poniedziałek, 21 kwietnia 2014

9. Inna

Renesmee
– Cóż, w takim razie mamy już jakiś plan – stwierdził pogodnie Emmett, jak zwykle z nadmiernym entuzjazmem podchodząc do pomysłu, który w najlepszym (jego zdaniem) wydaniu, mógł zaowocować możliwością skopania kilku tyłków. – Poszukamy reszty, a później skupimy się na planowaniu rozróby. To mi się podoba.
Wzniosłam oczy ku niebu, zresztą nie jako jedyna. Zdążyłam już odwyknąć od dość ekscentrycznego podejścia do walki, jakże typowego dla mojego wujka. Emmett miał wrodzony talent do wytrącania innych z równowagi, poza tym nie znałam bardziej lekkomyślnej, a przy tym tak zdecydowanej, jeśli chodzi o walkę wręcz istoty.
Mimo wszystko było w tym coś pocieszającego, chociaż perspektywa walki prezentowała się dość marnie. Nie potrafiłam już zliczyć, jak wiele razy wyobrażałam sobie to, jak wraz z Hanną i Felixem próbujemy dostać się ponownie do siedziby Volturi, żeby wyciągnąć stamtąd Demetriego. Za każdym razem ogarniało mnie dokładnie to samo poczucie beznadziejności, bo przecież doskonale wiedziałam, że nie mamy najmniejszych szans na to, by wejść tam niezauważenie. Nawet jeśli dostalibyśmy się do środka, prawdopodobnie byłoby to ostatnią rzeczą, którą zrobilibyśmy w życiu, a tego nie chciałam – i Demetri również, chociaż nie mogłam go o to zapytać. Teraz, kiedy mieliśmy dodatkowe wsparcie w postaci moich bliskich, wcale nie czułam się pewniej i to nie tylko dlatego, że większość z nich nie rozumiała, jak mogłabym chcieć ryzykować życie dla jednego z najwierniejszych członków straży przybocznej. Pozostawała jeszcze kwestia tego, że nie wyobrażałam sobie tego, bym mogła poprowadzić ich wszystkich na śmierć, niezależnie od tego, czego sama mogłabym pragnąć. Czego by nie mówili, wszystko tak naprawdę sprowadzało się do mnie i to ja musiałam podnieść konsekwencje swoich decyzji.
Mimo później pory, wcale nie czułam się zmęczona. Wciąż nie mogłam przywyknąć do tego, że zmieniłam się pod wieloma względami, nawet jeśli wampirzy jad nie zmienił mnie w pełni nieśmiertelną. Najwyraźniej już nie potrzebowałam snu, przynajmniej na tę chwilę, chociaż pewne kwestie pewnie miały wyjaśnić się z czasem. Dziwnie czułam się ze świadomością tego, że być może już nigdy nie będę musiała zamknąć oczu. Mimo wszystko było w tym coś fascynującego – sama myśl o tym, że już nie jestem tak słaba i krucha jak do tej pory. Chciałam znaleźć w tej zmianie coś dobrego, zwłaszcza, że szczególnie teraz potrzebowałam jak najwięcej siły, żeby przynajmniej spróbować wyciągnąć Demetriego z Volterry. Nie zamierzałam nawet próbować brać pod uwagę tego, że mogło spotkać go cokolwiek złego albo – co gorsza – że mógł być martwy… I to definitywnie, jeśli wziąć pod uwagę fakt, że wampiry z urzędu nie żyły.
Siedziałam na kanapie, opierając się plecami o ramię Hanny i obserwując, jak Felix i Carlisle dopracowują ostatnie szczegóły poszukiwań. Załatwienie transportu okazało się proste i wszystko wskazywało na to, że wszyscy będzie mogli wyruszyć już następnego dnia. Doktor sugerował, żeby wybrać wieczorne loty, ale musiał dostrzec w moim spojrzeniu coś desperackiego, bo ostatecznie stanęło na to, że opuścimy Seattle już z samego rana. Miałam przynajmniej to usprawiedliwienie, że ja, Felix i Hannah stanowiliśmy główny cel każdego wampira, który chciałby przypodobać się nowemu władcy, dlatego lepiej było nie ryzykować. Ktoś prędzej czy później miał trafić na nasz trop, więc musieliśmy wrócić do wcześniejszej taktyki pozostawania w ciągłym ruchu. Już i tak mocno ryzykowaliśmy, pozostając w domu Cullenów kolejną dobę; wcześniej wszystko skomplikowała moja przemiana i chyba powinniśmy się cieszyć, że Volturi jeszcze nie przeszukiwali stanu Waszyngton, świadomi tego, że moi bliscy mogą być w okolicy. Chyba oczywiste było, że to rodziny zacznę szukać w pierwszej kolejności – Kajusz nie był głupi, poza tym miał przynajmniej mgliste pojęcie tego, co w kwestii wspomnień moich bliskich zdziałała Hannah.
Ostatecznie zatrzymaliśmy się na tym, co już wcześniej zostało ustalone. Wraz z Cullenami miałam pojechać na Alaskę, do wskazanej przez moją przyjaciółkę miejscowości. Jeśli sprzyjałoby nam szczęście, może mieliśmy szanse na to, żeby odnaleźć moich rodziców, co już samo w sobie byłoby dobre. Nie wiedziałam jakim cudem Hannie udało się przeniknąć przez barierę Belli, ale to w tym momencie stanowiło najmniejszy problem. Chciałam zresztą wierzyć, że dzięki swoim zdolnościom mama jest mniej podatna na utratę pamięci i jakoś zdoła sobie wszystko przypomnieć. Jeśli nie, zawsze mogliśmy poczekać na pojawienie się Hanny, chociaż to byłoby dodatkową komplikacją, jakby już i tak nie było ich zbyt wiele. Co więcej, Hannah i Felix ryzykowali podróż do Rio, mając jeszcze mniejsze pojęcie o tym, gdzie i w jaki sposób powinni szukać Alice i Jaspera, a to raczej nie czyniło naszych planów łatwiejszymi do zrealizowania.
Słuchałam rozmowy Carlisle’a i Felixa, ale prawie nie zwracałam uwagi na wypowiedziane słowa, nie wspominając o ich zapamiętywaniu czy interpretowaniu. Byłam wdzięczna dziadkowi za to, że nie patrzył na moich przyjaciół jak na potencjalnych zdrajców, chociaż zdawałam sobie sprawę z tego, że nawet on miał pewne wątpliwości – jakby nie patrzeć, ostatnie spotkanie z Felixem nie należało do najlepszych wspomnień, którymi wszyscy dysponowaliśmy, jeśli zaś chodziło o Hannę… No cóż, Hannah była Hanną – i albo się ją uwielbiało, albo nienawidziło; jeszcze bardziej prawdopodobna wydawała się mieszanka obu tych emocji, ale o tym starałam się akurat nie myśleć.
Esme wtrącała od czasu do czasu swoje trzy grosze, skoncentrowana przede wszystkim na praktycznej stronie wyjazdu, chociażby tym, co musieliśmy ze sobą zabrać. Ona również odnosiła się do Felixa przyjaźnie, ale obawiałam się, że wszystkie te starania są przede wszystkim przez wzgląd na mnie. Co więcej, podejrzewałam, że gdyby nie chodziło o możliwość pomocy reszcie rodziny, nawet moi dziadkowie tak bardzo nie paliliby się do tego, żeby mi pomóc. Nie mogłam ich za to winić, ale czułam się rozczarowana i coraz bardziej nieswoja, chociaż nie rozumiałam dlaczego.
Znów wróciło do mnie to dziwne poczucie tego, że już do tego miejsca nie przynależę i już po prostu nie mogłam go zignorować, nawet mimo usilnych starań. Zaczęłam nerwowo obracać w palcach tomik wierszy, który ocaliła dla mnie Hannah, ale nawet na książce nie potrafiłam się skoncentrować. Raz po raz kartkowałam książeczkę, w niektórych miejscach głaskając kciukiem lśniący, zadrukowany papier. Chociaż to bez wątpienia była tylko moja wyobraźnia, czasami miałam wrażenie, że wyczuwam słodki zapach Demetriego, co jedynie pogarszało sprawę, bo w pamięci wciąż miałam obraz rozłożonego na łóżku wampira, jego kpiarskiego uśmiechu oraz tego jak bez zainteresowania wodził wzrokiem po kolejnych linijkach tekstu, nie potrafiąc zrozumieć mojej fascynacji.
Zerwałam się z miejsca, praktycznie tego nieświadoma. Zaskoczona Hannah w nieco teatralny sposób upadła na kanapę, wydała z siebie cichy jęk, po czym pośpiesznie usiadła, rzucając mi zaciekawione spojrzenie. Wszyscy zamilkli i jak na zawołanie spojrzeli na mnie, sprawiając, że poczułam się jeszcze bardziej nieswojo – bo patrzyli na mnie tak, jakby podejrzewali, że za moment rzucę się do biegu, żeby gdzieś poza domem zagryźć kolejną ludzką ofiarę.
– Ja… – Ledwo powstrzymałam chęć, żeby naskoczyć na nich i wykrzyczeć, że przecież nie jestem potworem. Wiedziałam, że to głupie, bo nikt nie ma niczego złego na myśli, ale czułam się rozbita, a panowanie nad gniewem od jakiegoś czasu wydawało mi się równie mało prawdopodobne, co i śnieg w środku lipca. – Idę na górę. Pakować się – powiedziałam bez przekonania, po czym wsunęłam książkę pod pachę i szybko ruszyłam w stronę przedpokoju.
– Mam ci pomóc? – zapytała natychmiast Esme i chciała się podnieść, ale rzuciłam jej krótkie, znaczące spojrzenie.
– Nie trzeba – zapewniłam i jakimś cudem wysiliłam się na słaby uśmiech. Wątpiłam, żeby wyszedł przekonująco, ale przynajmniej trochę babcię uspokoił, bo skinęła głową. W jej spojrzeniu była łagodność, która przyprawiła mnie o jeszcze większe wyrzuty sumienia i przez ułamek sekundy naprawdę miałam ochotę jej powiedzieć, że tak, jak najbardziej jestem chętna przyjąć jej pomoc. – Poradzę sobie… Ale dziękuję – dodałam pośpiesznie.
Idąc na górę, czułam się jak najgorsza suka, chociaż nie miałam po temu powodów. Coś na kształt euforii, co odczuwałam jeszcze z pół godziny temu, ostatecznie zniknęło, nie pozostawiając po sobie nawet mglistego wspomnienia. W zamian pojawiło się psychiczne zmęczenie, gorycz i złość nie tylko na samą siebie, ale również na wszystkich w koło. Nie mogłam już znieść przesiadywania w jednym pokoju z bliskimi, chociaż nie miało to żadnego związku z tym, że zachowywali się jakkolwiek nie tak. Jeśli istniał jakiś problem, to jak nic znajdował się we mnie, co było jednocześnie właściwe i przygnębiające. Być może świadczyło to o tym, że jestem niewdzięczna albo całkiem poprzewracało mi się w głowie, ale naprawdę nie potrafiłam się cieszyć z tego, że w końcu odzyskałam rodzinę – albo że w pełni miałam odzyskać ją wkrótce.
Co z tego, skoro nie miałam Demetriego? Wiedziałam, że wszystko sprowadza się do niego i może nawet miałam prawo czuć się źle, ale nie chciałam, żeby moje samopoczucie odbijało się na moich najbliższych. Nagle każda możliwość wydała mi się niepoprawna i błędna, i już po prostu sama nie wiedziałam, co takiego powinnam zrobić, żeby było dobrze.
Kiedy cicho zamknęłam za sobą drzwi gościnnego pokoju, który niejako sobie przywłaszczyłam, poczułam się… pusta. Ubodło mnie to, zwłaszcza, że samą siebie zaczynałam ją irytować tymi wszystkimi sprzecznościami. Co takiego było ze mną nie tak? Z jednej strony całą sobą łaknęłam czyjejś obecności, ale kiedy wydawało się, że wszystko mam, byłam gotowa zrobić wszystko, byleby wymknąć się i znaleźć jak najdalej od bliskich. Kiedy z kolei w końcu zyskałam samotność, cisza i możliwość przebywania z samą sobą doprowadzały mnie do szaleństwa. Sama już nie byłam pewna, czego tak naprawdę chcę, nie wspominając o tym, co tak naprawdę chciałam zrobić.
Zaczęłam krążyć po pokoju, nie będąc w stanie ustać w miejscu. Z westchnieniem rzuciłam książeczkę z wierszami Tennysona na łóżko, po czym sama skierowałam się w stronę okna. Nie mogłam spać i to również mnie drażniło, bo chyba nigdy nie czułam tak wielkiej potrzeby, żeby zamknąć oczy i spróbować odciąć się od tego wszystkiego. Najwyraźniej nieśmiertelność miała więcej wad niż mogłabym przypuszczać, chociaż dopiero zaczynałam odnajdywać się w tym, kim byłam teraz. W pamięci wciąż miałam wspomnienie swojego ataku na tamtego mężczyznę – a zwłaszcza uczucie przyciągania i pewności siebie, kiedy zbliżyłam się do niego na tyle, żeby móc spijać jego krew. Wyrzuty sumienia na ułamek sekundy zniknęły, a ja przyłapałam się na tym, że pragnę wydostać się na zewnątrz i być może polowanie powtórzyć, co było nie tylko nie w moim stylu, ale wręcz wprawiło mnie w osłupienie.
No i ta krew. Ta słodka, pociągająca krew…
W ułamku sekundy zmaterializowałam się przy stoliku nocnym, ledwo powstrzymując się od zrzucenia jego zawartości na ziemię. Dotychczasowy spokój – ciągła gra do której zmuszałam się na dole, próbując wykazać z siebie chociaż trochę entuzjazmu i docenić starania bliskich – nagle zniknął, a ja aż zadrżałam ze złości. Mocno zacisnęłam dłonie w pięści i dla pewności zaplotłam obie ręce na piersi, nie chcąc ryzykować, że jednak pokuszę się o zrobienie czegoś, co bez wątpienia ściągnęłoby kogoś do mojego pokoju. W rzeczywistości aż rwałam się do tego, żeby czymś rzucić, rozbić, połamać… Żeby jakkolwiek wyładować ten dziwny nadmiar emocji, które kumulowały się we mnie od jakiegoś czasu, nie mogąc znaleźć ujścia. Co prawda wątpiłam, żebym w ten sposób pomogła sobie na dłużej niż kilka sekund, ale może przynajmniej tę chwilę czułabym się lepiej. Skoro nawet płacz i krzyk wydawały się pozbawione sensu, mogłam równie dobrze szukać dalej, bo to i tak było lepsze od trwania w letargu.
Myślenie o tym przyprawiało mnie o swego rodzaju gorycz, może nawet poczucie winy. Więc tym teraz się stałam? Rozchwianą emocjonalnie, nie do końca wampirzycą, która jak zwykle stanowiła wybryk natury? Być może, ale czułam, że to zdecydowanie bardziej złożone. Co więcej, przecież podświadomie wiedziała, czego tak naprawdę pragnę – po prostu nie potrafiłam pogodzić się z tym, że to może okazać się niemożliwe.
Chciałam być sobą – i chciałam Demetriego.
Wciąż drżąc, oparłam się plecami o ścianę, żeby przypadkiem nie pokusić się o osunięcie na kolana i wybuch płaczu. Łzy niczego nie dawały, a słabość… Cóż, wiedziałam już przecież, że słabość jest najgorszym na co mogę sobie pozwolić. Musiałam być silna, teraz tym bardziej byłam, a jednak czułam się krucha, bezbronna i nic nieznacząca i to bardziej niż kiedykolwiek wcześniej. Co gorsza, naprawdę byłam rozbita, a to uczucie wydawało się ciągnąć mnie na dół, sprawiając, że zapadałam się w swoją prywatną, przerażającą pustkę, gdzie nie było niczego prócz rozpaczy i ciemności. Demetri mnie z niej wyciągnął, ale teraz go nie było; odwdzięczyłam mu się tym, że pozwoliłam aby się poświęcił, chociaż powinnam była zostać. Gdybym została, to byłoby sprawiedliwie, nawet jeśli miałabym za to zapłacić.
Nienawiść nie była mi obca, ale gwałtowność tego uczucia wciąż przyprawiała mnie o dreszcze. Teraz uchwyciłam się tego jednego uczucia i to pozwoliło mi jakoś wziąć się w garść. Jakoś udało mi się zapanować nad własnym ciałem, chociaż nadal obejmowałam się ramionami, jakby w obawie, że jeśli poluzuję uścisk, jedna rozpadnę się na kawałeczki. Nie, przecież nie chodziło o to, żeby dać się zwariować. Teraz najważniejsze było to, żebym myślała praktycznie i skoncentrowała się na tym, co miało być zrobione. Reszta sama miała się ułożyć, być może wkrótce, jeśli tylko miało udać nam się odnaleźć moich rodziców, Alice i Jaspera.
Wtedy zamierzałam wrócić do Włoch – z nimi wszystkimi albo w pojedynkę. Obiecałam to sobie i Demetriemu, spoglądając na płonącą twierdzę Volturi. Tamtego dnia byłam absolutnie pewna tego, co zamierzałam zrobić i teraz spróbowałam ponownie wprawić się w ten stan, nawet jeśli to wydawało się szalone i takie… nieludzkie.
Nie mogłam go zostawić.
Gdzieś na korytarzu rozległy się ciche, lekkie kroki. Zamrugałam nieco nieprzytomnie, uświadamiając sobie, że od dłuższej chwili trwam w absolutnym bezruchu, pustym wzrokiem wpatrując się w ciemność za oknem. Dostrzegłam swoje odbicie w oknie i przez ułamek sekundy byłam przekonana, że moje oczy jarzą się czerwonym blaskiem, ale dziwne światło zniknęło prawie natychmiast, kiedy tylko zdecydowałam się przenieść wzrok na drzwi.
– Nessie? – Rosalie bez pukania zajrzała do środka. Najwyraźniej nie dostrzegła w mojej postawie niczego podejrzanego, bo zaraz po tym wślizgnęła się do pokoju, starannie zamykając za sobą drzwi. – Masz chwilę?
– Chciałam się spakować – odparłam wymijająco, chociaż to jedynie w pewnym stopniu odnosiło się do rzeczywistości. Pomijając książkę i kilku bluzek, które zdobyłam od dnia balu, nie miałam niczego.
– To ważne – powiedziała z naciskiem Rose, dając mi tym samym do zrozumienia, że pyta mnie o cokolwiek jedynie z grzeczności.
Zdążyłam już odzwyczaić się od jej trudnego charakteru i tego lodowatego piękna. Rosalie od samego początku była mi najbliższą osobą w rodzinie, oczywiście pomijając rodziców. Czasami zastępowała mi matkę, chociaż nigdy z premedytacją nie wchodziła w kompetencje Belli, znając granice. Jeszcze jakiś czas temu mogłabym wręcz pokusić się o stwierdzenie, że jest moją najlepszą przyjaciółką, a już na pewno ulubioną ciotką.
Teraz wydała mu się ludzka, zmartwiona i bardzo zmęczona, chociaż to w przypadku wampirów było niemożliwe, przynajmniej w sensie fizycznym. Obserwowałam ją, kiedy w milczeniu przeszła przez pokój i przysiadła na łóżku. Jasne włosy opasły jej na twarz, sięgając ud, kiedy z przyzwyczajenia założyła nogę na nogę i lekko nachyliła się do przodu. Ten widok sprawił, że odrobinę złagodniałam, zwłaszcza, że przez cały ten czas tak bardzo za nią tęskniłam – za nią, rodziną i jakąkolwiek namiastką tego, co jeszcze pół roku temu stanowiło moją codzienność.
– Przepraszam – westchnęła, a ja z wrażenia aż uniosłam brwi. Ludzka i na dodatek przepraszająca Rosalie Hale to zdecydowanie niezwykły widok. – Za to, co powiedziałam na temat ciebie i… Demetriego. Wiesz dobrze, że nie chciałam, żebyś poczuła się źle.
– Ale się poczułam – przypomniałam, nie mogąc się powstrzymać. Źle było mi z tym, że musiałam jej to wytknąć, ale nie miałam siły na to, żeby cierpliwie znosić uprzedzenia bliskich, zwłaszcza Rosalie. Z tym, że jej słowa brzmiały naprawdę szczerze, a ja do tej pory nigdy nie byłam specjalnie pamiętliwa. – No dobrze, zresztą nieważne. Podejrzewałam, że nie będziesz zadowolona – przyznałam, odpychając się od ściany i decydując się zająć miejsce obok niej.
Rosalie spojrzała na mnie z zainteresowaniem, bynajmniej nie uważona. Uważnie zmierzyła mnie wzrokiem, jakby nie mogąc w pełni uwierzyć, że faktycznie mogłabym siedzieć tuż obok niej i z nią rozmawiać. W tamtym momencie przez ułamek sekundy naprawdę pragnęłam ponownie znaleźć się w jej ramionach, ale jakoś udało mi się powstrzymać. Już i tak byłam na granicy wytrzymałości, a gdybym na domiar złego pozwoliła sobie na przynajmniej chwilę słabości, jakiekolwiek wspomnienia albo uczucia…
Nie, nie mogłam płakać. Nie za nim i nie za Rosalie, chociaż być może by zrozumiała. Cóż, na pewno byłaby dobrą pocieszycielką, a może nawet poczułabym się dzięki niej lepiej, ale świadomość tego, że nie mogę liczyć na szczery żal, kiedy w grę wchodziła moja tęsknota za Demetri, zdecydowanie mnie zniechęciła.
Inna. Byłam inna – tak jak wszystko wkoło.
Zadowolona… – powtórzyła z Rosalie, kręcąc głową nad tym jawnym niedociągnięciem. – Masz rację. Chociaż nie powiedziałabym, że tutaj chodzi tylko o zadowolenie. Mówiąc najprościej, zaskoczyłaś mnie.
– Wydawało mi się, że miłość nie wybiera – zauważyła nieco bardziej oschle niż zamierzałam. – Sama mi to kiedyś powiedziałaś.
– Faktycznie, brzmi jak ja. – Rose westchnęła cicho. – To takie… Och, Renesmee, zrozum, że ja nie jestem twoim wrogiem. Nigdy nie będę.
Naprawdę zachowywałam się tak, żeby czuła potrzebę tłumaczenia mi tego? Owszem, zareagowałam ostro, ale przecież tak naprawdę to wcale nie sprowadzało się do Rosalie, bo ta jak zwykle była sobą. W żaden inny sposób nie wyobrażałam sobie jej reakcji na związek mój i Demetriego, chociaż wyjątkowo nie miałabym nic przeciwko tego, żeby się mylić. W zasadzie w tym momencie opinia bliskich na temat mnie i tropiciela stanowiła mój najmniejszy problem, a gdybym miała wybierać, zdecydowanie bardziej wolałabym mierzyć się z tym, jeśli tylko Demetri byłby przy mnie.
– Nie uważasz, żebyś była moim wrogiem – zapewniłam, starając się zrobić wszystko, by mimo mojego stanu ducha te słowa zabrzmiały szczerze. – Nie chcę, żebyś tak myślała… Ale teraz skończmy ten temat, dobrze? To raczej nie jest to, co chciałabym teraz roztrząsać – poprosiłam, postanawiając nie wspominać, że wcale nie chcę o tym rozmawiać, zwłaszcza z nią.
– Renesmee, kiedy to naprawdę ważne. Myśl sobie, co tylko chcesz, ja jednak… Och, to po prostu nie daje mi spokoju – usprawiedliwiła się. Omal nie jęknęłam, kiedy uprzytomniłam sobie, że wampirzyca nie zamierza odpuścić. – Chcę wiedzieć, co teraz zamierzasz zrobić.
Zmarszczyłam brwi, zaskoczona.
– Nie rozumiem – przyznałam, nie ukrywając zniechęcenia. – Przecież słyszałaś, co jak na razie postanowiliśmy. Pojedziemy na Alaskę, a Hannah i Felix…
– Słyszałam – przerwała mi, machając niecierpliwie ręką. – Do tej części akurat nie mam żadnych zastrzeżeń, chociaż to zaufanie do tej twojej cudownej dwójki… Okej, zresztą nieważne – zreflektowała się, widząc moją minę. – Pytam się o to, co zamierzasz zrobić później. Względem niego. – Nie musiała wyjaśniać kogo ma na myśli.
Wzruszyłam ramionami. Specjalnie unikałam jej spojrzenia, koncentrując się na bliżej nieokreślonym punkcie w przestrzeni, byleby tylko nie ryzykując patrzenia w te złociste, znajome tęczówki.
– Wrócę – odparłam po prostu, jakby to jedno słowo wyrażało wszystko. Jeśli miałam być szczera, tak chyba w istocie było.
Kątem oka zerknęłam na Rosalie i przekonałam się, że siedzi w bezruchu, przypominając piękną, marmurową rzeźbę, której nie powstydziłby się sam Michał Anioł. W panującym półmroku wydawała się jeszcze bledsza, chociaż zdawałam sobie sprawę z tego, że to nie powinno być niemożliwe.
– Chcesz… – Rosalie uniosła dłoń do ust. – Mój Boże, ty mówiłaś poważnie, ale… Nie możesz! Musisz zdawać sobie sprawę z tego, że to szalone. Jeśli spróbujemy z nimi zadrzeć, wszyscy zginiemy, łącznie z nim – powiedziała i były to boleśnie prawdziwe słowa, których sens chcąc nie chcąc musiałam przyjąć do świadomości. – Jeśli on naprawdę cię kocha – zacisnęła usta, wyraźnie w swoje słowa wątpiąc – to będzie chciał tego, żebyś była bezpieczna.
– Nie ma „jeśli”. – Spojrzałam na nią, ale równie dobrze mogło jej tam nie być. – Rose, powiedziałam już, że niczego od was nie oczekuję. Teraz chcę się skupić na tym, żeby naprawić błędy Hanny i zapewnić wam bezpieczeństwo. Potem zrobię to, co uznam za słuszne, a ty tracisz czas, jeśli sądzisz, że mnie od tego odwiedziesz.
Byłam przekonana, że się na mnie zdenerwuje albo przynajmniej powie mi, że jestem głupia – tak po prawdzie, wcale nie byłoby to dalekie od rzeczywistości – ale nie zrobiła tego. Wciąż nie odrywała ode mnie wzroku, a jej spojrzenie było zdecydowanie i jak najbardziej skupione; jeśli cokolwiek w tym momencie czuła, nie okazywała tego.
– Oczywiście, że zrobisz – przyznała i ni z tego, ni z owego się uśmiechnęła. Był to smutny uśmiech, który dodatkowo nie objął jej oczu, ale na swój sposób wydał mi się szczery i jak najbardziej na miejscu. – Trudno, żebyś była inna. Chowaliśmy cię pod kloszem, w przekonaniu, że zasługujesz na wszystko, co najlepsze. Żadne z nas nie nauczyło cię rezygnować i teraz chyba powinniśmy być z ciebie dumni – przyznała i przez ułamek sekundy byłam przekonana, że może jednak się uśmiechnie, przynajmniej lekko. Nie zrobiła tego. – Zmieniłaś się. To wszystko, co się wydarzyło…
– W rzeczywistości niczego nie wiecie – przerwałam jej, nie chcąc ryzykować, że pokusi się o podobne stwierdzenie. – Nawet nie zdajecie sobie sprawy z tego, jak wiele przeżyłam przez ostatnie pół roku. To… przerażające – wyznałam, ale czułam, że to spore niedociągnięcie.
– Dorosłaś – podjęła z przekonaniem Rose, kiwając w zamyśleniu głową. – Teraz wydaje mi się, że popełniliśmy kilka błędów, zapewniając ci tak wielkie poczucie bezpieczeństwa. Może gdybyśmy dali ci więcej swobody, gdybyśmy… – Urwała i miałam wrażenie, że sama nie była pewna, co takiego powinna powiedzieć. – Zresztą nieważne. Gdybanie nic nie daje, a ja wiem o tym najlepiej. W innym wypadku już dawno byłabym śmiertelna i miała przynajmniej dwójkę dzieci, co – jak obie wiemy – nigdy się nie wydarzy.
Mówiła bez celu, a ja zdawałam sobie sprawę z tego, że jeszcze nawet nie przeszła do sedna tego, co chciała mi powiedzieć. Normalnie cierpliwie poczekałabym, ciągnąć tę rozmowę o niczym, żeby trochę ją zachęcić, ale Rose miała rację, a ja się zmieniłam – nie jako jedyna zresztą. Czułam się zbyt rozbita i oszołomiona, żeby udawać i jakkolwiek się starać, nawet jeśli tutaj chodziło o moją kochaną ciotkę… A może zwłaszcza o nią, chociaż nie byłam pewna dlaczego. Nie chciałam być pamiętliwa, ale świadomość tego, że już spisała Demetriego na straty i to, że takie rozwiązanie zdawało się być jej na rękę, mimo wszystko potęgowała niechęć, którą nagle względem niej poczułam.
Wstałam, tym samym ściągając na siebie uwagę wampirzycy. Stanęłam przed nią, ciasno oplatając się ramionami i po raz pierwszy decydując się bez chwili wahania spojrzeć jej w oczy.
– O czym tak naprawdę chcesz ze mną rozmawiać? – wypaliłam wprost. – Wiem, że nie przyszłaś tutaj, żeby uświadomić mi, że już nie jestem twoją małą dziewczynką. Nie jestem głupia, Rose, poza tym już sama zauważyłam, że się zmieniłam. Miałam kilka pieprzonych, przepełnionych bólem godzin, żeby sobie to dokładnie przemyśleć.
– Zaklęłaś. – Uniosła brwi, ale w żaden sposób nie skomentowała mojego zachowania. Samą siebie również przez cały czas zaskakiwałam, ale mogłam przynajmniej spróbować usprawiedliwić się tym, że po przemianie nie byłam o końca sobą. – No cóż… Tak, mam swoje powody. Ale to poniekąd sprowadza się do ciebie i tego, jak się zmieniłaś – wyznała, po czym westchnęła przeciągle, bo otworzyłam usta, żeby jej przerwać. – Dobra, już przechodzę do rzeczy. To Demetri nie daje mi spokoju – wyznała, a ja omal nie roześmiałam się w nieprzyjemny sposób; przecież podświadomie wiedziałam, nawet jeśli jej słowa zdawały się temu zaprzeczać.
– To chyba mamy już ustalone – zauważyłam. – Kocham go. Myśl sobie o tym, co chcesz, ale ja nie potrafię sterować uczuciami. Powiem nawet więcej: tylko dzięki niemu coś wciąż jeszcze czuję, jestem przy zdrowych zmysłach… On był przy mnie, kiedy was nie było. Nie zmienisz tego – ciągnęłam bezlitośnie. Wiedziałam, że to być może cios poniżej pasa, ale nie dbałam o to.
Nawet jeśli coś w moich słowach było dla niej bolesne, nie dała niczego po sobie poznać. Jedynie sposób w jaki zacisnęła swoje idealne, wypielęgnowane dłonie w pieści dał mi do zrozumienia, że wcale nie jest taka spokojna.
Rosalie pokiwała w zamyśleniu głową, jakby właśnie takich trudności od samego początku się spodziewała.
– Ach… Po prostu nie wierze, że to robię – mruknęła i odniosłam wrażenie, że te słowa nie były przeznaczone dla mnie. Raz jeszcze skinęła głową, wyraźnie coś analizując. – Nie wiem jak ty to robisz, ale twoje sprawy miłosne zawsze wytrącają mnie z równowagi. Nie przyszłam po to, żeby próbować dyktować ci to, co powinnaś zrobić względem Demetriego, ale zapytać… No cóż, jak sobie to wyobrażasz?
– Wyobrażam co? – niemal warknęłam, coraz bardziej rozdrażniona. – Rose, proszę. Mam dość tego, że mówisz zagadkami.
Spojrzała na mnie tak, jakbym czymś jej zawiniła.
– Pytam o Jacoba, oczywiście – oznajmiła. Poczułam się tak, jakby ktoś z całej siły uderzył mnie w brzuch. – Między wami coś zaczynało się dziać, zanim… Wiesz, nie wspomniałaś o nim ani razu, dlatego zaczęłam się zastanawiać, co takiego postanowiłaś. – Mówiła coraz szybciej, najwyraźniej zawstydzona tym, że mogłaby dbać o jakiekolwiek kwestie, które bezpośrednio wiązały się ze zmiennokształtnymi, a zwłaszcza tym konkretnym.
– Jacob…
Zatoczyłam się i musiałam podtrzymać się stolika nocnego, nagle mając problem z tym, żeby zapanować nad własnym ciałem. Nawet jeśli Rosalie cokolwiek zauważyła, nie ruszyła się z miejsca, wciąż lustrując mnie wzrokiem. Zignorowałam ją, zbyt oszołomiona emocjami i wspomnieniami, które wyzwoliło we mnie to jedno imię, będące niczym jakiś ukryty przełącznik, którego naciśnięcie w pełni mnie rozstroiło.
Jacob – mój przyjaciel, ukochany, mój brat i powiernik… Powiedzieć, że poczułam wyrzuty sumienia, kiedy uprzytomniłam sobie od jak dawna o nim nie myślałam, byłoby kłamstwem. Indianin był jednym z tematów tabu, zupełnie jak Cullenowie, póki nie poukładałam sobie pewnych spraw, a później nie dowiedziałam, że moi bliscy żyją. Powinnam była natychmiast zorientować się, że w takim wypadku również Jake jest cały, ale nie chciałam. Nie chciałam, bo…
Zamknęła oczy, nagle zmuszona walczyć o to, żeby równo oddychać. Powietrze nie było mi już tak bardzo niezbędne, ale w tamtym momencie czułam się trochę tak, jakbym się dusiła. Nie potrafiłam znaleźć usprawiedliwienia na to, że wręcz wyparłam Jacoba ze swojej podświadomości; że odsunęłam go od siebie, wraz ze wspomnieniami tych wszystkich wspólnych chwil – zarówno tych niepozornych, jak oglądanie filmów, po bardziej intymne i ważne dla mnie. Odrzuciłam je wszystkie, łącznie z tymi licznymi wieczorami na plaży, naszymi długimi rozmowami, a zwłaszcza tym, jak dowiedziałam się, kim tak naprawdę dla niego jestem. Wyparłam z siebie wpojenie, wspomnienie dotyku jego ciepłych warg na moich ustach i chwil, kiedy po prostu trzymał mnie w ramionach, a ja czułam się dobrze i bezpiecznie.
Nie chciałam tego wcześnie, bo bolało.
Teraz nie chciałam, bo tym samym musiałabym zaakceptować kolejne komplikacje – i odpowiedzieć sobie na pytanie, czy tym, co do niego czułam, w istocie była miłość.
Nie wiedziałam.
Nie byłam pewna już niczego.
– Renesmee? – Głos Rosalie dochodził do mnie jakby z oddali, chociaż wampirzyca znikąd pojawiła się tuż przede mną z zamiarem ujęcia mnie pod ramię. – Nessie, ja…
– Wyjdź – powiedziałam cicho, cofając się w popłochu. Spojrzała na mnie w otępieniu, jakby nie rozumiejąc. – Wyjdź! – wydarłam się i to w taki sposób, że przeraziłam nawet samą siebie.
Jej oczy rozszerzyły się, ale przynajmniej już nie próbowała protestować. Zerkając na mnie z wyraźną obawą, natychmiast odwróciła się na pięcie i szybko wyszła, nawet nie oglądając się przez ramię.
Kiedy tylko zatrzasnęły się za nią drzwi, zrobiłam jeden chwiejny krok w stronę łóżka, po czym osunęłam się na kolana. Praktycznie nie poczułam uderzenia, wątpiłam zresztą, żeby jakikolwiek ból miał w tym momencie racje bytu. Nic nie było gorsze od tego, co czułam i czego nie potrafiłam zidentyfikować, nawet paląca świadomość tego, że nie mogę płakać.
Ukryłam twarz w dłoniach. Gdy zamknęłam oczy, przez kilka sekund naprawdę miałam ochotę zastanowić się nad tym, co by się stało, gdybym ich nie otworzyła. Tak byłoby proście, ale…
Egoistka, pomyślałam.
Dziwne, ale głos mojego zdrowego rozsądku brzmiał prawie jak Demetri.
Demetri
Drzwi otworzyły się z cichym skrzypnięciem. Nie musiałem nawet się wysilać i patrzeć w tamtą stronę, żeby zorientować się, któż tym razem postanowił zaszczycić mnie swoją obecnością. Lekkie kroki i cichy szelest długiej (aksamitnie czarnej, jak dobrze wiedziałem) peleryny, również były dobrą podpowiedzią.
– Ojej, mogłaś przynajmniej uprzedzić – mruknąłem, ledwo powstrzymując się od wywrócenia oczami. – Posprzątał bym, może zorganizował jakieś świeczki… Wiesz, grunt to odpowiedni nastrój.
Odpowiedziała mi cisza, więc jednak zdecydowałem się unieść głowę. Jak podejrzewałem, Jane stała przy drzwiach, nie odrywając ode mnie wzroku. Jej rubinowe oczy lśniły, dając mi tym samym do zrozumienia, że całkiem niedawno w zamku musiała odbyć się „uczta”.
Cóż, to mogłoby teoretycznie wyjaśniać, dlaczego ta mała sadystka w ogóle się tutaj pofatygowała, na dodatek sama. Na wzmiankę o krwi byłem bliski tego, żeby zacząć gryźć ściany, chociaż nie zamierzałem się poniżyć i przed kimkolwiek okazać słabości. Podejrzewałem co prawda, że moje oczy przypominają dwa jarzące się węgliki, ale przecież nie ma to jak nieco niezdrowego uporu i przynajmniej próba zachowania dumy.
– Miło się rozmawia – odezwałem się ponownie. To płytkie, ale w ciemnościach i będąc samym sobą jedynym towarzystwem, zaczynałem coraz bardziej lubić brzmienie swojego głosu. W końcu co innego mi pozostało, skoro Alec przestał zawracać sobie mną głowę i mnie znieczulać? – Tak, dzięki, że pytasz. U mnie fantastycznie. Dziękuję za troskę – zadrwiłem, nie mogąc się powstrzymać.
– Daruj sobie – doradziła mi spokojnie Jane, rzucając mi pobłażliwe spojrzenie. – Nie jestem Aro, jakbyś nie zauważył. Mnie te twoje gadki nie bawią.
– Ty? Aro? Boże, uchowaj! – Udałem, że jestem przerażony samą myślą o tym. – Moim zdaniem fatalnie wyglądałabyś w tych jego ciuchach. W zasadzie sądzę, że byś się w nich utopiła – dodałem, wymownie mierząc wzrokiem jej szczupłą, dziecięcą sylwetkę. Ktoś byłby w szoku, gdyby dowiedział się, że dwunastolatka ma mnie w garści. – Nie żeby taka możliwość mnie martwiła…
Jane warknęła ostrzegawczo. Mimo wszystko spiąłem się, podświadomie szykując się na ból, ale cierpienie nie nadeszło.
– Nieważne – stwierdziła i już samo to wydawało się niepokojące. – Jestem w zbyt dobrym nastroju, żebyś był w stanie popsuć mi humor. Wiesz, Chelsea nie ma jeszcze co prawda wprawy Heidi, ale szybko się uczy. – Patrząc mi w oczy, powoli oblizała usta, żebym nie miał wątpliwości co do tego, co miała na myśli. – Poza tym uznałam, że wypadałoby się przywitać.
– Była uczta i nie zostałem zaproszony? Chyba powinienem być urażony waszym brakiem taktu. – Wywróciłem oczami. – Jeśli to wszystko, co chciałaś mi powiedzieć, wiesz gdzie są drzwi – dodałem, raptownie poważniejąc.
Moja niechęć nie zrobiła na Jane żadnego wrażenia, ale tego się spodziewałem. Mimo wszystko jej słowa dały mi do myślenia, zwłaszcza, że w ostatnich dniach faktycznie nie widywałem jej ani Aleca. Wyjaśnienie było takie, że przebywali gdzieś poza zamkiem, ale wątpiłem, by Jane chciała mi cokolwiek powiedzieć.
Kiedy znów skoncentrowałem wzrok na wampirzycy, przekonałem się, że wpatruje się we mnie.
– Wiesz, że prędzej czy później ich znajdziemy, prawda? – zapytała cicho i zabrzmiało to niemal łagodnie. – Wtedy będziesz zbędny. Gdybyś nam trochę ułatwił, miałbyś szansę ocalić życie.
– Jak widać, wciąż tutaj jestem. Już samo to jest zbytkiem łaski, aczkolwiek wychodzi na to, że wciąż jestem Kajuszowi potrzebny. – Spojrzałem na nią wyzywająco, chociaż to było ryzykowne. – Jeśli przyszłaś się zabawić, śmiało. Jeśli nie, możesz stąd spadać. Chyba powinienem zaopatrzyć się w dyktafon, bo mam już dość ciągłego powtarzania wam, że możecie się wypchać.
– Hm… To bardzo kuszące – stwierdziła w zamyśleniu Jane, koncentrując na mnie spojrzenie swoich przerażających, krwistych tęczówek. Poczułem ukłucie bólu, przypominające trochę jednorazowe dźgniecie nożem – nieprzyjemne, ale nic ponad to. Nawet się nie skrzywiłem, chociaż byłem tego bliski, kiedy Jane zaatakowała mnie ponownie, uśmiechając się przy tym niepokojąco. – Teraz nie mam czasu, ale chętnie zajrzę do ciebie później – zapowiedziała i to jak nic była groźba.
Nic nie odpowiedziałem, woląc nie ryzykować, że ta mała sadystka zmieni zdanie. Odprowadziłem ją wzrokiem, kiedy prawie bezszelestnie wyszła, szybko zamykając za sobą drzwi. Usłyszałem chrzęst zamka, ale nawet się tym nie przejąłem, bo nawet gdybym jakimś cudem rozwiązał problem drzwi, nie miałbym szans na ucieczkę – dupek Marcus już zadbał o to, żebym nie był większy zagrożeniem niż marny człowiek.
Westchnąłem, po czym wróciłem do pasjonującego zajęcia, jakim było beznamiętne wpatrywanie się w ziemię. Starałem się nie okazywać tego przy Jane, ale jej wizyta mimo wszystko przyniosła mi ulgę. Nie złapali ich, nawet nie byli bliscy. Gdyby było inaczej, ona pierwsza przybiegłaby, żeby mnie o tym poinformować.
Renesmee była bezpieczna.
Oni wszyscy…
Usłyszałem ciche kliknięcie, a potem drzwi uchyliły się ze skrzypnięciem. Zaskoczony, zerwałem się na równe nogi, właściwie nad swoim ciałem nie panując. Byłem niemal pewien, że to jednak Jane zmieniła zdanie, a wtedy nie zamierzałem siedzieć na ziemi, przynajmniej tak długo, jak sama mnie do tego nie zmusi. To było silniejsze ode mnie, a ja nie miałem motywacji i siły do tego, żeby walczyć z instynktem.
Z tym, że w drzwiach nie zobaczyłem Jane. Nie zobaczyłem nikogo, co zdezorientowało mnie tym bardziej, że drzwi zamknęły się same z siebie.
Super. Będę pierwszym wampirzym świrem, który ma halucynacje. Szczyt marzeń, nie ma co!
Napinając mięśnie do granic możliwości, ostrożnie przesunąłem się w stronę ściany. Miałem wrażenie, że ktoś mnie obserwuje, ale ciężko mi było określić skąd bierze się to uczucie. Może i faktycznie zaczynałem wariować, ale nawet jeśli, musiałem przyznać, że prawdziwość tych dziwnych doznań była porażająca.
Usłyszałem ciche szurnięcie, coś jakby kroki, kiedy ktoś – coś? – ruszył w moją stronę.
– No bez przesady – wymamrotałem nerwowo. – Bez przesady…
– Mówienie do siebie raczej nie świadczy o zdrowiu psychicznym – usłyszałem łudząco znajomy sopran i tego było już dla mnie zbyt wiele, bo instynktownie odskoczyłem, całym ciałem wpadając na ścianę. Szlag, byłem wampirem, ale bezcielesnych głosów raczej nie słyszy się na co dzień. – Hej, spokojnie! Lepiej żeby nikt mnie tutaj nie przyłapał, bo oboje będziemy mieli przechlapane…
Jeszcze kiedy mówiła, zaczynałem powoli uświadamiać sobie, co takiego się dzieje. Zażenowany i podenerwowany, obserwowałem jak znikąd tuż przede mną materializuje się drobna, ciemnowłosa wampirzyca. Przyznaję, wyglądało to niesamowicie, ale nie tak bardzo, kiedy już miało się świadomość tego, że bynajmniej nie rozmawia się z duchem.
– Corin – odetchnąłem, chociaż tak naprawdę nie mogłem mieć pewności, czy jej pojawienie się jest dla mnie jakkolwiek dobre.
Wampirzyca się uśmiechnęła. 
I tak oto prezentuję Wam nowy rozdział. Co prawda trochę spóźniony, ale przynajmniej jestem z niego zadowolona – zwłaszcza z perspektywy Demetriego. Przy okazji z lekkim poślizgiem chcę wszystkim życzyć zdrowych i pogodnych świat Wielkiej Nocy oraz mokrego Dyngusa.
Dziękuję za wszystkie komentarze i oczywiście zachęcam do dalszego oceniania mojej twórczości. Nic tak bardzo nie dodaje mi skrzydeł, naprawdę. Zwłaszcza, że sprawy wkrótce się skomplikują.
Do napisania,

Nessa.

2 komentarze

  1. Nareszcie wzięłam się w garść i przeczytałam rozdziały. Głupio mi, że nie skomentowałam poprzedniego rozdziału :/ Bardzo mnie zaskoczyłaś - pozytywnie oczywiście - perspektywą Demetriego. Uwielbiam gościa w twoim wydaniu i bardzo mi go brakowało. Cieszę się, że się nie poddaje i zachowuje się jak się zachowuje :D taaak, taki bezczelny Dem to kochany Dem^^ Uwielbiam, kiedy docina Jane. Mimo, że i ją uwielbiam to cieszę się, że załazi jej chociaż odrobinę za skórę^^
    Hm, Rose była zdecydowanie Rose w tym jak i w poprzednim rozdziale. Chłodna, niegrzeczna i odrobinę zbyt pewna siebie. Cóż; nie dziwę się, że niezbyt przypadło jej do gustu to co Nessie czuje do Demetriego, ale w końcu nie wybiera się osób, które się kocha, prawda? ;)
    Końcówka mnie zaintrygowała; czego Corin chce od Dema i pytanie czy mu pomoże? No, bo chyba nie wszyscy stracili rozum?
    Już się nie mogę doczekać kolejnego rozdziału :D
    Pozdrawiam,
    Gabi ;**

    OdpowiedzUsuń
  2. Cudownyyy *.* Wiedziałam, że kiedyś nadejdzie czas Jacoba... Niestety :/ Nie przepadam za nim. Wszystko skomplikował, ale czuję, że dzięki niemu nn rozdziały będą ciekawe ; ) Zakładam, że niedługo dojdzie do spotkania Nessie i Jacoba.
    Awww i jest Dem <3 Taki wredny ^^
    No no końcówka niczego sobie. Czego chce ta Corin ??
    Pozdrawiam Cię i do napisania ;*

    OdpowiedzUsuń


After We Fall
stories by Nessa