Renesmee
Świtało,
kiedy samolot przystąpił do lądowania. Obudził mnie płynący z głośników
głos, nakazujący przygotować się do momentu, kiedy maszyna ponownie osiądzie na
ziemi. Przeciągnęłam się, obolała od niewygodnej pozycji, ale nie przejęłam się
tym zbytnio i pośpiesznie zapięłam pas. Mniej więcej kwadrans później wraz
z pozostałymi znalazłam się na zacienionym lotnisku, otoczona
zmierzającymi w różnych kierunkach ludźmi. Zapach krwi był drażniący, ale
udawało mi się go ignorować.
Zorientowałam się, że brakuje Demetiego, co mnie zmartwiło.
Czyżby znów zniknął z mojego powodu? Felix musiał wyczytać wątpliwości z wyrazu
mojej twarzy, bo wyjaśnił mi, że wampir poszedł odebrać nasze bagaże. Jane
zadecydowała, że nie ma sensu na niego czekać i poprowadziła nas w mniej
zaludnione miejsce, gdzie mieliśmy zaszyć się do momentu, kiedy Demetri się
pojawi. Zdążyła w tym czasie zamówić taksówkę i kiedy tropiciel do
nas dołączył, pojazd już czekał przed budynkiem.
Słońce dopiero wschodziło, ale dzień zapowiadał się
stosunkowo pochmurnie, więc nie mieliśmy problemów z poruszaniem się za
dnia. Kiedy podeszliśmy do taksówki, kierowca spojrzał na całą naszą piątkę
z niedowierzaniem, ale wystarczyło jedno gniewne spojrzenie Jane, żeby
w żaden sposób tego nie skomentował. Sama również nie odzywałam się, kiedy
wślizgnęłam się na tylne siedzenie, ściśnięta pomiędzy drzwiami a Felixem.
Miałam wątpliwości co do tego, czy wystarczy nam jedna taksówka, ale okazało
się, że bliźnięta są na tyle drobne, że bez trudu usadowiły się tuż obok nas. Demetri
zajął miejsce z przodu, a kiedy patrzyłam na to, jak zerka na
taksówkarza, zaczęłam się zastanawiać, czy człowiek ten nie jest wtajemniczony w to,
kim naprawdę jesteśmy. Zdążyłam się już przekonać, że o wampirach wie
całkiem sporo ludzi, w znamienitej większości na usługach Volturi –
chociażby recepcjonistka Safona, którą czasami widywałam w zamku.
Miejscowość do której się udawaliśmy leżała prawie dwieście
kilometrów od naszego pierwszego przystanku. Nie byłam zainteresowana nazwami
kolejnych miejscowości, chciałam jednak wiedzieć, gdzie konkretnie się udajemy.
Oczywiście mogłam kogoś o to zapytać, ale nie odważyłam się na to, woląc
milczeć i nie zwracać na siebie niepotrzebnej uwagi. Pustym wzrokiem
wpatrywałam się w okno, obserwując umykający za oknem krajobraz. Kolejne
kilometry mijaliśmy w stosunkowo szybkim tempie, widok zaś był tak
monotonny, że znów zaczęło chcieć mi się spać. Przeważały przede wszystkim
zieleń i coraz wyraźniejsze pagórki – pola, lasy i wzgórza w oddali.
Mimowolnie nasunął mi się na myśl zielony krajobraz Forks, zwłaszcza liczne
drzewa i pokryte mchem konary drzew, czego bynajmniej nie przyjęłam
z entuzjazmem. Pośpiesznie uciekłam wzrokiem w głąb samochodu i do
końca podróży wpatrywałam się w tył fotelu kierowcy.
Mimochodem zauważyłam, że drogi które wybieraliśmy, były
niemal całkowicie puste – najwyżej dwa razy zdarzyło się, żeby wyprzedził nas
inny samochód. Patrząc na wskazówkę szybkościomierza mogłam się założyć, że
pojazd już dawno przekroczył ustalone normy, ale nie przeszkadzało mi to. Byłam
przyzwyczajona do szybkiej jazdy, odkąd…
Pokręciłam głową. Felix spojrzał na mnie z powątpieniem,
ale nic nie powiedziałam. Wzruszył ramionami i znów zapatrzył się przed
siebie, ja zaś pomyślałam, że pewnie wszyscy mają mnie za całkowitą idiotkę.
Nawet jeśli tak było, jakoś nie potrafiłam się tym specjalnie przejąć.
Przywykłam do ciszy, jeśli zaś chodziło o wampiry, chyba nie było istot
tak perfekcyjnie stworzonych do milczenia i trwania w bezruchu.
Pomijając bicie serca i dziwnie przyśpieszony oddech kierowcy, jedynie ja
byłam źródłem jakiegokolwiek dźwięku. Poza tym panowała absolutna cisza,
wyjątkowo dobrze współgrająca z miarowym mruczeniem pracującego silnika
samochodu.
Zanim dojechaliśmy na miejsce, zaczęło padać. Deszcz bębnił
w szyby i dach, niosąc ze sobą przygnębienie, ale moim zdaniem, było w tym
coś kojącego. Pogoda znacznie opóźniła nasz przyjazd, dlatego na miejsce
dotarliśmy w okolicach południa. Przez zamazaną szybę nie byłam w stanie
dostrzec wypisanej na tabliczce nazwy miejscowości, wiedziałam jednak, że ta i tak
niczego by mi nie powiedziała – miejscowości, które wybierały wampiry, żeby
osiedlić się na stałe, zwykle nie były uwzględniane na mapach. Oczywiście pod
warunkiem, że komuś naprawdę zależało na tym, żeby nie zwracać na siebie uwagi.
Zaciągnęłam kaptur przeciwdeszczowej kurtki (musieliśmy
dbać o pozory, poza tym dla mnie pogoda była istotna) i wysiadłam
wprost w nawałnicę. Padało tak intensywnie, że zanim dostałam się do
swojego bagażu i rachunki z taksówkarzem zostały uregulowane, byłam
już przemoczona do suchej nitki. Samochód odjechał w pośpiechu, a ja
nie miałam już żadnych wątpliwości co do tego, że kierowca musiał być w jakichś
układach z Volturi. Kto inny przewiózłby nas taki spory kawał drogi,
zadawalając się zwitkiem banknotów, który na pożegnanie wcisnął mu w rękę
Demetri? Widziałam, że mężczyzna skrzywił się w pierwszym momencie i chyba
chciał zaprotestować, ale wystarczyło jedno spojrzenie wampira, żeby zmienił
zdanie. Tak, to bez wątpienia była ta nasza słynna zdolność perswazji o której
niejednokrotnie się słyszało.
Myślałam, że dostanę szału, kiedy zobaczyłam, jak Volturi
bez pośpiechu rozglądają się po okolicy. Dla nich deszcz był jedynie drobną
przeszkodą, podczas kiedy ja nie tylko mokłam, ale i zaczynałam drżeć z zimna.
Zaczęłam doceniać to, że przynajmniej byłam pół-wampirem, bo w innym
wypadku taka wyprawa jak nic skończyłaby się zapaleniem płuc. Nie żebym nie
miała wątpliwości, że niektórych członków straży taki stan rzeczy bez wątpienia
by usatysfakcjonował, ale mimo wszystko wolałam w końcu ruszyć się z miejsca
i znaleźć się gdzieś, gdzie warunki atmosferyczne będą bardziej znośne. Na
całe szczęście wpadł na to Felix, chociaż jego sugestia nie miała żadnego
związku z troską o mnie – po prostu drażnił go deszcz i bezczynność,
dlatego ostatecznie ruszyliśmy szybkim krokiem w stronę majaczącego w oddali
lasu. Uznałam, że z dwojga złego to też jest jakimś rozwiązaniem, bo
drzewa miały stanowić osłonę przed strugami lodowatej wody i wiatru, który
co chwila chłostał mnie po twarzy i burzył mi i tak lepiące się do
policzków włosy.
W drodze w końcu zdołałam dostrzec tabliczkę z nazwą
miasta, ale nazwa i tak niewiele mi powiedziała. Greenpoint – bo tak zwała
się miejscowość – przypominało mi raczej wymarłą wioskę, ledwo zamieszkałą
przez ludzi. Nie miałam wątpliwości, że wampirom musiało to miejsce odpowiadać,
chociażby przez wzgląd na pogodę – moi towarzysze mogli bez trudu przemieszczać
się w ciągu dnia, więc było to sporym atutem. Kolejny raz przypomniałam
sobie o Forks, dlatego przyśpieszyłam żeby zrównać się z Alec’iem i Jane,
chociaż „piekielne bliźnięta” zdecydowanie nie były upragnionymi towarzyszami.
Nie mogłam nie zauważyć, że wyglądali nienaturalnie…
normalnie. Oczywiście, wiedziałam, że misja wymaga, żeby w towarzystwie
ludzi zachowywać się tak, jakby było się normalnymi członkami społeczeństwa i że
tyczyło się to również ubioru, ale i tak szokował widok dwójki najbardziej
niebezpiecznych wampirów, mających na sobie coś tak trywialnego jak jeansy czy
drogie, młodzieżowe płaszcze. Z rozpuszczonymi włosami Jane wyglądała
niczym prawdziwa piękność, Alec zaś jak normalny nastolatek – gdybym ich nie
znała, w życiu nie pomyślałabym, że dysponując tak przerażającymi
zdolnościami, jak zadawanie bólu samym tylko spojrzeniem albo odcięcie od
wszystkich zmysłów.
Chłopak spojrzał na mnie przelotnie, unosząc brwi, ale w żaden
sposób mojej obecności nie skomentował.
– Więc jaki jest plan? – rzucił, dosłownie czytając mi w myślach.
Powoli zaczynałam być bliska tego, żeby zacząć wyć z frustracji. Dlaczego
wszystkie skojarzenia musiały być tak bolesne?
– Taki jak już ustaliliśmy – odpowiedziała mu obojętnie
Jane. Zrozumiałam, że zapytał jedynie na mój użytek, chociaż z tym
odkryciem poczułam się dziwnie. Nie brałam pod uwagę tego, że kiedykolwiek
któreś z „piekielnych bliźniąt” okaże mi się przychylne. – Na razie
spróbujmy ich znaleźć, a potem obserwujemy. Równie dobrze możesz zabrać
dziewczynę na spacer, jeśli ci się nudzi, bo i tak nie będzie potrzebna. –
Spojrzała na mnie chłodno, a ja zrozumiałam, że chociaż odrobina ciepła z jej
strony byłaby szczytem marzeń. – Dorośli pracują, rozumiemy się?
Skrzywiłam się.
– Praktycznie rzecz ujmując, jestem doroślejsza od ciebie –
palnęłam gniewnie, zanim zdążyłam ugryźć się w język.
Twarz wampirzycy stężała, kiedy przypadkiem trafiłam w jej
czuły punkt. Nie miałam wątpliwości, że musiała być świadoma tego, że mimo
swojego daru i respektu, który za jego sprawą wzbudzała, jest na zawsze
uwięziona w ciele dziewczynki. Nigdy nie miała dojrzeć, nie miała stać się
kobietą. Kiedy o tym pomyślałam, zrobiło mi się jej żal i pierwszy
raz od dawana przez myśl przeszło mi, że jednak mam szczęście. Nie tylko na
zawsze miałam pozostać młoda, ale i osiągnęłam dojrzałość – jakby nie
patrzeć, fizycznie byłam kobietą, co Jane nigdy nie miało być dane. Poza tym,
czego zazdrościła mi nawet płeć piękna w mojej rodzinie, kiedyś miałam być
w stanie wydać na świat dziecko. Może więc jednak nie było nic dziwnego w tym,
że Volturi na co dzień pokazywała światu bezduszną twarz kogoś, kogo co
najwyżej można było określić mianem suki.
– Chyba lepiej dla ciebie było, kiedy milczałaś, kochanie – stwierdziła w końcu Jane tak
lodowatym tonem, że aż przeszły mnie ciarki. Cholera, czyżby miała mi jeszcze
za złe, że Aro wydawał się mnie lubić? Na litość Boską, przecież nie próbowałam
odebrać jej pozycji, a już na pewno nie chciałam kłopotów! – Ale skoro
tak…
Spojrzała mi w oczy, a ja machinalnie
przygotowałam się na nadejście bólu, jednocześnie walcząc o to, żeby instynktownie
nie rzucić się do ucieczki. Demetri pojawił się pomiędzy nami tak nagle, że
obie odskoczyłyśmy do tyłu.
– Jane, przestań – powiedział rozdrażnionym tonem, siląc
się na obojętność. – Nie mamy teraz na to czasu. Poza tym, jakby nie patrzeć,
ona teraz jest jedną z nas.
Wampirzyca skrzywiła się, ale nie zaatakowała mojego
obrońcy, chociaż wyraźnie miała na to ochotę.
– Bronisz mieszańca? – zapytała, unosząc brwi ku górze. –
Co z tobą, Demetri? Przecież wszyscy dobrze wiemy, że ona nie jest tutaj
mile widziana, na pewno nie przeze mnie.
– Może. Ale Aro na niej zależy, a ja z Felixem
dostaliśmy jakże wiążący rozkaz, żeby mieć na nią oko – odpowiedział Demetri,
wzruszając ramionami. – W zamku rób sobie co chcesz, ale nie kiedy ja za
nią odpowiadam – dodał i jakby nic się nie stało, wyprzedził nas
wszystkich, znikając pomiędzy drzewami.
Jane rzuciła mi ponure spojrzenie, mówiące coś w stylu
„Lepiej miej się na baczności”, po czym skinęła na Aleca i razem ruszyli
za tropicielem. Felix obserwował sytuację w milczeniu, ale wcale nie
wydawał się być przejęty – najwyraźniej takie sceny z udziałem małej
wampirzycy były codziennością strażników. Najwyraźniej nie pozostało mi nic
innego, jak powoli się do tego przyzwyczajać i uczyć się trzymać język za
zębami, przynajmniej w towarzystwie niektórych osób. Z tego
wszystkiego zaczynałam tęsknić za towarzystwem pełnej energii i pewności siebie
Hannah, co bez wątpienia musiało o czymś znaczyć, bo jakieś dwie doby
wcześniej byłam gotowa zrobić wszystko, byleby uniknąć spotkania z dziewczyną.
No cóż, życie bywało pełne niespodzianek – zdążyłam już to zauważyć.
Moja… cóż, nawet nie kłótnia z Jane odebrała wszystkim
ochotę na jakiekolwiek rozmowy, dlatego dalszą drogę przez las pokonaliśmy
w milczeniu. Przynajmniej przestało padać, chociaż powietrze pozostawało
nieprzyjemnie wilgotne i zimne, przez co drżałam na całym ciele, nie mogąc
się rozgrzać nawet poprzez ruch. Wszystko dookoła było mokre, a zalegające
na liściach i krzewach krople deszczu moczyły mi ubranie i włosy,
kiedy któreś z nas przypadkowo je potrąciło, próbując przejść. Jakąś
godzinę później, kiedy pomiędzy drzewami zaczęłam dostrzegać coraz więcej
wolnej przestrzeni, nie marzyłam już o niczym innym prócz gorącego
prysznica, ciepłym łóżku i pokoju w jakimś hotelu. Wiedziałam, że
gdzieś mieliśmy się zatrzymać, ale do tego czasu miało pewnie minąć jeszcze
wiele godzin, poza tym wampirom nie potrzebny był odpoczynek.
Demetri przystanął. Pozostali zatrzymali się niemal w tym
samym momencie, jakby to ćwiczyli, co tak mnie zaskoczyło, że omal nie wpadłam
na kroczącego przede mną Felixa. Nawet się na mnie nie obejrzał, bardziej
zainteresowany tym, co pojawiło się pomiędzy drzewami. Zaintrygowana
i skuszona obietnicą tego, że coś w końcu zacznie się dziać,
podeszłam trochę bliżej, trzymając się jednak tak daleko od Jane, jak tylko
było to możliwe.
Moje oczy rozszerzyły się, kiedy zobaczyłam ogromną, wolną
od jakichkolwiek drzew polanę. Teren łagodnie opadał, a jakieś
kilkadziesiąt metrów od ściany lasu, rysował się szkielet kamiennego,
dwupiętrowego domku. Budowla wyglądała jak żywcem wyjęta z bajki, zadbana i bez
wątpienia bogato wyposażona, chociaż nie wydała mi się chociażby w połowie
tak ciepła, jak chatka w której od dziecka mieszkałam z rodzicami.
Kiedy później o tym myślałam, doszłam do wniosku, że to bardzo dobrze, bo
chyba nie zniosłabym widoku domku, którego szukałam w każdym swoim koszmarze.
A tak byłam w stanie stać, całkowicie obojętnie podchodząc do
widzianej polany i budynku. Fakt, że byłam w stanie wyobrazić sobie
mieszkające tam wampiry, jedynie wszystko ułatwiał.
Zapanowała tak nienaturalna cisza, że poczułam się
nieswojo. Rozumiałam, że w okolicy nie było żywej duszy – zdążyłam już się
przekonać, że Greenpoint jest maleńką, właściwie wymarłą wioseczką – ale, do
cholery, przecież byliśmy w lesie! A jednak nie słyszałam żadnych
typowych dla leśnej fauny dźwięków, co dobitnie potwierdzało, że w domku
musieli mieszkać nieśmiertelni, samą swoją obecnością odstraszając wszystkie
żyjątka. Jeśli dodać do tego, że prócz mojego nierównego oddechu i bicia
serca, nie byłam w stanie usłyszeć niczego więcej, można było poczuć się
nie tylko nieswojo, ale i zacząć obawiać się o zdrowie psychiczne.
Słyszałam kiedyś, że absolutna cisza – prawdziwa, nie tylko ta pozorna, kiedy
po prostu znajdowało się w spokojnym miejscu – może prowadzić do
szaleństwa i teraz muszę przyznać, że chyba coś w tym było.
Milczenie trwało jeszcze przez jakąś minutę, po czym
Demetri w zamyśleniu pokiwał głową. Drgnęłam i przeniosłam na niego
wzrok, czując jakbym wyrwała się z jakiegoś transu.
– Dziwne – stwierdził, nie musząc dodawać, co wydawało mu
się aż tak bardzo nietypowe. Jego cichy, melodyjny głos przypominał w tych
warunkach wystrzał z armaty i aż się wzdrygnęłam. Ledwo powstrzymałam
się od tego, żeby dla pewności rozejrzeć się dookoła i upewnić, czy nikt
przypadkiem nas nie usłyszał. – No cóż, zresztą nieważne. Chyba powinniśmy po
prostu trzymać się planu.
– Czyli co? Obserwujemy? – zapytał dla formalności Felix,
nie odrywając wzroku od domku.
Demetri skinął głową.
– W zasadzie tak. Nie wiem dlaczego, ale mam pewne
obawy. Powinniśmy dowiedzieć się, czego możemy się spodziewać, zanim podejmiemy
decyzję. Proponuję poobserwować, a kiedy któreś z nich się pojawi,
wtedy możemy się ujawnić – zasugerował.
– Nie mamy powodów, żeby się ukrywać – zgodziła się Jane.
A potem uśmiechnęła się drapieżnie, tym samym utwierdzając
mnie w przekonaniu, że dla niej decyzja już dawno została podjęta.
Jeśli
było coś bardziej irytującego od bycia ignorowanym, to naprawdę nie byłam w stanie
sobie tego wyobrazić. W normalnym wypadku byłoby mi to na rękę – przecież
nade wszystko chciałam wtopić się w otoczenie i wytrwale na to
pracowałam przez ostatnie trzy miesiące – ale to miejsce naprawdę było dziwne, a panująca
cisza zaczynała mnie nie tylko drażnić, ale i przerażać. Gdyby to ode mnie
zależało, prawdopodobnie już dawno zadecydowałabym o tym, żeby się
wynieść, ale teraz to nie wchodziło w rachubę. Nie byłam też
samobójczynią, żeby wdawać się w dyskusję z kimkolwiek, zwłaszcza
kiedy obok była Jane.
Chyba nigdy tak bardzo nie pragnęłam, żeby z kimś
porozmawiać. Albo móc przynajmniej słuchać. Mogłoby być to cokolwiek, nawet
bezsensowna paplanina na jakiś nieinteresujący mnie temat, ale i na to nie
miałam co liczyć. Wszyscy milczeli, pozostając w bezruchu i po prostu
czekając. Wampiry były do tego stworzone, ale ja nie, dlatego bezczynność zaczynała
mi ciążyć. Fakt, że tak naprawdę nie byłam im do niczego potrzebna, jedynie
pogarszał sytuację. To straszne mieć świadomość, że jest się jedynie piątym
kołem u wozu, nawet jeśli nigdy nie zależało mi na tym, żeby stać się
członkinią Volturi. Chodziło chyba o samo poczucie akceptacji,
przynależności gdziekolwiek. Poza tym kwestia wolności, którą w zamku mimo
wszystko miałam, a która w tym miejscu została znacznie ograniczona.
Nawet gdybym mogła, gdzie miałabym pójść? Ze wszystkich stron otaczał nas las,
jednolity i absolutnie nieciekawy.
Z tym, że nawet to ostatecznie stało się bardziej
pociągające od bezczynności, przynajmniej moim zdaniem. Niepewnie podeszłam do
Demetriego i Felixa – zdecydowanie lepsza perspektywa od zagadywania
„piekielnych bliźniąt” – po czym bąknęłam coś na temat tego, że idę się
przejść. Felix machnął mi ręką, co chyba znaczyło, że nie tyle nie ma nic
przeciwko, co trochę mi zazdrości, Demetri zaś obserwował mnie dyskretnie aż do
momentu, kiedy ostatecznie zniknęłam mu z oczu. Oddaliwszy się od naszego
tymczasowego „obozowiska”, poczułam się zdecydowanie lepiej, chociaż oddalanie
się od Volturi wydawało się głupim pomysłem, tym bardziej biorąc pod uwagę
kłopoty w które wpakowałam się, kiedy ostatnim razem byłam gdzieś sama. Co
prawda wątpiłam, żebym napatoczyła się w lesie na złaknionego mojej krwi
(i nie tylko) wampira, ale mimo wszystko… Cóż, wszyscy brali mnie za członkinię
straży, przez co wrogowie Volturi stawali się również moimi nieprzyjaciółmi,
ale na to nic nie mogłam poradzić.
Przeszłam chyba dobry kilometr, ale praktycznie się nad tym
nie zastanawiałam. Nigdy nie narzekałam na swoją orientację w terenie,
dlatego byłam pewna, że bez trudu odnajdę drogę powrotną, gdyby zaszła taka
potrzeba. Nie śpieszyłam się, stawiając na ludzkie tempo i starając się
rozkoszować spokojem, obojętnie jak nienaturalny się wydawał. Słyszałam bicie
swojego serca i kroki na wilgotnej ściółce. To drugie przypomniało mi
o tym, że jestem przemoczona do suchej nitki, dlatego zdecydowałam się coś
z tym zrobić. Zatrzymałam się, po czym zsunęłam torbę z ramienia
(przezornie wolałam nie zostawiać swoich rzeczy, chociaż wątpliwym było, żeby
Jane posunęła się do zrobienia mi na złość i ich zniszczenia –
zdecydowanie bardziej preferowała swój dar) i wyszukałam w niej
komplet suchych ubrań. Nie miałam ochoty przebierać się w środku lasu, ale
nie zamierzałam też przez kilka następnych godzin szczękać zębami, dlatego
rozejrzałam się dookoła i chwilę nasłuchiwałam, po czym bardzo niechętnie
zaczęłam zdejmować z siebie przemoczone rzeczy. Szybko upchnęłam ubrania
do torby i założyłam suche, chcąc jak najszybciej poczuć się w bardziej
komfortowy sposób, o ile oczywiście coś takiego było w tym miejscu w ogóle
możliwe.
Wciągałam właśnie przez głowę sweter, kiedy zorientowałam
się, że ktoś mnie obserwuje. Spięłam się cała i okręciłam wokół własnej
osi tak gwałtownie, że omal nie wylądowałam w pobliskiej kępie jakichś
krzaków.
Ktoś zachichotał, kiedy zaś zadarłam głowę i podążyłam
za dźwiękiem, dostrzegłam siedzącego na drzewie wampira.
Bez wątpienia był to wampir. Blada skóra i krwiste,
utkwione we mnie tęczówki mówiły same za siebie. Nieznajomy miał czarne,
sięgające aż do ramion włosy i zaskakująco przyjazny uśmiech, chociaż
wychwyciłam w nim coś jakby smutek. Nie wyglądał na gotowego do ataku albo
w jakikolwiek mi nieprzychylnego, dlatego zdołałam nieznacznie się
rozluźnić, chociaż nadal obserwowałam go nieufnie. Jakby nie patrzeć podglądał
mnie, kiedy się przebierałam.
Wampir wydał z siebie ciche westchnienie.
– Wiedzieliśmy, że przyjdziecie – odezwał się, nie
odrywając ode mnie wzroku. – Cały czas powtarzałem Fi, że tak będzie, ale ona
jak zwykle miała nadzieję… – Kolejne westchnienie.
Zamrugałam kilkukrotnie, zanim zdołałam uprzytomnić sobie
kilka istotnych rzeczy. Po pierwsze, wampir bez wątpienia wiedział kim jestem –
i że jest nas więcej. Po drugie, musiał należeć do tych, którzy
zamieszkiwali domek na polanie i z których powodu w ogóle
musieliśmy tutaj przyjechać. No i po trzecie, jego spojrzenie sprawiało,
że miałam niemal całkowitą pewność, że wie kim ja jestem i że odpowiadam
za śmierć jednego z nich, chociaż nie bezpośrednio. Dziwiłam się, że był w stanie
spoglądać na mnie w tak przyjazny sposób, chociaż to równie dobrze mogło
być jedynie grą, mającą na celu odwrócić moją uwagę. Sam przecież powiedział,
że jest ich więcej – prócz niego niejaka Fi, być może ktoś jeszcze.
– Aro się was obawia – powiedziałam, nie wiedzieć czemu
decydując się na szczerość. Nie widziałam powodu, żeby postąpić inaczej. –
Uważa, że po śmierci Seana… – Urwałam, dziwnie czując się wypowiadając na głos
imię wampira.
Mój rozmówca zmarkotniał i pokiwał głową. Wciąż nie
wyglądał na skorego do ataku.
– No tak… To byłoby sensowne, prawda? – zapytał,
przekrzywiając lekko głowę. – Zemsta leży w naszej naturze.
Milczałam, woląc nie odpowiadać, bo nie miałam pojęcia do
czego mogłoby to doprowadzić. Milczenie było czymś bezpiecznym, zwłaszcza przy
moim szczęściu. Jedynie ja mogłam natrafić na wampira w tym miejscu, kiedy
tylko zdecydowałam się oddalić.
– Powiedział ci ktoś kiedyś, że słodko pachniesz? – wypalił
nagle wampir, a ja z wrażenia aż cofnęłam się o krok. Moja
reakcja wyraźnie go speszyła, co było dziwne. – Och, nie to miałem na myśli… Po
prostu uważam, że trój zapach jest interesujący – zreflektował się.
Chyba naprawdę zależało mu na tym, żeby zapewnić mnie, że
jestem w jego obecności bezpieczna, chociaż nie miało to dla mnie żadnego
sensu. Jeśli wiedział, że jego przyjaciel został stracony z mojego powodu,
nie powinien być w stanie zachowywać się wobec mnie w taki sposób.
Jak sam powiedział, zemsta była dla nieśmiertelnych czymś naturalnym;
przekonałam się o tym, bo sama do niedawna nade wszystko jej pragnęłam.
Dlaczego więc nie próbował jej dopełnić, skoro miał taką okazję?
Odpowiedź przyszła sama, chociaż, oczywiście, równie dobrze
mogłam się mylić. Przecież wiedziałam, że gdyby tylko coś mi się stało, Volturi
zaatakowaliby bez wahania – dla zasady, nie dlatego, że byłam dla nich
w jakikolwiek sposób ważna. Wampir również musiał to wiedzieć i może
liczył na to, że jeśli będzie wobec mnie w porządku, uda mu się ocalić
siebie i swoją rodzinę. Widocznie zemsta nie była dla nich ważniejsza od
życia, co rozumiałam i co być może mogłam wykorzystać, żebyśmy wszyscy
poczuli się lepiej. Przecież nie chciałam jeszcze większej liczby ofiar z mojego
powodu i od początku się bałam, że jednak dojdzie do najgorszego i będzie
trzeba wszystkich… „zlikwidować”. Tym bardziej mi ulżyło, że jednak istnieje
szansa na załatwienie tego w inny sposób.
– Dobrze. Jak mówiłam, Aro się was obawia, ale jeśli nie
macie złych zamiarów, nie będziemy was niepokoić. Jak na razie jedynie
obserwujemy, dlatego… – zaczęłam formalnym tonem, chcąc się na coś przydać i załatwić
sprawę. Z premedytacją zignorowałam wcześniejszą wzmiankę o moim
zapachu, bynajmniej nie zamierzając o tym rozmawiać.
– Och, naiwna dziecino – westchnął wampir, wznosząc oczy ku
niebu. – Naprawdę sądzisz, że decyzje nie zostały już podjęte? – zapytał mnie
łagodnym tonem.
– Oczywiście, że nie! – zaprotestowałam, chociaż miałam
pewne wątpliwości. – Gdyby zostały podjęte, nie ograniczalibyśmy się do
obserwacji, prawda…? – zaczęłam i urwałam niezbyt zgadnie, nagle
uświadamiając sobie, że nie znam nawet imienia mojego rozmówcy.
Przekrzywił lekko głową, jakby chcąc obejrzeć mnie pod
innym kontem. Raptownie jego oczy rozszerzyły się i uderzył rozprostowaną
dłonią w czoło w nieco teatralnym geście.
– Och, gdzie ja mam głowę! – zreflektował się, obdarowując
mnie wyjątkowo promiennym uśmiechem. – Mów mi Silence – poprosił, a ja aż
ze zdziwienia uniosłam brwi.
Dobrze, kto jak kto, ale ja nie powinnam być zdziwiona,
kiedy słyszałam dziwne imię – wcale nie byłam lepsza – ale to całkiem mnie
zaskoczyło. Tym bardziej w tym miejscu, gdzie cisza była tak
nieprzenikniona. W mojej rodzinie zawsze dużą wagę przywiązywało się do
książek, więc znałam całkiem sporo pozycji. Miałam przy tym okazję przyswoić
sobie dość informacji, żeby dowiedzieć się, że silence po łacinie właśnie to oznacza. Cisza.
– Ojej, ty chyba naprawdę nie jesteś w straży zbyt
długo, prawda? – zagadnął Silence, widząc moją zagubioną minę. – Więc coś ci
podpowiem. Zauważyła, jak tutaj jest cicho? Niepokojące, prawda? – zauważył i uśmiechnął
się w odrobinę niepokojący sposób, odsłaniając zęby.
- Silence! – wykrzyknęłam, bo nagle do mnie
dotarło. – To twoja robota? Masz dar! – dodałam, chociaż nie byłam pewna czy
mnie to cieszy, czy raczej niekoniecznie.
– Dokładnie tak. Naprawdę nie widzisz, że Aro nie tyle jest
nami przerażony, co liczy na wzbogacenie kolekcji? Nie wiem, co prawda, na co
ja mógłbym się przydać, ale możesz mu powiedzieć, że Pan Ciszy nie zamierza się
nigdzie stąd ruszać.
Zacisnęłam usta w wąską linijkę, rozważając jego
słowa. Nie chciałam myśleć o Aro źle, zwłaszcza po wszystkim, co dla mnie
zrobił, ale to mimo wszystko było w jego stylu. Ale czy gdyby jednak
chodziło o przekabacenie rodziny Seana na naszą stronę, czy wtedy nie
wysłałby z nami Chelsea? Niemniej musiałam przyznać, że z pewnością
miał być zainteresowany umiejętnościami pozostałych.
– Na pewno mu powiem – obiecałam, bo i tak nie miałam
mieć innego wyboru, skoro Aro miał dostęp do wszystkich moich myśli. – A co
z resztą? Ilu was jest? – zapytałam, zanim zdążyłam dobrze się zastanowić.
Speszyłam się. – Przepraszam. Po prostu im szybciej wszystko ustalimy, tym
szybciej będziemy mogli się stąd wynieść. Pomyślałam, że skoro chcesz ze mną
rozmawiać…
– Nie ujawniłbym ci się, gdybym nie chciał rozmawiać –
zapewnił z przekonaniem. Nie wyglądał na złego. – Szczerze powiedziawszy,
liczyłem na to, że masz w tej sprawie coś do powiedzenia. W końcu
Sean… – Urwał. – Jest nas twoje. Prócz mnie jeszcze Fi – uśmiechnął się w taki
sposób, że poczułam się jak intruz i nie miałam wątpliwości, że coś
pomiędzy nimi jest – oraz Rosa. Ale ona ostatnio nie jest zbyt rozmowna –
dodał.
Poczułam się winna, chociaż nie miałam dowodu na to, że
wampir który stracił z mojej winy życie, był partnerem owej Rosy. Tak czy
inaczej, powinnam być naprawdę wdzięczna losowi, że to nie miało spowodować
większych kłopotów. Być może to było jedynie stanowisko Silence’a, ale miałam
nadzieję, że będzie wystarczające, żeby zapewnić jemu, Fi i Rosie spokój.
– Nie uważasz, że nie warto jest żałować tych, którzy są
martwi? – Silence musiał zauważyć, że zmarkotniałam, bo próbował mnie
pocieszyć. On, obcy, próbował mnie pocieszyć! – Poza tym… – zaczął i chciał
zupełnie machinalnie zatknąć mi za ucho zbłąkany kosmyk włosów, ale to nigdy
nie miało być mu dane.
Kiedy tylko się poruszył, wyciągając rękę w moją
stronę, spomiędzy drzew wyskoczył jakiś ciemny kształt, rzucając się wprost na
Silence’a. Chwilę później usłyszałam przypominający rozrywanie blachy dźwięk,
który sprawił, że wyrwał mi się krzyk protestu. Krzyczałam, co przypominało
wystrzał w panującej dookoła ciszy, po chwili jednak wrzask zamarł mi na
ustach, kiedy rozpoznałam atakującego.
– Fi, biegnijcie! – usłyszałam jeszcze i gdzieś
pomiędzy drzewami chyba coś się poruszyło, ale niemal natychmiast zapanowała
cisza.
Moje oczy rozszerzyły się. W tym samym momencie
pojawiły się płomienie, a moje gardło wypełnił mdlący, słodki zapach
palonych kadzideł. Aż zakrztusiłam się powietrzem, tępo wpatrując się w miejsce,
gdzie dopiero co stał Silence – teraz już go nie było.
Uniosłam głowę, żeby szklistymi oczami spojrzeć wprost w
krwiste tęczówki jego oprawcy. Zaraz po tym odwróciłam się na pięcie i rzuciłam
się do biegu.
Demetri
Tak
bardzo zły…
Gniew przysłaniał wszystko, odbierając kontrolę. Siedzenie
w bezruchu nagle okazało się absolutnie niemożliwe, zupełnie jakby
obecność Renesmee była warunkiem mojego spokoju. Ale kiedy poszedłem jej szukać
i zobaczyłem ją w towarzystwie tamtego wampira… Cóż, chyba każdy by
się zdenerwował prawda? Zwłaszcza, kiedy chodziło o kogoś za kogo chcąc
nie chcąc miało się odpowiedzialność. Aro przecież nie wybaczyłby mi, gdyby
dziewczynie stała się krzywda, więc oczywiste, że jej pilnowałem – przecież nie
wysłał jej z nami po to, żeby zginęła, więc moje decyzje opierały się
wyłącznie na tym, czego ten lekko ekscentryczny wampir chciał.
A przynajmniej to uparcie próbowałem sobie wmówić. To, a przy
okazji kilka innych rzeczy – na przykład, że wcale nie zależy mi na stojącej
dosłownie na wyciągnięcie ręki dziewczynie. Albo że wcale nie mam ochoty
wyłupać oczu każdemu, kto chociaż przelotnie na nią spojrzy.
Stała tam, tak bardzo drobna i bezbronna. Łatwo było
sobie przypomnieć, jak kilka tygodni wcześniej została zaatakowana przez innego
wampira, który bynajmniej nie miał wobec niej dobrych zamiarów. A jednak
stała teraz z obcym, swobodnie rozmawiając i nie zdając sobie chyba
sprawy z tego, jak bardzo atrakcyjna dla przedstawicieli mojego gatunku
jest. Nie rozumiała, że wampirom nie wolno ufać? Nie widziała, jak ten
nieśmiertelny na nią patrzy, uważnie mierząc wzrokiem jej smukłą sylwetkę i że
właściwie nie odrywa wzroku od jej twarzy? Być może zaczynałem popadać w paranoję,
ale tak to właśnie wydawało się wyglądać.
Właśnie wtedy spróbował jej dotknąć – bez żadnego protestu,
ale i bez wcześniejszego przyzwolenia. W tamtym momencie aż
zagotowało się we mnie, a przed oczami stanął mi tamten idiota, który
próbował skrzywdzić to kruche stworzenie właściwie na moich oczach. W jednej
chwili nawet najbardziej prosty gest wydawał mi się atakiem, moje ciało zaś
zareagowało automatycznie. Ani mi się waż!,
przeszło mi przez myśl i zanim się obejrzałem, dopadałem już tego
cholernego nieśmiertelnego, który śmiał w ogóle podnieść na tę dziewczynę
rękę.
Wszystko potoczyło się błyskawicznie. Gniew przysłaniał
wszystko, ale pozwolił mi z największą precyzją zrobić to, czego w tym
momencie najbardziej pragnąłem. Z nabytą przez lata wprawą, jednym szybkim
ruchem, oderwałem wykrzykującą coś głowę. Usłyszałem krzyk, ale raczej nie
brzmiał na męski, to zresztą nie miało w tym momencie żadnego znaczenia.
Jeszcze nie skończyłem i dopiero w momencie, kiedy rozczłonkowane
ciało zajęło się płomieniami, mogłem szczerze stwierdzić, że poczułem ulgę.
Z tym, że chyba byłem w swoich uczuciach odosobniony.
Kiedy uniosłem głowę, żeby spojrzeć na Renesmee, poczucie odczuwanego od
jakiegoś czasu triumfu momentalnie przygasło. Stała tam, blada i drżąca,
wpatrując się we mnie tymi swoimi wielkimi, czekoladowymi oczami. Wyglądała
jakby zaraz miała zemdleć, chociaż jakimś cudem wciąż trzymała się na nogach.
Patrzyła na mnie z niedowierzaniem, strachem i czymś, co dostrzegłem u niej
po raz pierwszy, ale bez trudu rozpoznałem – z nienawiścią.
Coś poruszyło się pomiędzy drzewami. Wyczułem woń wampira,
może dwóch – prawdopodobnie wspominane towarzyszki tego, co teraz było jedynie
tlącym się ogniskiem – ale prawie nie zwróciłem na to uwagi. Dziewczyna też
musiała to usłyszeć, bo wzdrygnęła się i jakby otrząsnęła, ale to wcale
nie było dobre. Patrzyła na mnie jeszcze przez moment, a potem zdołała
ruszyć się z miejsca i zanim się obejrzałem, odwróciła się na pięcie
i zniknęła pomiędzy drzewami.
– Renesmee…? – Odzyskałem głos zdecydowanie zbyt późno. –
Cholera jasna, wracaj tutaj! – zawołałem za nią, bo ostatnim na co miałem
ochotę, było szukanie jej w tym cholernym lesie. Przecież to dziewczę
przyciągało kłopoty niczym magnes! – Udręka – skrzywiłem się, ale pośpiesznie
ruszyłem za dziewczyną w pogoń, żeby nie zgubić jej tropu na wciąż
wilgotniej po deszczu ściółce.
O co właściwie jej chodziło? Nawet jeśli postąpiłem
pochopnie, a widok nie był najprzyjemniejszym w jej życiu, przecież
nie musiała od razu reagować w ten sposób! Chciałem jej pomóc, w dość
specyficzny sposób, ale mimo wszystko… Co złego było w tym, że chciałem,
żeby była bezpieczna? Nie rozumiałem skąd bierze się to pragnienie, ale
naprawdę tego chciałem. Nie dlatego, że taki padł rozkaz, ale również sam z siebie
– w innym wypadku nie uratowałbym jej już pierwszego dnia. Być może
właśnie o to chodziło: o to, że skoro już raz zadbałem o jej
życie, czułem się teraz za nią odpowiedzialny. Nie byłoby to najbardziej
wymarzone połączenie, ale pal to licho!
Nie byłem pewien dokąd biegnę, ale Renesmee też raczej tego
nie wiedziała. Wszystkie drzewa wyglądały na dokładnie takie same, ale
mimochodem zauważyłem, że teren nieznacznie zaczyna piąć się w górę. Dla
wampira nie było to żadne utrudnienie, dla hybrydy zresztą chyba również nie,
bo wciąż musiała mnie wyprzedzać o dość znaczną odległość. Była szybka,
nawet bardzo; nigdy nie byłem wybitnym biegaczem, ale nie można było określić
moich zdolności mianem „marnych”, dlatego umiejętności Renesmee były godne
pochwały. Nie miałem absolutnej pewności, ale tę cechę musiała chyba odziedziczyć
po ojcu, chociaż nigdy nie miałem okazji poznać Edwarda na tyle dobrze, żeby tę
teorię potwierdzić albo obalić.
Wiedziałem za to jedno: dziewczyna o płomiennych
włosach bez wątpienia była wyjątkowa, chociaż wciąż nie miałem pojęcia, co to
mogło oznaczać dla mnie.
Nie wiem dlaczego ten rozdział pisało mi się troszeczkę opornie. Nieznacznie, ale jednak opornie, chociaż z efektu jestem zadowolona. No cóż, mam nadzieję, że kolejna notka uraduje wszystkich, którzy lubią, kiedy coś się dzieje pomiędzy Renesmee i Demetrim. Ja jak najbardziej jestem zadowolona z tego, że niewiele brakuje, żeby ich zbliżyć, chociaż do szczęśliwego zakończenia jeszcze daleko.Nessa.
Cudowny rozdział kochana- BOMBA-, Bo co innego ja niezdolna do takiej twórczości czytelniczka mogę napisać????Zachwycasz mnie z każdym rozdziałem:) nie ważne co robię -jak widzę twoje rozdziały moje zajęcia są odkładane do puki nie przeczytam rozdziału:) Który jest zawsze cudowny!!!!!!Jestem strasznie ciekawa jak to wszystko potoczy się dalej;)Jestem zachwycona i z niecierpliwością czekam na kolejny rozdział:):) :)Pozdrawiam gorąco :**Niech wena będzie z TOBĄ!
OdpowiedzUsuńCisza, cisza, bardzo dziwna cisza, która od razu przywołała mi na myśl kolędę "cicha noc...".
OdpowiedzUsuńPowiem tak... Volt (skracam ich) są dziwni i oni coś od Reńki chcą. Jeszcze nie obczaiłem czego mogę od niej chcieć i o co im chodzi, ale może mała ma też jakiś inny dar, dar, o którym nic nie wie, albo chcą przekabacić Edka i Bellę na swoją stronę, bo ci z pewnością gdzieś sobie są i żyją.
Zaczynam pałać sympatią do pana D, a pan ciszy ma rację, że tym V nie można ufać. I pomyśleć, że Reńka na własne życzenie się tam znalazła. Biedna ;-( i głupia ;-)
dariusz-tychon.blogspot.com