Renesmee
Byłam zła. Nie, to złe
określenie – ja wpadłam w furię. Kiedy opuściłam Salę Tronową, czułam się
absolutnie rozbita i wściekła na samą siebie za to, co właśnie zrobiłam. I za
to, co czułam. Sean nie żył, a sama myśl o tym sprawiała, że
odczuwałam ponurą satysfakcję, chociaż przecież nie powinno tak być. Przecież
nie byłam kimś, kto cieszy się z krzywdy innej osoby, jakkolwiek zła by
nie była.
A może
jednak byłam? Kręciło mi się w głowie i sama już nie wiedziałam, co
powinnam w tej sytuacji zrobić i gdzie się udać. Szłam bez celu
pustym korytarzem, chcąc po porostu iść, nawet jeśli nie miałam pojęcia, gdzie
i w jakim celu; liczył się sam fakt tego, żeby być w ruchu i nie
stać bezczynnie. Gdybym się zatrzymała, wtedy jak nic groziłoby mi szaleństwo –
o ile to nie dosięgło mnie już trzy miesiące temu.
Jak bardzo
zmieniłam się od tamtego czasu? Zaczęłam się nad tym zastanawiać po raz
pierwsze i odkrycie, którego dokonała, przeraziło mnie – zwłaszcza to, że
nagle dotarło do mnie, że nie jestem w stanie przywołać w pamięci
niczego z minionych tygodni, żadnego wartego zapamiętania wydarzenia,
które odróżniłoby jeden dzień od drugiego. Minione tygodnie zlewały się w całość
i nie byłam w stanie nawet powiedzieć, kiedy kończył się jeden, a zaczynał
następny. Moje wspomnienia przypominały mieszankę monotonnych obrazów, które
równie dobrze wcale mogłyby nie opisywać całego trymestru, a jeden
przepełniony nieustannym bólem i poczuciem pustki dzień. W zasadzie
tego, co się ze mną działo, nie można było nawet określić namiastką życia.
Byłam
martwa. Czułam się martwa – podobnie jak cała moja rodzina, ja umarłam tamtego
dnia na polanie. Co z tego, że wciąż istniałam, że chodziłam i jakoś
funkcjonowałam, skoro to nie było życie? To była egzystencja, ja zaś istniałam
popychana jedynie żalem i pragnieniem zemsty, które teraz zaczęły mnie
przerażać. Kiedy zmieniłam się aż tak bardzo, żeby przeistoczyć się
w pozbawionego duszy potwora, która nie łaknie niczego innego prócz
zemsty, a i ta nigdy nie miała przynieść mu ukojenia? Wbrew
wszystkiemu w co chciałam wierzyć, w moich słowach nie było przesady.
Czułam, że
zaczynam tracić siebie. Już teraz byłam jedynie cieniem dziewczyny, która
kiedyś miała wszystko – kochającą rodzinę i Jacoba, który w ostatnim
czasie stał się dla mnie kimś więcej niż przyjacielem, nawet więcej niż bratem,
którym był dla mnie do tej pory. Między nami zaczynało się coś dziać, ale to
wszystko nie miało już żadnego znaczenia. Jacob odszedł, podobnie jak tamta
Renesmee Cullen – zostały jedynie zamazane wspomnienia, ale i te zdawały
się mi umykać; czułam, że je tracę, a kiedy całkiem wypuszczę je z rąk,
wtedy stanie się coś strasznego. Nie wiedziałam co, ale byłam przekonana, że to
będzie koniec wszystkiego. Koniec mnie – bo w jakimś stopniu wciąż byłam.
Zapragnęłam
roześmiać się bez wesołości, co jedynie potwierdzało mój kiepski stan
psychiczny. Być i nie być jednocześnie. Czuć i nie czuć niczego.
Miałam wrażenie, że składam się wyłącznie ze sprzeczności albo że sama jestem
jedną, wielką sprzecznością. Tym właśnie byłam: sprzecznością, której nawet nie
można było określić już mianem żywej istoty. Nie byłam ani wampirem, ani
człowiekiem; nie byłam nawet już czymś pomiędzy tych dwóch stanów, nie byłam
hybrydą. Byłam po prostu sprzecznością, otoczoną przez ból i najgorsze z istniejących
emocji, które powoli zabijały mnie od środka, odbierając wszystko to, co w jakimkolwiek
stopniu upodabniało mnie do dziewczyny, którą byłam. Czułam się tak, jakbym traciła
duszę albo człowieczeństwo, nawet jeśli sceptycznie nastawiona do wiary w Boga,
podzielałam wątpliwości taty o to, czy coś takiego faktycznie znajduje się
w posiadaniu wampirów.
Najgorsze
jednak było w tym wszystkim to, że zdradzałam tych na których najbardziej
mi zależało. Pozwalałam, żeby nienawiść i pragnienie zemsty przysłoniły
wszystko, chociaż nikt z mojej rodziny nie postąpiłby w ten sposób.
Wystarczyło, że pomyślałam o dziadku, który miał w sobie tyle ciepła i współczucia
dla każdego, nawet dla największego wroga, że będąc na moim miejscu nigdy nie
podjąłby takiej decyzji, jaką ja powzięłam. Nagle po prostu poczułam się jak
zdrajca, bo kierowanie się tak okrutnymi emocjami i instynktem wydało mi
się czymś absolutnie sprzecznym z przekonaniami, które wpoili mi bliscy.
Dlaczego właściwie polowałam na zwierzęta, żeby oszczędzać ludzi, skoro nie
byłam w stanie okazać chociaż odrobiny zrozumienia istocie, której los mi
powierzono. „Ja po prostu tam byłem” – powiedział mi wtedy Sean. Był tam,
jedynie tyle wiedziałam, a jednak bez zastanowienia pozwoliłam, żeby
stracił życie. Nawet jeśli nie mogłam nic zrobić, nawet nie zaprotestowałam –
po prostu odeszłam, życząc mu jak najgorzej.
Brał udział
w rzezi na moich bliskich. Ale czy w takim razie zasłużył na to, żeby
umrzeć? Rozdarte na kawałki serce podpowiada, że tak, chociaż śmierć i tak
jest łaską; z kolei zdrowy rozsądek i sumienie – że tak naprawdę
jestem równie wielkim potworem co on.
Drzwi mojej
komnaty dostrzegłam dosłownie w ostatnim momencie i były dla mnie
niczym wybawienie. Kiedy nacisnęłam klamkę i wpadłam do środka, byłam już
na krawędzi wiszącego nade mną od momentu przebudzenia kryzysu. Ledwo widziałam
na oczy od gromadzących mi się pod powiekami łez, ledwo zaś zamknęłam za sobą
drzwi i pogrążyłam się w mroku znajomego mi już pomieszczenia,
rozpłakałam się na całego, dając upust wszystkim emocjom, które zdążyły się we
mnie nagromadzić od momentu, kiedy dotarł do mnie powód wezwania przez Aro.
Rzuciłam
się na ogromne łoże z baldachimem i zakryłam głowę poduszką, wydając z siebie
stłumiony przez pościel, makabryczny wrzask. Krzyczałam i krzyczałam, tak
długo aż w końcu zdarłam sobie już i tak obolałe gardło; zaczęłam
kaszleć, krztusząc się łzami i marząc o tym, żeby podobnie jak Sean
za sprawą daru Aleca, po prostu przestać odczuwać cokolwiek odczuwać. Niestety,
zdążyłam się już brutalnie przekonać o tym, że marzenia – nawet te
najbardziej nieegoistyczne – nigdy się nie spełniają. Gdyby było inaczej, nie
byłoby mnie tutaj.
Nie byłam
pewna, jak dużo czasu minęło, zanim się uspokoiłam. Wkrótce krzyk przeszedł w szloch,
a później i na ten zabrakło mi siły, więc po prostu cichutko łkałam,
póki nie straciłam przytomności ze zmęczenia. Miałam pojęci, że musiałam być
słyszana w całym zamku, bo wampiry dysponowały zdecydowanie czulszym od
ludzi słuchem, a jednak nikt nie przyszedł, żeby przekonać się co się
wydarzyło albo mnie uciszyć. Nie przyszedł, a ja nawet na to nie liczyłam i nie
nasłuchiwałam kroków – ci, których pragnęłam zobaczyć, już nigdy nie mieli się
ze mną spotkać i mnie pocieszyć.
Kiedy się
ocknęłam, łzy zdążyły już obeschnąć i jedynym dowodem mojej histerii, był
silny ból głowy, który uniemożliwił mi dalszy sen. Nie pamiętałam, czy coś mi
się śniło, ale to było dobre; nie byłam gotowa na to, żeby kolejny raz błądzić
bez celu po lesie i ostatecznie przekonać się, że cel moich poszukiwań już
nie istnieje. Czułam się wymęczona i słaba, a jednak jednocześnie
byłam nieznośnie przytomna i za nic nie byłam w stanie ponownie
zapaść się w pustkę. Chciałam zniknąć i zatracić się w otępieniu,
które czasami paraliżowały wszystkie moje zmysły i sprawiało, że mogłam
godzinami leżeć ze wzrokiem utkwionym w rozciągniętym nad moją głową
baldachimie, bez myślenia o czymkolwiek, ale nagle okazało się, że nie jestem
w stanie przypomnieć sobie, jak to się robi. Pojawienie się i śmierć
Seana zmieniły wszystko – jakimś cudem rozbiły otoczkę, którą zdążyłam się
otoczyć, ponownie zostając narażoną na ból i brutalną rzeczywistość
otaczającego mnie świata.
Byłam na
granicy przebudzeniu, ale nie chciałam się budzić. Przebudzenie oznaczało
nieustające cierpienie i wieczność wypełnioną wyłącznie wspomnieniami oraz
poczuciem opuszczenia.
Podniosłam
się z trudem, czując jak kręci mi się w głowie. Zamrugałam
kilkukrotnie, po czym otarłam oczy skrajem czarnej peleryny, którą wciąż miałam
na sobie. Spróbowałam odchrząknąć, ale gardło miałam tak wysuszone, że
momentalnie się skrzywiłam i dałam sobie spokój. Głód był czymś do czego
zdążyłam już przywyknąć i nie miałam ochoty gdziekolwiek się ruszać, żeby
go zaspokoić.
Usiadłam na
skraju łóżka, wpatrując się w pustkę. Wbrew wszystkiemu, co mogło wydawać
się Renacie, kiedy wołając mnie do Sali Tronowej rozejrzała się po komnacie,
miejsce to w jakimś stopniu stało się moim azylem. Nikt tutaj nie
przychodził, a i ja nie zamierzałam kogokolwiek tutaj zapraszać,
dlatego miałam poczucie, że komnata należy wyłącznie do mnie. Zimne barwy,
przede wszystkim czerń i lodowaty błękit, dawały przynajmniej pozorne
uczucie ukojenia i nie kojarzyły mi się z niczym, co mogłoby zmusić
mnie do zagłębienia się we wspomnienia. Nikt z moich najbliższych nigdy
nie znalazł się w tym miejscu, nie było tutaj też żadnej rzeczy, która
przypominałaby mi o Cullenach; to zapewniało mi poczucie bezpieczeństwa,
podobnie jak i cały zamek – a przynajmniej te jego części, które
czasami odwiedzałam.
Zawsze
szerokim łukiem omijałam nowoczesne lobby, gdzie dominowały barwy czerwieni i złota.
Te same barwy królowały kiedyś w mojej komnacie, kiedy pierwszy raz
przekroczyłam jej próg. W połączeniu z eleganckimi meblami z wiśniowego
drewna, pokój wydawał się przytulny i ciepły – zupełnie nie pasował do
tego miejsca – a jednak kiedy się w nim znalazłam, nagle wpadłam w jakiś
amok. Jak przez mgłę pamiętałam, że dosłownie wywróciłam wszystko do góry
nogami, chcąc pozbyć się drażniących mnie barw – zwłaszcza złota, które
momentalnie kojarzyło mi się z nietypowym kolorem oczu moich bliskich.
Jane, która wówczas została wyznaczona na moją przewodniczkę, była co najmniej
oszołomiona i po prostu wycofała się pośpiesznie, postanawiając nie
mieszać się do tego, co wyprawiałam. Dopiero kiedy już nie miałam sił nawet
podnieść ręki, przyszedł do mnie któryś ze strażników i oznajmił mi, że
Aro jest gotów dostosować pokój do moich potrzeb, jeśli tylko powiem, czego
oczekuję. Było mi wszystko jedno gdzie będę sypiać, byleby więcej nie musieć
oglądać złota.
Kiedy teraz
o tym myślałam, dochodziłam do wniosku, że nie ma niczego dziwnego w tym,
że mieszkańcy zamku zachowują się, jakbym była powietrzem. O czymkolwiek
zapewniał mnie Aro, jak i tak wiedziałam, że nikt nie przepadał za moją
rodziną i już samo pokrewieństwo skreśla mnie, jako osobę z którą
ktokolwiek byłby chętny nawiązać ewentualny kontakt. Jeśli dodać do tego fakt,
że wszyscy musieli uważać mnie za niezrównoważoną psychicznie, nie miałam co
liczyć na cokolwiek więcej, prócz wiecznej samotności.
Tak
naprawdę nic nie trzymało mnie w Volterze, ale gdzie mogłabym pójść?
Gdybym stąd odeszła, wtedy naprawdę byłabym samotna, a tego zdecydowanie
bym nie zniosła. Oczywiście nie musiałam się martwić pieniędzmi, bo
dysponowałam kontem z całkiem pokaźną sumką, poza tym teraz miałam do
dyspozycji cały majątek mojej rodziny, ale nie zamierzałam nawet myśleć o pieniądzach.
Mogłam wrócić do Forks albo wyprowadzić się gdzieś, gdzie nikt nie zna mnie ani
mojej rodziny, ale nie widziałam najmniejszego sensu w kupieniu własnego
domu. Mogłam pójść do szkoły albo zawyżyć swój wiek i spróbować dostać się
na studia, ale i do tego nie miałam żadnej motywacji. Po co się wysilać,
skoro tak naprawdę nie miałam dokąd wracać.
Byli
jeszcze Denalczycy, nasi kuzyni, którzy zamieszkiwali na Alasce. Zastanawiałam
się, czy Tanya i pozostali wiedzą już o tym, co się stało.
Podejrzewałam, że tak – wieści wśród nieśmiertelnych rozchodziły się
błyskawicznie, tym bardzie, że ze względu na dietę i konfrontację z Volturi
sprzed dziesięciu lat, moja rodzina była doskonale znana w różnych
zakamarkach świata. Nie miałam wątpliwości, że Denalczycy o wszystkim
wiedzieli, ale chociaż zdawałam sobie sprawę z tego, że gdybym tylko
poprosiła, cały klan przygarnąłby mnie do siebie i otoczył opieką, ale
nawet nie brałam takiej możliwości pod uwagę. Nie chciałam współczujących
spojrzeń i troski, która jedynie jeszcze dobitniej przypominałaby mi
o wszystkim, co straciłam. Jeśli tylko taką alternatywę miałam,
zdecydowanie bardziej wolałam zostać w Volterze, chociaż i tutaj
czułam się obco.
Z drugiej
strony, chyba już dawno powinnam była przywyknąć do bycia obcą. Już jako
pół-wampir byłam istotą, która nie powinna mieć prawa istnień. Nigdy w pełni
nie należałam ani do wampirów, ani do ludzi. Miała bijące serce, a w moich
żyłach krążyła krew, ale jednocześnie dysponowałam szybkością i siłą o której
zwyczajny śmiertelnik mógł jedynie poważyć. Mogłam stać się jednocześnie
ofiarą, jak i drapieżcą, a jakby tego było mało, nie znałam nikogo
innego, kto byłby taki jak ja. Co prawda pocieszający był fakt, że gdzieś tam
istnieli inni – chociażby Nahuel, który uratował mi życie, kiedy samym swoim
istnieniem przekonał Volturi, że tacy jak my nie stanowią zagrożenia i wcale
tak bardzo nie różnią się od pełnych wampirów – ale co mi z tego było,
skoro przez całe swoje życie nie spotkałam nikogo, kto by mnie przypominał?
Na każdym
kroku czułam, że jestem inna. Jednocześnie śmiertelna i nieśmiertelna,
nigdy nie miałam w pełni odnaleźć się w świecie ludzi. Również w rodzinie
bliscy obserwowali mój rozwój i każde nietypowe dla wieku osiągnięcie,
zachwycając się nim i podkreślając moją niezwykłość. Dla przykładu
Carlisle prowadził swoje badania, mierząc mnie, ważąc i obserwując każdy
kolejny etap mojego przyśpieszonego rozwoju, jeszcze na długo po tym, jak
skończyłam siedem lat i ostatecznie przestałam starzeć, osiągając stan w którym
miałam pozostać aż po kres swojej wieczności. Jak ostatecznie stwierdził, byłam
przedstawicielką na tyle ciekawego gatunku, że moje ciało osiągało dojrzałość i zatrzymywało
się w momencie, kiedy dysponowałam największą siłą i zwinnością – no i kiedy
również moja uroda najbardziej porażała.
Nigdy nie
byłam pyszna, ale nie mogłam zaprzeczyć, że naprawdę jestem ładna. Miałam
smukłą sylwetkę, idealną w każdym calu – płaski brzuch, wąska talia i dobrze
prezentujące się nogi. Nie byłam ani za wysoka, ani za niska, poza tym zawsze
uwielbiałam odcień swojej skóry. Miałam jasną karnację, bez ani jednej skazy, a na
policzkach zawsze kwitły mi rumieńce, nawet kiedy nie czułam się zawstydzona.
Rysy twarzy odziedziczyłam po tacie, podobnie jak miedziany odzień włosów;
jeśli chodziło o sięgające aż do pasa loki – to była akurat zasługa
dziadka Charliego, z czego zresztą zawsze był bardzo dumny. Nawet teraz
byłam w stanie cieszyć się z tego, że nigdy nie pozwoliłam sobie
włosów obciąć, nawet jeśli czasami doprowadzały mnie do szału, elektryzując się
i stercząc na wszystkie możliwe strony.
Teraz w najmniejszym
stopniu nie dbałam o wygląd, ale mimo wszystko uwielbiałam się czesać.
Miałam w komnacie niewielką toaletkę z nieproporcjonalnie dużym
lustrem, gdzie uwielbiała przysiadać i po prostu szczotkować włosy. To
pozwalało mi się wyciszyć, poza tym wtedy łatwiej było nie myśleć. Mogłam po
prostu się odprężyć i zająć czymś ręce, dzięki czemu przynajmniej przez
kilka minut czułam się absolutnie dobrze, nieprzytłoczona jakimikolwiek
problemami.
Z pewnym
trudem stanęłam na nogi i podeszłam do okna, ostatecznie wracając do
znajomej pozycji na parapecie, w której o świcie znalazła mnie
Renata. Widok z okna miałam wyryty w pamięci z taką
dokładnością, że nawet gdybym zamknęła oczy, byłabym w stanie przywołać go
w pamięci i właściwie nie zauważyłabym różnicy. Widok z okna
wychodził na wschód, wprost na zamkowe ogrody, które zdążyłam pokochać i w których
lubiłam czasami zaszyć się z książką z ogromnej, zamkowej biblioteki.
W ostatnim czasie preferowałam głównie poezję.
Obserwowałam
rozciągnięte poniżej zielone trawy i liczne owocowe drzewa oraz krzaki
róż. Czułam mieszankę słodkich zapachów nawet tutaj i przez moment
przyszło mi do głowy, że mogłabym wyjść na zewnątrz, żeby trochę pooddychać
świeżym powietrzem, ale zanim zdążyłam podjąć jakąkolwiek decyzję, coś innego
przykuło moją uwagę.
Pierwsza w oczy
rzuciła mi się wampirzyca. Ciemnowłosa, wysoka i seksowna szła szybkim
krokiem, kryjąc się w cieniach drzew i prowadząc grupkę
rozglądających się z ekscytacją dookoła ludzi. Razem było ich co najwyżej
trzydziestu, zarówno dzieci, jak i młodzież oraz starsi ludzie – to nie
miało żadnego znaczenia. Wszyscy wyglądali na zaciekawionych i niczym
cienie podążali za wampirzycą, która chyba coś mówiła, ale byłam zdecydowanie
zbyt daleko, żeby móc rozróżnić słowa. Zresztą i tak nie znałam włoskiego;
rozumiałam jedynie pojedyncze słowa, a odzywałam się zdecydowanie zbyt
rzadko, żeby mieć z tego powodu jakiekolwiek poważniejsze problemy.
Wampirza
przewodniczka stanęła w taki sposób, że mogłam się jej dokładniej
przyjrzeć. Ciemne włosy miała spięte w wysoki kucyk, na sobie zaś miała
czerwoną, idealnie przylegającą do jej szczupłego ciała sukienkę. Wysokie
szpilki dodawały jej kilka centymetrów i poruszała się w nich z taką
pewnością się, jakby urodziła się na wysokich obcasach. Kiedy lekko uniosła
głowę, dostrzegłam nietypowy kolor jej oczu – były fioletowe –
i zrozumiałam, że właśnie jestem świadkiem powrotu Heidi.
Natychmiast
zerwałam się na równe nogi. Wampirzyca pojawiała się regularnie, dokładne raz
na dwa tygodnie, przyprowadzając wielkiej trójcy oraz wszystkim mieszkańcom
zamku ofiary na „ucztę”. Do tej pory nigdy nie natrafiłam na Heidi, zawsze
pamiętając, żeby wystarczająco wcześnie wyrwać się z zamku i wrócić
dopiero wieczorem, kiedy po posiłku nie było już ani śladu, ale dzisiaj
zupełnie wyleciało mi to z głowy. Teraz w pośpiechu wypadłam z komnaty,
z hukiem zatrzaskując za sobą drzwi i popędziłam na złamanie karku,
kierując się w stronę głównego wyjścia z siedziby, gdzie miałam nie
ryzykować natknięcia się na Heidi i towarzyszących jej ludzi. Na moment
zapomniałam o wszystkich dręczących mnie myślach, skupiając się jedynie na
biegu i przeskakując na schodach po trzy stopnie na raz.
Zanim
dotarłam na parter, zdążyłam zorientować się, że wszyscy – łącznie z niczego
nieświadomymi ludźmi – zdążyli już zebrać się w Sali Tronowej. Skrzywiłam
się, bo jakoś nie pomyślałam, że wybierając główne wyjście, znajdę się tak
niebezpiecznie miejsca rzezi – myślałam jedynie o tym, żeby wybrać jak najkrótszą
drogę i jak najszybciej znaleźć się gdzieś na zewnątrz. Teraz już nie
miałam już innego wyjścia, jak po prostu wziąć się w garść i nie
myśląc o tym, co działo się w pomieszczeniu kilka metrów dalej,
szybko ruszyć w stronę drzwi.
I właśnie
wtedy to poczułam. Znajoma słodycz, która podrażniła moje obolałe gardło,
wzniecając w nim pożar i sprawiając mi dyskomfort. Przełknęłam z trudem
ślinę, ale to nie pomogło, wręcz wydając się podsycać pragnienie i przyprawiając
mnie o zawroty głowy. Czułam pieczenie, ale prawie nie byłam go świadoma,
wciąż skupiona na słodkim zapachu czegoś, co doskonale znałam jeszcze z okresu
dzieciństwa – czegoś, co dostawałam do picia jako mała dziewczynka w metalowym
kubku, którego nie byłam w stanie przegryźć – oraz na dziesiątkach
miarowych uderzeń pulsu należącego do sprowadzonych do zamku ludzi. Zaczęłam
ciężko oddychać, raz po raz wdychając przesycone słodyczą powietrze i nie
mogąc zmusić się do tego, żeby ruszyć się z miejsca i jak najszybciej
znaleźć się w końcu na zewnątrz.
Zacisnęłam
dłonie w pięści, absolutnie nieświadomie. Serce waliło mi jak oszalałe,
kiedy właściwie nie mając kontroli nad własnym ciałem, ruszyłam szybkim krokiem
w stronę Sali Tronowej, gdzie wkrótce miało rozpętać się piekło.
Wiedziałam, że nie powinnam tego robić i naprawdę chciałam się zatrzymać,
ale nie miałam w sobie dość motywacji, żeby się na to zdobyć. Po prostu
szłam, coraz szybciej i szybciej, a ostatnie metry pokonałam już
niemal biegiem, dopadając do mosiężnych drzwi. Tym razem sama musiałam je
otworzyć, bo nie stał przed nimi żaden strażnik – wszyscy najprawdopodobniej
znajdowali się w środku.
Wciąż
krzycząc w myślach i zadając sobie samej pytanie, co właściwie
zamierzam zrobić, wślizgnęłam się do Sali Tronowej. Nikt prawie nie zauważył mojego
wejścia, tak wielkie zamieszanie robili znajdujący się w pomieszczeniu
ludzie. Niektórzy rozglądali się niespokojnie, być może coś przeczuwając, ale
znamienita większość zachowywała się jak na turystów przystało – robili
zdjęcia, ciekawsko obserwowali pozostałych zgromadzonych i wymieniali się
między sobą uwagami w różnych, obcych mi językach. O tak, Heidi
musiała gromadzić przyszłe ofiary dosłownie z całego świata.
Aro, Kajusz
i Marek tym razem nie siedzieli na swoich tronach, czając się gdzieś w cieniu,
wraz z pozostałymi. Domyśliłam się, że na razie próbują ukryć przed
spojrzeniami przyszłych ofiar swoje upiorne, czerwono-krwiste tęczówki, żeby
nie wywołać paniki. Wampiry były drapieżcami z natury i wiedziałam
dopiero przygotowują się, zanim jak jeden mąż zaatakują, rozpoczynając
polowanie. Na samą myśl o tym przeszedł mnie dreszcz, co troszeczkę mnie
otrzeźwiło, ale nie na tyle, żebym jednak zdecydowała się ruszyć z miejsca
i po prostu uciec.
To Kajusz
pierwszy mnie zauważył. Uniósł brwi i musnął dłonią ramię Aro,
prawdopodobnie przekazując mu jakąś myśl. Wampir momentalnie obejrzał się w moją
stronę i zanim się obejrzałam, już stał tuż przy mnie, przypatrując mi się
z zainteresowaniem.
– Jak sama
widzisz, to nie najlepszy moment, jeśli chciałaś ze mną porozmawiać, moja mała
– powiedział, zupełnie niepotrzebnie wskazując ruchem głowy na zgromadzone
towarzystwo.
Znów z trudem
przełknęłam ślinę, próbując zmusić się do tego, żeby powiedzieć coś sensownego.
W końcu udało mi się odchrząknąć, ale i tak nie byłam w stanie
sklecić brzmiącego przynajmniej w przyzwoity sposób składnego zdania.
– Ja… – zająknęłam
się, czując się bardzo nieswojo pod pełnym zaciekawienia spojrzeniem wampira.
Przechylił lekko głowę, jakby spojrzenie na mnie pod innym kątem miało być w stanie
pozwolić mu odgadnąć, czego właściwie chciałam. – Ja tylko…
Nieprzywykły
do czekania albo proszenia o przyzwolenie, ujął mnie za rękę, a na
jego twarzy pojawił się odrobinę niepokojący uśmiech. Wyczytawszy z moich
myśli coś, czego nie rozumiałam, a co musiało go usatysfakcjonować, bez
ostrzeżenia położył mi obie ręce na ramionach i stanowczo popchnął mnie w stronę
swoich braci.
– Ależ
przecież nie masz się czego obawiać – odezwał się niemal pogodnym tonem,
wyraźnie czymś rozentuzjazmowanym. – To zrozumiałe, że będąc przez tyle lat pod
opieką Carlisle’a – ciągnął, a ja zesztywniałam cała, kiedy wypowiedział
na głos imię doktora – możesz mieć pewne obiekcje przed tym, co tutaj się
dzieje, ale przecież doskonale zdajesz sobie sprawę z tego, że to jak najbardziej
naturalna rzecz dla takich jak my. Myślę, moja droga, że powinnaś się pożywić.
Zobaczysz, że wtedy momentalnie poczujesz się lepiej – obiecał mi, a ja w końcu
zrozumiałam do czego zmierzał oraz czego sama nieświadomie pragnęłam.
Powinnam
była zaprotestować – chciałam zaprotestować – ale
nie byłam w stanie się na to zdobyć. Kiedy zaczerpnęłam powietrza, chcąc
przynajmniej spróbować wyrzucić z siebie jakiekolwiek słowa, zapach krwi
ponownie podrażnił moje gardło i płuca, w efekcie czego wyrwał mi się
cichy jęk. Aro ponownie się uśmiechnął, trochę jak naukowiec, który właśnie
przeprowadza bardzo ciekawe doświadczenie, którego wyniki jak najbardziej
odpowiadają jego oczekiwaniom.
– Słuchajcie,
moi mili – zwrócił się do tych członków straży, którzy stali najbliżej, chociaż
nie miałam wątpliwości, że usłyszały go wszystkie wampiry w sali.
Jednocześnie mówił na tyle cicho, żeby obecni ludzie nie zauważyli niczego
podejrzanego. – Jeśli pozwolicie, odrobinę zmienimy dzisiaj plany, jeśli chodzi
dzisiejszą ucztę. Jako że gościom należy się odrobinę szacunku i dodatkowe
przywileje, pozwolę sobie poprosić naszą drogą Renesmee, żeby rozpoczęła
polowanie – oświadczył, a pode mną omal nie ugięły się kolana; upadłabym,
gdyby mnie nie trzymał.
– Słucham?
– wychrypiałam, a przynajmniej miałam
taki zamiar, bo z moich ust wyrwał się jedynie jakiś nieartykułowany jęk,
którego sama nie byłam w stanie zinterpretować.
Aro
zachowywał się tak, jakby niczego nie zauważył. Podobnie jak pozostali, patrzył
na mnie wyczekująco; wampiry były głodne i nie miałam wątpliwości, że
zwłoka jedynie je drażni.
Ale czego
oni ode mnie oczekiwali? Owszem, zapach krwi mnie zniewalał, bo byłam
spragniona, a długotrwały płacz i wszystkie te emocje dodatkowo mnie
wykończyły, ale na litość Boską, ja przecież nie chciałam… A może jednak
chciałam? Urwałam myśl w połowie, uświadamiając sobie, że faktycznie
oszukuję samą siebie. Przecież doskonale zdawałam sobie sprawę tego, że w tym
momencie nie pragnę zwierzęcej krwi, ale właśnie tej obecnej tutaj, która
wypełniała żyły wszystkich zgromadzonych tutaj ludzi. Pragnęłam zaatakować i poddawszy
się instynktowi, całkowicie się zatracić i w końcu wyładować jakoś
emocje. Chciałam poczuć znajome upojenie, związane z wypiciem krwi –
prawdziwej krwi, a nie tego świństwa, które mogłam uzyskać podczas polowań
na leśną faunę. Bo i bez zapewnień Ara wierzyłam, że dzięki temu poczuję
się lepiej.
Przestałam
błędnym wzrokiem rozglądać się dookoła i szukać właściwych słów na
wyrażenie odmowy. Wyprostowałam się, odrzucając włosy na plecy, po czym
rozejrzałam się dookoła, lustrując wzrokiem obecnych przede mną ludzi.
Pośpiesznie lustrowałam kolejne twarze, głęboko wciągając powietrze do płuc, aż
w końcu zatrzymałam wzrok na młodym, nie wyróżniającym się niczym
szczególnym od amerykańskich nastolatków chłopaku. Miał może piętnaście lat,
kasztanowe włosy i uśmiechał się w sposób, który, o dziwo,
zaczął mnie drażnić. Zapragnęłam zrobić coś, żeby zetrzeć mu go z ust
i uświadomić, że jest naprawdę głupi, skoro uwierzył, że bierze udział
w zwyczajnej wycieczce.
– Mogę
wybierać? – zapytałam szeptem, zwracając się do Aro, chociaż wciąż wpatrywałam
się w ciemnowłosego chłopaka.
– Ależ
oczywiście – zapewnił i nie miałam wątpliwości, że uśmiecha się w ten
swój charakterystyczny, odrobinę niepokojący sposób. – Możesz czuć się
najzupełniej swobodnie.
Nie
potrzebowałam więcej zapewnień. Po chwili już nie myślałam ani nie widziałam
niczego, prócz pulsującej żyły na gardle nastolatka. Nie byłam pewna, w którym
momencie ruszyłam się z miejsca – to stało się nagle, kiedy po prostu
przestałam rozważać to, czy robię dobrze i zaatakowałam. Wrzaski,
powarkiwania i poruszenie, które natychmiast się wywiązało, dało mi do
zrozumienia, że pozostali momentalnie poszli za moim przykładem, ale prawie nie
zwracałam na to uwagi. W tym momencie liczyło się jedynie to, żeby dostać
się do krwi.
Powaliłam
swoją ofiarę na ziemię, zanim w ogóle zdążyła zastanowić się nad tym, co
właściwie się dzieje i co powinna w związku z tym zrobić. Oboje
wylądowaliśmy na zimnej posadzce – ja na chłopaku, przyciskając go do ziemi.
Spojrzał na mnie rozszerzonymi w geście niedowierzania, piwnymi oczami i coś
w jego spojrzeniu sprawiło, że się zawahałam, ale jedynie na moment.
Pośpiesznie zerwałam kontakt wzrokowy, po czym wgryzłam się w jego gardło z prędkością
i precyzją atakującej kobry.
Chłopak
krzyknął cicho, ale to nie miało znaczenia. Kiedy w ustach poczułam smak
ludzkiej krwi, dosłownie mnie sparaliżowało. Słodycz wypełniła moje usta,
przynosząc ulgę obolałemu gardłu i powoli rozchodząc się po całym moim
ciele. Czułam przyjemne ciepło i pulsowanie spijanej krwi, a z każdym
kolejnym łykiem krew docierała do niemal każdej komórki mojego ciała, dodając
mi siły. Sądziłam, że pamiętam jak to jest pić ludzką krew, ale nagle okazało się,
że moja pamięć wcale nie jest taka doskonała – albo to osoka z butelki
jest niczym w porównaniu z piciem prosto od żywego dawcy. Ta krew
była ciepła, lepka i zniewalająca w swoim smaku – w żadnym
stopniu nie podobna do tego, co dawali mi moi opiekunowie, kiedy jeszcze byłam
zbyt mała, żeby samodzielnie polować.
I nagle
poczułam się tak, jakby ktoś zdzielił mnie czymś ciężkim po głowie. Sama myśl o rodzinie
sprawiła, że zamarłam bez ruchu, po czym – działając trochę jak pozbawiony
wolnej woli automat – w pośpiechu odsunęłam się od mojej ofiary. Krew
spływała po szyi chłopaka; jego głowa była lekko odchylona, ciało zaś
całkowicie bezwładne i nieruchome w moich ramionach. Oczy miał
otwarte i utkwione w jakimś punkcie w przestrzeni. Jego wzrok
był pusty, niewidoczny – po prostu martwy.
Martwy…
– Nie… – szepnęłam
roztrzęsionym głosem, czując jak zaczynają drżeć mi ramiona. Zaczęłam potrząsać
głową, jakby to mogło w jakikolwiek sposób pomóc i zmienić
rzeczywistość. Co ja zrobiłam…? –
Nie! – powtórzyłam już głośniej, ale obojętnie jak długo powtarzałabym to w myślach
albo na głos, to i tak nie miało już niczego zmienić.
Zerwałam
się na równe nogi, niemal z obrzydzeniem odrzucając od siebie martwe
ciało. Chłopak zaległ na posadzce z rozrzuconymi pod dziwnym kątem
kończynami, nieruchomy i wyglądający jak porzucona, szmaciana lalka. Głowa
ponownie opadła mu bezwładnie, tym razem w moim kierunku, jego upiorne
spojrzenie zaś spoczęło wprost na mojej twarzy. Wyglądał trochę tak, jakby
nawet teraz był w stanie mnie oskarżyć.
Poczułam,
jak coś przewraca mi się w żołądku i chyba jedynie cudem nie
zwymiotowałam całej przyjętej dopiero co krwi. Nie byłam w stanie się
ruszyć, ale w końcu zmusiłam swoje otępiałe ciało do współpracy i wybiegłam
z Sali Tronowej, nie oglądając się za siebie. Pochłonięci mordowani
kolejnych ofiar Volturi nawet tego nie zauważyli, a może po prostu nie
chcieli widzieć; dla nich byłam po prostu głupią dziewczyną, która przejęła
dziwne nawyki swoich zmarłych bliskich.
Nie byłam
pewna jak udało mi się znaleźć wyjście z twierdzy, ale po kilku minutach
biegłam jedną z licznych brukowanych uliczek miasteczka. Popołudniowe
słońce grzało moje plecy, tym intensywniejsze, że byłam ubrana na czarno. Poły
peleryny powiewały za mną niczym skrzydła i czułam się trochę tak, jakbym
leciała, chociaż nie mogłam rozwinąć zbyt wielkiej szybkości – musiałam
pamiętać o tym, że miasto zamieszkują ludzie. Gdyby ktoś zobaczył, jak
wykorzystuje wampirze zdolności, wtedy naprawdę miałabym poważne problemy.
Mijałam
kolejne przecznice, skręcając na chybił trafił w kolejne uliczki
i powoli zagłębiając się w labirynt stworzony z otaczających
mnie wysokich, nachylonych do siebie budynków. Nie miałam pojęcia, gdzie
zmierzam, ale wiedziałam, że nie mogę się zatrzymać. Musiałam uciekać, chociaż
to i tak nie miało żadnego sensu – przecież nie mogłam uciec od samej
siebie, obojętnie jak bardzo tego w tym momencie pragnęłam. Ale wciąż
byłam w stanie biec, dlatego przyśpieszyłam nieznacznie, chcąc poruszać
się tak szybko, jak tylko było to zamieszkałym terenie możliwe.
Kolejny raz
zbierało mi się na płacz, ale tym razem stanowczo spróbowałam powstrzymać
cisnące mi się do oczu łzy. Nie mogłam zamienić się w beksę, która
rozkleja się za każdym razem, kiedy coś idzie nie tak. To, co się wydarzyło,
było wyłącznie moją winą, więc zasłużyłam sobie na to, żeby teraz cierpieć.
Płacz i możliwość uronienia chociaż kilku łez w tym przypadku
wydawała się być przywilejem, który postanowiłam sobie w ramach kary
odebrać.
Co mnie podkusiło?!
Wciąż czułam, że mój żołądek się buntuje, ale próbowałam jakoś nad nim
zapanować i biec dalej. Czułam się brudna, nieczysta, jakby wypita krew
była jakąś obrzydliwą substancją, która teraz zżerała mnie od środka.
Faktycznie było to palące poczucie winy i wstydu, najgorsze zaś było w tym
wszystkim to, że sama nie potrafiłam sobie wyjaśnić, dlaczego to zrobiłam.
Zmieniałam
się. Z każdym dniem coraz bardziej się zmieniłam, zaczynając upodabniać
się do kogoś, kim nigdy wcześniej nie byłam. Przerażało mnie to, ale w żaden
sposób nie byłam w stanie nad tym zapanować.
Pragnęłam
wciąż śnić.
Pragnęłam,
żeby ktoś w końcu pomógł mi się przebudzić.
Byłam
sprzecznością.
Biegłam, aż
całkiem zabrakło mi sił i musiałam się zatrzymać. Kolana ugięły się pode
mną i opadłam na bruk, mocno zaciskając powieki i dysząc tak ciężko,
jakbym właśnie przebiegła maraton, chociaż faktycznie po tak krótkim dystansie
nie miałam prawa się zmęczyć. Czułam się okropnie, w głowie zaś miałam
taki mętlik, że uporządkowanie myśli w jakikolwiek sensowny sposób wydało
się nagle czymś absolutnie niemożliwym. Pragnęłam położyć się na tej uliczce i już
nigdy więcej się nie podnieść.
Właśnie
wtedy przez mieszaninę sprzecznych ze sobą emocji, myśli i poczucia winy
wyczułam, że ktoś mnie obserwuje. W pierwszym odruchu zapragnęłam to
zignorować, ale uczucie było tak natrętnie, że w końcu zrezygnowana
uniosłam powieki i czujnie rozejrzałam się dookoła. Uliczka w której
się znajdowałam była typowym ślepym zaułkiem, jakich było wiele w Volterze
i jej podobnych miejscach. Miałam wrażenie, że miast specjalnie zostało
zbudowane tak, żeby wampiry miały dostęp do licznych zacienionych miejsc, gdzie
mogły skryć się przed promieniami słonecznymi nawet w samym środku dnia.
Być może
dlatego zobaczyłam go dopiero po dłuższej chwili. Stał w najbardziej
zacienionym kącie, nonszalancko opierając się o ścianę podniszczonego
budynku. Skórę miał bladą i chociaż nie znajdował się w pełnym
słońcu, zauważyłam, że i tak lekko połyskiwała. Krwiste oczy utkwione były
we mnie, to co zaś w nich dostrzegłam sprawiło, że zapragnęłam jak
najszybciej zniknąć.
To nie było
po prostu pragnienie. To było pożądanie.
Pożądanie,
które zamierzał zaspokoić.
Nieznajomy
przekrzywił delikatnie głowę, po czym powoli się wyprostował. Jego wargi wykrzywił
okrutny uśmiech.
Cóż mogę powiedzieć? Po pierwsze, raz jeszcze dziękuję za opinię. Po drugie, ten rozdział z dedykacją dla wszystkich, którzy czytają i których to opowiadanie zafascynowało. Pomysł przyszedł do mnie sam, a ja po prostu musiałam go zrealizować.Co do tej historii, to trylogia. „Maskarada” to pierwsza część, następne planuję „Szał” i „Ukojenie”. Mam nadzieję, że uda mi się to zrealizować. Tak swoją drogą, „śmierć” brzmi tak ostatecznie, nieprawdaż…?Nessa.
Mam nadzieję, że uda ci się zrealizować swój pomysł z trylogią, bo jest bardzo dobry.
OdpowiedzUsuńRozdział jest świetny! Renesmee pijąca krew człowieka... I jestem strasznie ciekawa, kim jest ten nieznajomy. Czyżby jeden z zabójców Cullenów?
Jestem, przeczytałam, zdążyłam się w między czasie wkurzyć, że nie mogę skomentować rozdziału i później coś się naprawiło i go teraz komentuję. Tak, każdy musiał to wiedzieć.
OdpowiedzUsuńCiekawy rozdział, chociaż humorki Renesmee troszkę mnie dobijały. W sumie to widać, że się zmienia, nie koniecznie na lepsze, ale się zmienia. Nie wiem czemu, ale irytuje mnie jej ciągły płacz/otępienie, chociaż w końcu straciła bliskich, to zrozumiałe. Możliwe, że po prostu przez moje życie prywatne takie coś mnie irytuje. Założę się, że niedługo wrócę do tego rozdziału i będę go w kółko czytała, hahaha.
Wiesz, dodałaś rozdziały na dwóch blogach i teraz musiałam zdecydować, który pierwszy przeczytać. Trudny wybór ._.
Pozdrawiam serdecznie (:
Cud miód i maliny XD Cudowny rozdział!!!!!wow!!!!!Aż brak słów mi na opisanie moich odczuć co do rozdziału!!!!:):):) Jednak jestem strasznie ciekawa jak to wszystko się dalej potoczy ??;Jestem zachwycona z niecierpliwością czekam na kolejny rozdział:) oby był w miarę szybko bo już nie mogę się doczekać!!!!!!:)Pozdrawiam gorąco :**
OdpowiedzUsuńNiech wena będzie z TOBĄ! Ahoj piraci! Odnaleziony jeden skarb, płyniemy dalej! :**
Liczę że Cullenowie jakimś cudem wrócą do świata żywych, bo bez nich to już nie to samo. Opowiadanie mnie zaciekawiło i na pewno będę je śledzić.
OdpowiedzUsuńA jednak udało mi się doczytać jeszcze ten jeden rozdział dziś do końca. Co do wyrzutów sumienia, wątpliwości i tego dialogu jaki Rene toczyła sama ze sobą, to ja już się wypowiedziałem pod poprzednim rozdziałem. Teraz więc przejdę do wycieczkowców, którzy dali się "zaprosić na obiad" Vorturich (nie wiem czy dobrze napisałem nazwę ich klanu). Wszystko świetnie, bo w końcu to wielki zaszczyt, ale przestaje być pięknie, gdy się okazuje, że owym obiadem mają być właśnie oni. Mam w planach na najbliższy weekend zwiedzić zamek w Gołuchowie z dzieciakami i przez twoje opowiadanie będę miał stracha do niego wejść ;-) .
OdpowiedzUsuńPod koniec okazało się, że naturę jednak trudno oszukać i wampir tak jak kot (nieważne czy duży czy mały) jest drapieżcą i ciężko wyzbyć mu się polowań, ataków, itd. Bardzo podobało mi się przedstawienie ucieczki i duży sens zawarty w wypowiedzi iż nieważne jak długo i jak szybko by się nie biegło, to nie da się uciec przed samym sobą.
Wydaje mi się, że przebywanie w tym zamku, wśród tych nieucywilizowanych osobników tak odmieniło Renesme, ona też gdzieś wyłączyła uczucia by nie myśleć o bliskich i nie czuć bólu i żalu po ich stracie i... efekt mieliśmy wszyscy (czytelnicy) okazję podziwiać. Efekt ten jak widać samą Nes nie zadowolił.
Z góry przepraszam jeśli źle zapisuje imiona i nazwiska, ale jestem typowym Polakiem i wszystko spolszczam. Nie jestem w stanie w tak krótkim czasie zapamiętać pisowni tych wszystkich imion i nazwisk. Pewnie jak będę z opowiadaniem dłużej, to się przyzwyczaję i będę zapisywał wszystko poprawnie.
dariusz-tychon.blogspot.com