobało się towarzyszącym im mężczyznom. Widziałam jak jeden z nich – chyba najstarszy – raz po raz ociera się o którąś ze swoich towarzyszek, próbując zwrócić na siebie uwagę i pieszcząc każdą z nich osobna, kiedy nikt nie patrzył. Jakkolwiek obleśnie wydawało mi się jego zachowanie, obie małolaty piskami, zalotnymi spojrzeniami i śmiechem zachęcały swojego „adoratora” do dalszych starań, a może posunięcia się nawet o jeszcze jeden krok dalej.
– Cholera… – mruknęła jedna z nich, w komiczny sposób przeciągając wyrazy i najwyraźniej mając trudności z zapanowaniem nad plączącym się językiem.
– Co tam, Jenna? – zapytała druga z dziewczyn; jej głos zabrzmiał niewyraźnie, ale to głównie dlatego, że najbardziej zainteresowany obiema dziewczynami akurat przyparł ją do ściany, jedną ręką obejmując ją w pasie, a drugą podciągając już i tak króciutką sukieneczkę.
Jenna – sprawiająca wrażenie jedynej naturalnej blondynki w okolicy – nerwowo rozejrzała się dookoła. Przez ułamek sekundy miałam wrażenie, że jakimś cudem wyczuła moją obecność, ale błękitne oczy dziewczyny obojętnie przemknęły po miejscu w którym stałam.
– Nie wzięłam torebki – wyjaśniła w końcu, wyraźnie niezadowolona.
Jej koleżanka zaśmiała się, chociaż trudno było stwierdzić czy rozbawiona roztargnieniem Jenny, czy tym, co wyrabiał z nią chłopak.
– Jak chcesz, to zaczekamy tutaj na ciebie – stwierdził spokojnie mężczyzna, nie przerywając wędrówki dłonią po wewnętrznej stronie ud wtulonej w niego dziewczyny. Przyparta do muru nastolatka pisnęła i znów zaczęła się śmiać, kiedy dotarł tam, gdzie zdecydowanie nie powinien. – My się nigdzie nie wybieramy, nie Ann…
– Angela – poprawiła go z rozdrażnieniem. – Mam na imię Angela.
Mruknął coś, co pewnie wzięła za przeprosiny, a ja dzięki wyostrzonym zmysłom zrozumiałam jako „Wszystko jedno!”.
– Ta… Nam się nie śpieszy – dodał już głośniej, nawet nie patrząc na Jennę. – Ty też nie śpiesz się za bardzo, złotko.
– Mam iść sama?
Mogłabym przysiąc, że ledwo powstrzymał się od wymownego wywrócenia oczami.
– Zachary chętnie ci potowarzyszy, nie Zach? – zasugerował w końcu; pewnie był dumny, że w takim stanie w ogóle zdołał powiedzieć cokolwiek sensownego.
– No. Raczej – mruknął sam zainteresowany, podchodząc do wyglądającej na zazdrosną o Angelę Jenny. Okazał się dość dobrze zbudowany i jasnowłosy, chociaż nie tak zdecydowany jak najstarszy z mężczyzn. Obojętnie spojrzał jak jego towarzysz dosłownie rozbiera rozochoconą Angelę. – Idziemy?
Jenna wzruszyła ramionami, najwyraźniej dochodząc do wniosku, że nie ma większego wyboru. Wkrótce oboje się oddalili, a ja zdążyłam jeszcze zauważyć jak Zachary dosłownie zatacza się na Jennę, zanim oboje zniknęli z zasięgu wzroku mojego i swoich towarzyszy.
Mężczyzna, którego imienia nadal nie znałam, natychmiast wykorzystał okazję do tego, żeby zająć się coraz bardziej zniecierpliwioną Angelą. Pocałował ją, kiedy zaczęła do tego dążyć, ale po jego zachowaniu widać było, że decydował się na to wyłącznie dlatego, że dziewczyna tego oczekiwała. Cały czas napierał na nią całym ciałem, wręcz wciskając ją w ścianę. Nie przestawał przy tym muskać dłońmi jej nieosłoniętego ciała, wyraźnie nie mogąc doczekać się momentu, żeby posunąć się o krok dalej i móc się zaspokoić. Obserwowałam jego poczynania, coraz bardziej zniesmaczona, w pamięci mając incydent sprzed kilku miesięcy, kiedy to niewiele brakowało, żebym została zgwałcona przez jakiegoś niewyżytego wampira, który napatoczył się na mnie w mieście. Gdyby nie Demetri, tamto spotkanie mogłoby się skończyć różnie i chociaż dawno już zapomniałam o strachu i obrzydzeniu, teraz wszystkie te emocje wróciły w miarę jak tkwiłam w ukryciu, przypatrując się poczynaniom dwójki nieznajomych.
Ktoś chrząknął wymownie i wtedy przypomniałam sobie o trzecim chłopaku. Wyglądał na niewiele starszego od Zacharego, na pierwszy rzut oka wychudzony i niekoniecznie pasujący do całego towarzystwa. Włosy miał ścięte niemal przy samej skórze, więc trudno było mi określić ich kolor, ten zresztą był mi obojętny. Ciemnymi oczami wpatrywał się w coraz odważniejsze poczynania zajętego Angelą mężczyzny, najwyraźniej nie wiedząc, co ze sobą począć.
– Co znowu? – żachnął się tamten, odsuwając się od jęczącej dziewczyny. – Ty też zapomniałeś torebki? – dodał z przekąsem.
– Nic. Po prostu mógłbyś się podzielić…
Mężczyzna zaśmiał się gardłowo. Wciąż zmroczona alkoholem Angela zamrugała nieco nieprzytomnie; najwyraźniej nadal nie docierał do niej pełen sens wypowiedzi chłopaka.
– Podzielić? Bez żartów – żachnął się najstarszy. Wolną ręką pogładził dziewczynę po policzku, skutecznie utwierdzając ją w złudnym przekonaniu, że wszystko jest w porządku. – Było sobie jakąś znaleźć zanim wyszliśmy z klubu. Nie jesteś dzieckiem, Luck.
Luck wydął usta, wyraźnie niezadowolony, jednak żadne z towarzyszącej mu dwójki – ani mężczyzna, ani Angela – już nie zwracali na niego uwagi.
Właśnie tamten moment uznałam za najodpowiedniejszy na to, żeby się ujawnić. Zrobiłam zdecydowany krok do przodu, bezszelestnie wyłaniając się ze swojej kryjówki i stając w odległości wystarczającej, żeby zwrócić na siebie uwagę, bez zbędnego niepokojenia migdalącej się pary. Luck zauważył mnie dopiero po chwili, zmroczony alkoholem, a może po prostu przekonany, że to wracający Jenna i Zachary.
Zorientowałam się w którym momencie uświadomił sobie swoją pomyłkę. Jego oczy rozszerzyły się, kiedy mnie zobaczył i – co w normalnym wypadku skutecznie by mnie zniechęciło – w bezczelny, zdradzające wszelakie ukryte intencje sposób, uważnie zmierzył mnie wzrokiem. Miałam wrażenie, że dosłownie rozbiera mnie spojrzeniem, w bezczelny i pozbawiony wahania sposób oceniając to, co widział i najwięcej uwagi poświęcając zwłaszcza moim piersiom, biodrom i nogom.
Skutecznie zdusiłam w sobie chęć skrzywienia się z niesmakiem. W zamian uśmiechnęłam się przyjaźnie, po czym wolnym, starannie przemyślanym ruchem, przeczesałam włosy palcami. Obserwował mnie przez cały czas, coraz bardziej zafascynowany, a ja napawałam się tym spojrzeniem, świadoma tego, że mam go w garści. Nie mogłam podważyć tego, że jak każda nieśmiertelna byłam ładna, może nawet bardzo ładna, jeśli zaś chodziło o zwykłych śmiertelników… No cóż, nie musiałam mieć na sobie seksownej sukienki, żeby w skuteczny sposób wodzić mężczyzn takich jak Luck za nos.
Nie byłam pewna, co tak właściwie robię, zwłaszcza, że nigdy nie miałam w zwyczaju zabawiać się mężczyznami. Zdana całkowicie na instynkt, zrobiłam pewny krok do przodu, zmniejszając odległość pomiędzy sobą a chłopakiem. Poczułam na sobie jeszcze jedno spojrzenie, tym razem należące do drugiego mężczyzny, ale nawet nie zwróciłam na niego uwagi… A przynajmniej w tamtym momencie był mi obojętny.
– Dobry wieczór – powiedziałam cicho. Mój głos zabrzmiał dziwnie obco, uwodzicielsko i niezwykle melodyjnie. – Chyba się zgubiłam…
– Ach…
To zabrzmiało niezwykle inteligentnie, pomyślałam z rozbawieniem, ale nie wypowiedziałam tej myśli na głos. W zamian uśmiechnęłam się jeszcze szerzej, wciąż grając i udając niewinną, a przy tym niezwykle naiwną.
– No i proszę, Luck. Laska chce się zabawić – skomentował drugi mężczyzna.
Luck nawet się na niego nie obejrzał, wciąż wpatrzony we mnie. W odpowiedzi na słowa kolegi zmieszał się trochę, jakby podejrzewając, że za moment odwrócę się na pięcie i ucieknę. Miałam ochotę tak postąpić, ale zmusiłam się do pozostania w miejscu, po chwili zaś oparłam się o ścianę budynku, rzucając chłopakowi spojrzenie spod lekko zmrużonych powiek.
– Więc?
Jakkolwiek zinterpretował moje pytanie, to już nie miało znaczenia. Liczyło się wyłącznie to, że niemal biegiem dołączył do mnie, najwyraźniej wyzbywając się wszelakich wątpliwości co do tego, czego mogłabym oczekiwać. Siłą woli zmusiłam się do tego, żeby stać spokojnie, kiedy obie ręce Luck’a wylądowały na moich biodrach. Alkohol i emocje zrobiły swoje, pozbawiając go jakichkolwiek hamulców, więc już chwilę później zostałam przyparta do ściany w taki sam sposób jak Angela. Nie miałam na sobie sukienki, dzięki Bogu, bo wtedy najpewniej nie zmusiłabym się do spokojnego stania, kiedy chłopak dotykał mojego ciała, wyraźnie nie wiedząc, gdzie podziać ręce. Chcąc uśpić jego czujność, pozwalałam mu na wszystko, chcąc żeby zbliżył się do mnie na tyle, na ile to było możliwe, tym bardziej, że nie miałam zamiaru pozwolić na to, by całujący się kilka metrów dalej Angela i drugi mężczyzna, zbyt szybko zorientowali się, iż cokolwiek jest nie tak.
Zesztywniałam cała, kiedy również Luck spróbował mnie pocałować. W pośpiechu odwróciłam głowę, więc tylko musnął wargami mój policzek, wywołując we mnie jeszcze większe obrzydzenie. Przesunął się bliżej, a ja wręcz czułam jak bardzo jest pobudzony i już nie miałam najmniejszych wątpliwości co do tego, czego mógł ode mnie oczekiwać. Czułam jego nabrzmiałą męskość nawet przez ubranie i to pobudziło mnie do działania. Udając w równym stopniu zainteresowaną nim, co i on mną, zarzuciłam mu obie ręce na szyję, stanowczym ruchem przyciągając go do siebie. Jęknął i pozwolił mi na to, biorąc mnie w ramiona i – najwyraźniej sądząc, że mi to odpowiada – zaczął nieudolnie dążyć do tego, żeby polizać mnie w szyję. Starając się o tym nie myśleć, powoli wciągnęłam powietrze do płuc, napawając się słodyczą jego krewi. Słyszałam jak coraz szybciej krąży w jego żyłach, kiedy zaś zerknęłam na jego szyję – tak blisko mnie, kuszącą i pokrytą siateczką błękitnych, przecinających się ze sobą żył… – bez trudu dostrzegłam pulsujący zachęcająco punkt.
Nie musiałam nawet zastanawiać się nad tym, co i w jaki sposób powinnam zrobić. Luck nawet nie zdążył jęknąć, kiedy błyskawicznie i precyzyjnie wgryzłam się w jego szyję, przegryzając tętnicę. Słodka krew dosłownie eksplodowała w moich ustach, a ja całkiem straciłam nad sobą kontrolę, czując się po stokroć lepiej i pewniej niż wtedy w lesie, kiedy nieświadomie zaatakowałam człowieka. Natychmiast naparłam na Luck’a całym ciałem, łapczywie spijając tryskającą z rany osokę i nie chcąc uronić nawet kropelki. Piłam pośpiesznie, rozkoszując się każdym łykiem i nawet wyczuwalny posmak krążącego w żyłach chłopaka alkoholu nie był w stanie umniejszyć przyjemności płynącej z posiłku. Tego, co w tamtej chwili poczułam, nie dało się porównać z niczym – a już na pewno nie z polowaniami „wegetariańskimi”, ani też o klasę gorszym smakiem zwierzęcej krwi.
Od nadmiaru emocji zawirowało mi w głowie. W jednej chwili zapragnęłam więcej, a jedynym, czego byłam świadoma, stała się słodycz w ustach oraz oszałamiające poczucie siły, którą dawała mi wypita krew. Czułam przyjemne ciepło, w miarę jak płyn rozchodził się po całym moim ciele, dodając mi siły, której nie zaznałam nigdy dotąd. W tamtej chwili poczułam się naprawdę pewna tego, kim jestem i swoich możliwości, wszelakie obawy zaś zeszły na dalszy plan, pozostawiając wyłącznie to, czego pragnęłam – a więc potęgę, siłę, zdecydowanie…
Byłam dość silna – w tamtej chwili nie liczyło się nic więcej.
Czyjś krzyk doszedł do mnie jakby z oddali. Wrzask wdarł się w cudowną prywatna bańkę szczęścia, którą zdążyłam wytworzyć wokół siebie, w niemal brutalny sposób sprowadzając mnie na ziemię. Gniew wzmógł się, a ja – szybkim ruchem odrzucając od siebie bezwładne ciało Luck’a – czujnie rozejrzałam się dookoła, spoglądając wprost na wrzeszczącą, wpatrzoną we mnie rozszerzonymi do granic możliwości oczami Angelę.
– Co ty mu robisz? – wydarła się, wyraźnie bliska histerii. Gwałtownie potrząsała głową, jednocześnie bezskutecznie szarpiąc się z zastygłym w bezruchu chłopakiem. – Puść go! James… James, zrób coś! – pisnęła, próbując potrząsnąć swoim towarzyszem, ale ten po prostu na mnie patrzył, w równym stopniu przerażony, co i ona.
– A niech to… – zaczął, po czym gwałtownie urwał, kiedy przeniosłam na niego wzrok.
Przez ułamek sekundy byłam w stanie podziwiać w jego oczach swoje odbicie. Stałam tam, silna i promieniująca jakimś wewnętrznym blaskiem oraz czymś, co byłam w stanie określić wyłącznie jako aura zagrożenia. Z zarumienioną dzięki wypitej krwi cerą i z rozwianymi, przypominającymi płomienie oczami, musiałam wyglądać niczym jakaś zagniewana bogini zemsty i zniszczenia, która zdecydowała się ukazać zwykłym śmiertelnikom.
A moje oczy…
No cóż, moje oczy lśniły szkarłatem – i tym razem nie miałam wątpliwości co do tego, że to coś zdecydowanie więcej niż tylko chwilowe złudzenie.
James nagle krzyknął i odepchnąwszy od siebie histeryzującą Angelę, w popłochu spróbował rzucić się do ucieczki. Nie zastanawiałam się ani chwili, natychmiast ruszając za nim i przeganiając go jeszcze zanim zdążyłby dotrzeć do załamania uliczki, gdzie wcześniej zniknęli Zachary i Jenna. Zastąpiłam mu drogę, spojrzałam w oczy i bez chwili wahania zaatakowałam, tym razem bez zbędnego przeciągania chwytając go w taki sposób, żeby bez przeszkód wgryźć się w jego odsłoniętą szyję.
Tym razem byłam przygotowana na ekstazę i poczucie spełnienia, którą zapewniła mi ludzka krew. Piłam łapczywie, nie dając sobie okazji na zbędne zachwycanie się i zatracanie w polowaniu, świadoma obecności Angeli oraz tego, że Zachary i Jenna mogą w każdej chwili wrócić. Wystarczyło kilka sekund, żebym doszła do wniosku, że wzięłam dość i odepchnęła od siebie Jamesa – wciąż żywego, a przynajmniej tak mi się wydawało. Mężczyzna zatoczył się i jak długi legł na brukowanej uliczce.
Wyprostowałam się powoli, po czym uważnie rozejrzałam dookoła. Nie byłam szczególnie zaskoczona tym, że Angela nie wykorzystała okazji i nadal tkwiła pod ścianą, skulona w pozycji embrionalnej. Drżała ze strachu, kiedy zaś nasze spojrzenia się spotkały, wyrwał jej się urywany, rozdzierający szloch.
– P-proszęęę… – jęknęła, kiedy bardzo powoli ruszyłam w jej kierunku. – Proszę, proszę…
Obojętna na jej błagania, przykucnęłam tuż naprzeciwko niej. Zakryła twarz ramionami, nie chcąc na mnie spojrzeć. Stanowczo chwyciłam ją za oba nadgarstki i zmusiłam do tego, żeby zajrzała mi w oczy.
– Żaden z nich nie był tego wart – powiedziałam cicho. Ze swego rodzaju ulgą odkryłam, że mój głos zabrzmiał zdecydowanie łagodniej, chociaż nadal pewnie i jakby… obco. Błysk w oczach przygasł, jednak również to nie uspokoiło Angeli. – Zabierz przyjaciółkę i wracajcie do domu – dodałam, po czym puściłam ją i bez większego wysiłku poderwałam się na równe nogi.
Angela nie ruszyła się z miejsca, wciąż skulona pod ścianą i wpatrzona we mnie. Chyba wciąż nie docierało do niej to, że tak po prostu ją pominęłam.
Byłam gotowa do odejścia, kiedy w końcu doszedł do mnie jej prawie niesłyszalny szept:
– Dlaczego?
Nie odwróciłam się, ale przystanęłam, nieco zaskoczona pytaniem.
– Dlaczego? – powtórzyłam; sama nie byłam pewna o co tak właściwie mnie pytała. Nie potrafiłam sobie wytłumaczyć, czy przestałam wyłącznie dlatego, że była taka młoda, czy po prostu wystarczyło mi to, co wypiłam do tej pory. Wiedziałam przecież, że nadmiar krwi jedynie potęgował pragnienie zamiast je gasić, a to zdecydowanie nie było mi potrzebne. – Nie jestem pewna…
– Widziałam cię. Widziałam jak…
Zaśmiałam się cicho, chociaż wcale nie czułam się rozbawiona.
– I tak nikomu nie powiesz – stwierdziłam z autentyczną pewnością siebie. – A nawet jeśli… Powiedz mi, kto ci uwierzy? – zapytałam spokojnie.
Zaraz po tym po prostu odeszłam, zostawiając przerażoną dziewczynę i jej nieprzytomnych towarzyszy. W tamtej chwili naprawdę byłam pewna tego, że było warto.

Jednym, czego zdążyłam nauczyć się podróżując z Hanna i Felixem, bez wątpienia była ostrożność. Chociaż wcześniej dostawałam szału za każdym razem, kiedy Volturi skrupulatnie planował każdy nasz kolejny krok, tym razem sama zachowałam się podobnie, poniekąd z powodu nie tak dawnego incydentu z wilkołakiem – a przynajmniej ja wciąż obstawiałam przy tym, że w ogrodzie naprawdę wydarzyło się coś niedobrego.
Zaplanowanie podróży do Włoch przyszło mi łatwiej niż mogłabym sądzić. Nie mogłam zostać w pobliżu hotelu i byłam tego aż nadto świadoma – w końcu bliscy prędzej czy później mieli natrafić na mój trop, a tego zdecydowanie nie chciałam. Z braku lepszych perspektyw, zaryzykowałam udanie się prosto na lotnisko, chociaż nie sądziłam, by znalezienie dogodnego połączenia okazało się takie proste. W pamięci miałam pierwsze dni po opuszczeniu Volterry, łącznie z decyzją skorzystania z publicznego środka transportu, jaki gwarantowały linie lotnicze, wiedziałam więc, że największe szansę będę miała, jeśli w pierwszej kolejności udam się do Paryża, a dopiero później znajdę lot bezpośrednio do Włoch  – a konkretnie do jednego z większych miasteczek w okolicy Volterry. Zamierzałam wybrać inne lotnisko niż to z którego skorzystaliśmy z Hanną i Felixem, tak dla bezpieczeństwa, chociaż wątpiłam, by Kajusz posunął się aż do tego, by kontrolować wszystkie przyloty i odloty, które mogły mieć jakikolwiek związek ze mną.
Długie godziny czekania pamiętałam jak przez mgłę, choć nie dlatego, że byłam aż do tego stopnia zdenerwowana. Być może to wypita krew, a może w istocie coś we mnie pękło i już nie byłam zdolna do myślenia o niczym innym oprócz swoich celów, ale wyciszenie się przyszło mi zaskakująco szybko. Odcięłam się od emocji, popadając w swego rodzaju letarg – stan w pewnym sensie niebezpieczny, jeśli ktoś zdecydowałby się mnie zaatakować. Rozluźniłam się dopiero w samolocie, chociaż i tak nie mogłam pozwolić sobie na pełne odprężenie, aż nazbyt świadoma otaczających mnie ludzi i krążącej w ich żyłach krwi. Zdawałam sobie sprawę z tego, że poddając się instynktowi i decydując się pożywić krwią tamtych dzieciaków, przekroczyłam pewną granicę – i że być może po tym nigdy już nie miałam być w stanie wrócić do wcześniejszego stanu – ale nie dbałam o to. Polowanie dodało mi energii, której potrzebowałam, zwłaszcza jeśli miałam mierzyć się z czymś tak bardzo skomplikowanym, wielokrotnie przekraczającym możliwości jednej osoby. Wiedziałam, że podejmowanie decyzji w tak pochopny sposób mogło ciągnąć za sobą poważne konsekwencje, a może nawet śmierć, jednak nie potrafiłam zmusić się do żałowania żadnej z nich – łącznie z polowaniem, niezależnie od tego, czy zabiłam którąkolwiek ze swoich ofiar.
Później, powtarzałam sobie, próbując samą siebie przekonać, że brak jakiejkolwiek refleksji czy żalu z mojej strony jest najzupełniej naturalny. Jeśli miałam żałować, mogłam sobie na to pozwolić dużo później…
Kiedy myślałam o tym później, nie byłam w stanie przywołać do siebie szczegółów podróży, zupełnie jakbym po raz kolejny była pod działaniem środków uspokajających. W jednej chwili trwałam w tłumie, wciśnięta w swoje miejsce w samolocie i niewidzącymi oczami wpatrując się w przysłonięte okno, w następnej zaś znów znajdowałam się na świeżym powietrzu. Wszystko to przypominało sen, a ja nie miałam już pewności, co działo się naprawdę, a co było wyłącznie wytworem mojej wyobraźni. Mój umysł w obronnym odruchu po prostu odciął się od tego, co wydawało mi się zbędne i wzbudzało zdradliwe emocje, tak jak i ja odcięłam się od tej ludzki cząsteczki siebie, już i tak umniejszonej przed jad i przemianę, której rezultaty do tej pory pozostawały dla mnie zagadką. Jakaś część mnie obawiała się tego, dokąd miało mnie to zaprowadzić, łatwo jednak przychodziło mi uciszenie podszeptów sumienia na rzecz zdrowego rozsądku i chłodnej kalkulacji. Nigdy wcześniej nie zaznałam podobnego stanu, ale – przyznaję – podobało mi się to, przede wszystkim dlatego, że pierwszy raz od dawna wiedziałam co chcę zrobić, zamiast siedzieć i załamywać ręce.
Moje odmienione wydawało się nie reagować na zmęczenie czy zmianę stref czasowych. Starałam się przemieszczać szybko, by niepotrzebnie nie wrzucać się w oczy, co było o tyle trudne, że jako w połowie nieśmiertelna chcąc nie chcąc wyróżniałam się w tłumie. Ledwo tylko opuściłam lotnisko, wychodząc na zalane słońcem brukowane uliczki, natychmiast rzuciłam się na poszukiwania pierwszego lepszego postoju taksówek, chcąc opuścić centrum tak szybko, jak tylko będzie to możliwe. Przez ostatnie pół roku zdążyłam całkiem dobrze zorientować się w położeniu Volterry, nawet jeśli sama nigdy nie opuszczałam zamku, więc miałam przynajmniej mgliste pojęcie o tym, jak powinnam się poruszać, by niebezpiecznie nie ryzykować. Nie mogłam tak po prostu wejść do miasta, Demetri zresztą jasno dał mi do zrozumienia, że to nie przybycia do Volterry ode mnie oczekiwał – a przynajmniej nie bezpośrednio.
Nie. Jemu zależało na tym, żebym odnalazła Aro – a ten musiał być gdzieś w okolicy.
Taksówkarz spoglądał na mnie tak, jakby wątpił w zdrowie moich zmysłów, kiedy kazałam zatrzymać mu się w samym środku pustkowia – kilka kilometrów do miasta – ale nie skomentował mojego życzenia nawet słowem. Nie miałam pojęcia jak wyglądałam i co wyrażała moja twarz czy spojrzenie, ale odniosłam wrażenie, że zostawiał mnie niemal z ulga, zwłaszcza, że całą drogę milczałam, zachowując się niemal jak żywy trup. No cóż, jeśli wziąć pod uwagę to, kim naprawdę były wampiry, trzeba było przyznać, że czasami „nieumarli” mieli w sobie więcej energii ode mnie.
Bliskość drzew i cisza, która przywitała mnie, ledwo tylko skorzystałam z okazji, by zagłębić się w gęstwinę, podziałały na mnie kojąco. Dopiero w samotności, pewna tego, że nikt mnie nie zobaczy, mogłam pozwolić sobie na to, by przynajmniej odrobinę się rozluźnić. Sama podróż jawiła się w mojej pamięci jako cała seria kolorów, kształtów i dźwięków, niczym niedoskonały film, oglądany tak dawno i w tak złych warunkach, że mimo usilnych starań nie byłam w stanie przypomnieć sobie szczegółów. Nie potrafiłam nawet stwierdzić, jak wiele czasu minęło od momentu, w którym zdecydowałam się opuścić Alaskę ani czy bliscy już zorientowali się, co takiego zrobiłam, jednak nie dbałam o to. Teraz liczyło się wyłącznie to, gdzie byłam i co musiałam zrobić, tym bardziej, że nie miałam koncepcji na to od czego powinnam zacząć – ani czy jestem w stanie sprostać zadaniu, które postawił przede mną Demetri.
Nie po raz pierwszy w pełni zdałam się na instynkt, pozwalając, by nogi same poprowadziły mnie w kierunku miasta. Tereny otaczające Volterrę były ogromne i sama wiedziałam o tym najlepiej, zwłaszcza po tym, co w przeszłości zaszło pomiędzy mną a Heidi. Biegłam przed siebie, bezwiednie wymijając kolejne drzewa i nie zastanawiając się nad tym, co zrobię, kiedy już drogę na miejsce. Trudno mi było nawet określić, czym właściwie owo „miejsce” jest, ale również to nie miało dla mnie wtedy znaczenia.
Nie, skoro byłam w domu.
Ta myśl mnie zaskoczyła, ale nie w takim stopniu, jak mogłabym tego oczekiwać. Dom… W pewnym sensie Volterra stała się dla mnie domem, kiedy Aro zabrał mnie z tamtej polany pół roku wcześniej. Nie chciałam tego przed samą sobą przyznać, poza tym zdawałam sobie sprawę z tego, że w rzeczywistości chodziło o coś więcej – czy też raczej o kogoś więcej.
Demetri – to on był przyczyną, samo odkrycie zaś podziałało na mnie niczym kubeł lodowatej wody. Wszystko zmieniło się, kiedy stanął w mojej obronie w tamtym zaułku, a już na pewno zmieniałam się ja. To dlatego nie potrafiłam znaleźć się pośród osób, które do tej pory były dla mnie najważniejsze i które cudem odzyskałam po tak długim czasie żalu, kiedy już zaczynałam godzić się ze stratą bliskich…
Dom był tam, gdzie był On.
Wciąż o tym myślałam i być może dlatego nie od razu zorientowałam się, że coś w atmosferze uległo zmianie. Instynktownie zwolniłam, po czym stopniowo przeszłam kolejno do truchtu, a następnie spokojnego ludzkiego kroku. Wciąż wymijałam kolejne, rosnące w coraz większych odstępach drzewa, swoim ułożeniem zwiastujące odrobinę wolnej przestrzeni. Stawiałam stopy ostrożnie, starając się stąpać tak, by robić jak najmniej zbędnego hałasu, chociaż nie sądziłam, by ktokolwiek mógł usłyszeć mnie w miejscu w którym byłam sama…
A przynajmniej tak mi się wydawało.
Przystanęłam gwałtownie, zamierając w cieniu rozłożystego dębu. Słońce powoli chyliło się ku zachodowi, kończąc zdecydowanie krótszy styczniowy dzień. Czułam przenikliwy chłód powietrza, jednak temperatura była mi obojętna, tak jak i zalegająca na ziemi cienka warstwa śniegu, zeschłych liści i łamliwych gałązek. Wiedziałam, że gdybym obejrzała się za siebie, dostrzegłabym płytkie, aczkolwiek wyraźne ślady, które zostawiłam w białym puchu; słyszałam jak trzeszczał pod moimi stopami, choć dźwięk wydawał mi się nienaturalnie cichy i jakby… odległy.
Niepokój, który towarzyszył mi już od dłuższego czasu, w jednej chwili sięgnął zenitu. Poczułam ukłucie w okolicach serca, kiedy bez chwili wahania spojrzałam przed siebie, wprost na różowo-pomarańczowe niebo – a potem już tylko patrzyłam, aż kolory zmieszały się ze sobą, a ciemniejący kształt rysującego się w oddali miasta zaczął mi się zacierać. Zamrugałam pośpiesznie, po czym dla pewności otarłam oczy, niemal do samego końca spodziewając się wyczuć pod palcami wilgoć łez, chociaż jednocześnie nie sądziłam, bym była w stanie znów zacząć płakać. Czułam się dziwnie pusta i jakby oderwana od rzeczywistości, ogarnięta znajomym wrażeniem déjà vu; jak przez mgłę pamiętałam, jak kilka tygodni wcześniej obserwowałam płonące w oddali miasto, samej sobie przysięgając coś… poprzysięgając zemstę i… i…
Cisza…
Dlaczego tutaj było aż tak cicho…?
Zadrżałam mimowolnie, bynajmniej nie z zimna, lecz coraz trudniejszego do ignorowania niepokoju. Być może to miejsce w którym się znajdowałam i dręczące mnie myśli wpływały na mnie w ten sposób, jednak nic nie mogłam poradzić na to, jak się czułam. W samotności nie musiałam martwić się o to, kim jest i udawać, że wszystko jest w porządku, nawet jeśli w jakimś stopniu czułam się lepiej, kiedy zaczynałam oszukiwać samą siebie. Tak czy inaczej, coś w nieprzeniknionej ciszy mnie niepokoiło – a już na pewno martwiła mnie ta… ostateczność?
Wzięłam kilka spazmatycznych, lekko drżących wdechów. Każdy wydany przeze mnie dźwięk wydawał mi się nienaturalnie głośny i niewłaściwy, jakbym nagle znalazła się w czymś na kształt próżniowej bańki, która nie przepuszczała do swojego wnętrza żadnych zewnętrznych bodźców. Samo porównanie sprawiło, że znów zadrżałam, przejęta nagłym chłodem; coś przewróciło mi się w żołądku, zwłaszcza, że już wcześniej doświadczyłam czegoś takiego, chociaż teraz przeszłość jawiła mi się niczym sen – mieszanka koszmaru oraz cudownych scen, które mieszały się ze sobą, przez co nie byłam w stanie rozróżnić jednych od drugich. Wszystko wydawało się odległe, jakby oderwane od rzeczywistości, chociaż stan ten w równym stopniu mógł dotyczyć mnie. Ta cisza i napięcie powoli doprowadzały mnie do szaleństwa, sprawiając, że za wszelką cenę pragnęłam je przerwać, choć jednocześnie nie potrafiłam zmusić się do tego, żeby przerwać coś tak idealnego i harmonijnego, niezależnie od tego, jak niewłaściwie się wydawało.
Wrażenie bycia obserwowaną pojawiło się nagle, a może towarzyszyło mi od samego początku – jakkolwiek było, jeszcze przez dłuższą chwilę usiłowałam je ignorować, dziwnie zesztywniała i oszołomiona. Silence?, pomyślałam nieśmiało, chociaż doskonale zdawałam sobie sprawę z tego, że to niemożliwe, że jego tutaj nie ma…
– Silence… – nie tyle wyszeptałam, co wręcz poruszyłam wargami, nie wydając z siebie najmniejszego dźwięku. – Ciebie tutaj nie ma, Silence…
Cisza.
Był martwy – wiedziałam o tym doskonale, tym bardziej, że Demetri zabił wampira na moich oczach. Zabił z mojej winy, tylko dlatego, że sądził, że cokolwiek mogłoby mi zagrażać. Z jakiegoś powodu nawet to dręczyło mnie bardziej niż to do czego posunęłam się w Anchorage, być może dlatego, że wspomnienia polowania były zbyt świeże i wciąż w pełni do mnie nie docierały. Tak czy inaczej, Silence był martwy i to definitywnie – moje wrażenie musiało brać się ze zmęczenia oraz wrażeń, które wywarł na mnie telefon od tropiciela, zwłaszcza, że nawiązaliśmy wtedy do tego, co wydarzyło się w Greenpoint. Inne wyjaśnienie nie miało żadnego sensu, nie mogło mieć, ale…
Nie usłyszałam ruchu, ale z jakiegoś powodu zesztywniałam i samoistnie obróciłam się, żeby spojrzeć za siebie. Wiedziałam, że nie jestem sama – czułam to – jednak dopiero po chwili przyjęłam ten fakt do świadomości.
Właśnie wtedy ją zobaczyłam.
Nie dalej jak dwadzieścia stóp od miejsca w którym stałam, skryta pomiędzy drzewami, majaczyła kobieca postać.
Nie pamiętam, kiedy ostatnim razem czułam się aż do tego stopnia zadowolona z tego, co napisałam. Rozdział powstał w absolutnie naturalny sposób, w zasadzie pod wpływem impulsu – odpowiednie słowa pojawiły się same i mam wrażenie, że doskonale oddają to, co ja chciałam. Ostateczną ocenę pozostawiam Wam, aczkolwiek fakt, że napisałam tę część w kilka zaledwie dni – tym razem siedem tysięcy słów – i z taką przyjemnością, bez wątpienia coś znaczy. Pragnęłam pokazać Renesmee od innej strony, zrobić coś… takiego i chyba mi się to udało – w końcu tytułowy „Szał” nie jest przypadkowy, sama historia zaś jest trochę bardziej złożona, co okaże się z czasem.
Dziękuję za wszystkie komentarze. Dodajecie mi skrzydeł, a ja jak zwykle proszę o więcej – bo Wasza opinia jest dla mnie ważna. Od jakiegoś czasu nie informuję o nowych rozdziałach; czytają wyłącznie Ci, którzy chcą i pamiętają, i to im najbardziej dziękuję.

Nessa.

3 komentarze

  1. Hej:)
    Nie powiem- zaskoczyłaś mnie. Sądziłam, że Nessie wybiera się do Irlandii do Greenpoint, a ty Volterra:D Cudo:D Przypuszczam, że niedługo spotka się z Demem skoro jest tak blisko...ale czy on pozna w niej tą delikatną i niewinną istotę, w której się zakochał? Nie sądzę- tak bardzo się zmieniła. Czy to pod wpływem tej rozmowy z Demetrim i tego odcięcia od wszelakich emocji zrobiła to co zrobiła w tymi chłopakami? Raczej ich nie zabiła, ale kto ją tam wie...Straszna jest ta obojętność jej, brak jakichkolwiek emocji, ale z drugiej strony rozumiem. Lepiej jest podejmować decyzje na chłodno-kalkulować, a nie działać pod wpływem emocji. Przynosi lepsze efekty-ponoć.
    Demetrii prosił aby znalazła Aro.. ciekawe dlaczego. Sam nic nie zrobi, ale z drugiej strony.. nie każdy uznaje Kajusza, za władcę, a niektórzy są z nim ze względu na strach, więc tym chętniej poprą poprzedniego pana.. szykuje się kolejny przewrót-podoba mi się to.
    Zastanawia mnie również ta postać. Z jednej strony skojarzenia Nessie z Greenpoint nasuwają mi na myśl, że to może być jedna z tych dwóch wampirzyc (Fi albo Rosa), ale chyba bardziej skłaniam się ku myśli, że to Corin. W końcu współpracuje z Demem, a ten jej pewnie powiedział, gdzie ona jest. Założę się, że to ona ją obserwowała będąc niewidzialną- ciekawa jestem co myśli o nowej Renesmee...no nic, pozostaje czekać na nowy nn.

    Czekam z niecierpliwością
    Weny kochana
    Guśka

    OdpowiedzUsuń
  2. Rozdział <3

    Jaka szkoda, że Renesmee uciekła. Chciałam poznać reakcję Belli na medalik. No ale jeszcze się spotkają, prawda? :)

    Jestem oczarowana nasza bohaterką, nareszcie mogłam poznać ją z innej strony, gdyż nigdy jeszcze nie czytałam opowiadania gdzie Nessie jest ... No taka jakby groźna? Moment gdy miała już się napić czytałam chyba z dziesięć razy. Podoba mi się gdy jest taka. W końcu to pół wampir i to teraz widać!

    Bardzo zaciekawiłaś mnie końcówką, nawet nie przychodzi mi do głowy kto tam może stać. Stawiam na kogoś z Volterry, ale to się okaże :)

    Rozdział na prawdę cudowny, życzę Ci ogromnej weny na dalsze notki. Pozdrowionka ;*

    Brooklyn

    OdpowiedzUsuń
  3. Hej !
    Dziękuję, że rozdział pojawił się tak szybko :) Oczywiście jak zwykle cudowny.
    Nie pamiętam, aby Renesmee kiedykolwiek tak szybko podejmowała działanie. Raz, dwa i już jest w Volterze ;o.
    Podoba mi się ta nowa Ness. Nie lubię kiedy wampiry na siłę powstrzymują swoje pragnienie (pisałam o tym w poprzednim rozdziale o Jasperze). Uwielbiam tą chłodną i pewną siebie Renesmee. W końcu nie rozczula się nad sobą i co najważniejsze nie płacze. Mówiła, że na rozmyślanie nad tym co zrobiła będzie czas później, więc możliwe, że uczucia jej powrócą.
    Nie mam zielonego pojęcia co Aro ma do tego wszystkiego, ale czekam aż go znajdzie i wypełni zadanie od Dema. Ciekawe kim jest ta kobieta... mam pewne przypuszczenia, że może to być Corin. Nie wiem czemu, ale myślałam też o Heidi xd
    Na koniec napiszę, że był to najlepszy i najciekawszy rozdział z perspektywy Renesmee jaki kiedykolwiek napisałaś ;)
    Pozdrawiam, życzę duuuużo weny i pomysłów. Do nn ;*

    OdpowiedzUsuń


After We Fall
stories by Nessa