Renesmee
– Cóż, w takim razie mamy
już jakiś plan – stwierdził pogodnie Emmett, jak zwykle z nadmiernym
entuzjazmem podchodząc do pomysłu, który w najlepszym (jego zdaniem)
wydaniu, mógł zaowocować możliwością skopania kilku tyłków. – Poszukamy reszty,
a później skupimy się na planowaniu rozróby. To mi się podoba.
Wzniosłam
oczy ku niebu, zresztą nie jako jedyna. Zdążyłam już odwyknąć od dość
ekscentrycznego podejścia do walki, jakże typowego dla mojego wujka. Emmett
miał wrodzony talent do wytrącania innych z równowagi, poza tym nie znałam
bardziej lekkomyślnej, a przy tym tak zdecydowanej, jeśli chodzi o walkę
wręcz istoty.
Mimo
wszystko było w tym coś pocieszającego, chociaż perspektywa walki
prezentowała się dość marnie. Nie potrafiłam już zliczyć, jak wiele razy
wyobrażałam sobie to, jak wraz z Hanną i Felixem próbujemy dostać się
ponownie do siedziby Volturi, żeby wyciągnąć stamtąd Demetriego. Za każdym
razem ogarniało mnie dokładnie to samo poczucie beznadziejności, bo przecież
doskonale wiedziałam, że nie mamy najmniejszych szans na to, by wejść tam
niezauważenie. Nawet jeśli dostalibyśmy się do środka, prawdopodobnie byłoby to
ostatnią rzeczą, którą zrobilibyśmy w życiu, a tego nie chciałam – i Demetri
również, chociaż nie mogłam go o to zapytać. Teraz, kiedy mieliśmy
dodatkowe wsparcie w postaci moich bliskich, wcale nie czułam się pewniej i to
nie tylko dlatego, że większość z nich nie rozumiała, jak mogłabym chcieć
ryzykować życie dla jednego z najwierniejszych członków straży
przybocznej. Pozostawała jeszcze kwestia tego, że nie wyobrażałam sobie tego,
bym mogła poprowadzić ich wszystkich na śmierć, niezależnie od tego, czego sama
mogłabym pragnąć. Czego by nie mówili, wszystko tak naprawdę sprowadzało się do
mnie i to ja musiałam podnieść konsekwencje swoich decyzji.
Mimo
później pory, wcale nie czułam się zmęczona. Wciąż nie mogłam przywyknąć do
tego, że zmieniłam się pod wieloma względami, nawet jeśli wampirzy jad nie
zmienił mnie w pełni nieśmiertelną. Najwyraźniej już nie potrzebowałam
snu, przynajmniej na tę chwilę, chociaż pewne kwestie pewnie miały wyjaśnić się
z czasem. Dziwnie czułam się ze świadomością tego, że być może już nigdy
nie będę musiała zamknąć oczu. Mimo wszystko było w tym coś fascynującego
– sama myśl o tym, że już nie jestem tak słaba i krucha jak do tej
pory. Chciałam znaleźć w tej zmianie coś dobrego, zwłaszcza, że
szczególnie teraz potrzebowałam jak najwięcej siły, żeby przynajmniej spróbować
wyciągnąć Demetriego z Volterry. Nie zamierzałam nawet próbować brać pod
uwagę tego, że mogło spotkać go cokolwiek złego albo – co gorsza – że mógł być
martwy… I to definitywnie, jeśli wziąć pod uwagę fakt, że wampiry z urzędu
nie żyły.
Siedziałam
na kanapie, opierając się plecami o ramię Hanny i obserwując, jak
Felix i Carlisle dopracowują ostatnie szczegóły poszukiwań. Załatwienie
transportu okazało się proste i wszystko wskazywało na to, że wszyscy
będzie mogli wyruszyć już następnego dnia. Doktor sugerował, żeby wybrać
wieczorne loty, ale musiał dostrzec w moim spojrzeniu coś desperackiego,
bo ostatecznie stanęło na to, że opuścimy Seattle już z samego rana.
Miałam przynajmniej to usprawiedliwienie, że ja, Felix i Hannah
stanowiliśmy główny cel każdego wampira, który chciałby przypodobać się nowemu
władcy, dlatego lepiej było nie ryzykować. Ktoś prędzej czy później miał trafić
na nasz trop, więc musieliśmy wrócić do wcześniejszej taktyki pozostawania w ciągłym
ruchu. Już i tak mocno ryzykowaliśmy, pozostając w domu Cullenów
kolejną dobę; wcześniej wszystko skomplikowała moja przemiana i chyba powinniśmy
się cieszyć, że Volturi jeszcze nie przeszukiwali stanu Waszyngton, świadomi
tego, że moi bliscy mogą być w okolicy. Chyba oczywiste było, że to
rodziny zacznę szukać w pierwszej kolejności – Kajusz nie był głupi, poza
tym miał przynajmniej mgliste pojęcie tego, co w kwestii wspomnień moich
bliskich zdziałała Hannah.
Ostatecznie
zatrzymaliśmy się na tym, co już wcześniej zostało ustalone. Wraz z Cullenami
miałam pojechać na Alaskę, do wskazanej przez moją przyjaciółkę miejscowości.
Jeśli sprzyjałoby nam szczęście, może mieliśmy szanse na to, żeby odnaleźć
moich rodziców, co już samo w sobie byłoby dobre. Nie wiedziałam jakim
cudem Hannie udało się przeniknąć przez barierę Belli, ale to w tym
momencie stanowiło najmniejszy problem. Chciałam zresztą wierzyć, że dzięki
swoim zdolnościom mama jest mniej podatna na utratę pamięci i jakoś zdoła
sobie wszystko przypomnieć. Jeśli nie, zawsze mogliśmy poczekać na pojawienie
się Hanny, chociaż to byłoby dodatkową komplikacją, jakby już i tak nie
było ich zbyt wiele. Co więcej, Hannah i Felix ryzykowali podróż do Rio,
mając jeszcze mniejsze pojęcie o tym, gdzie i w jaki sposób
powinni szukać Alice i Jaspera, a to raczej nie czyniło naszych
planów łatwiejszymi do zrealizowania.
Słuchałam
rozmowy Carlisle’a i Felixa, ale prawie nie zwracałam uwagi na
wypowiedziane słowa, nie wspominając o ich zapamiętywaniu czy
interpretowaniu. Byłam wdzięczna dziadkowi za to, że nie patrzył na moich
przyjaciół jak na potencjalnych zdrajców, chociaż zdawałam sobie sprawę z tego,
że nawet on miał pewne wątpliwości – jakby nie patrzeć, ostatnie spotkanie z Felixem
nie należało do najlepszych wspomnień, którymi wszyscy dysponowaliśmy, jeśli
zaś chodziło o Hannę… No cóż, Hannah była Hanną – i albo się ją
uwielbiało, albo nienawidziło; jeszcze bardziej prawdopodobna wydawała się
mieszanka obu tych emocji, ale o tym starałam się akurat nie myśleć.
Esme
wtrącała od czasu do czasu swoje trzy grosze, skoncentrowana przede wszystkim
na praktycznej stronie wyjazdu, chociażby tym, co musieliśmy ze sobą zabrać.
Ona również odnosiła się do Felixa przyjaźnie, ale obawiałam się, że wszystkie
te starania są przede wszystkim przez wzgląd na mnie. Co więcej, podejrzewałam,
że gdyby nie chodziło o możliwość pomocy reszcie rodziny, nawet moi
dziadkowie tak bardzo nie paliliby się do tego, żeby mi pomóc. Nie mogłam ich
za to winić, ale czułam się rozczarowana i coraz bardziej nieswoja,
chociaż nie rozumiałam dlaczego.
Znów
wróciło do mnie to dziwne poczucie tego, że już do tego miejsca nie przynależę i już
po prostu nie mogłam go zignorować, nawet mimo usilnych starań. Zaczęłam
nerwowo obracać w palcach tomik wierszy, który ocaliła dla mnie Hannah,
ale nawet na książce nie potrafiłam się skoncentrować. Raz po raz kartkowałam
książeczkę, w niektórych miejscach głaskając kciukiem lśniący, zadrukowany
papier. Chociaż to bez wątpienia była tylko moja wyobraźnia, czasami miałam
wrażenie, że wyczuwam słodki zapach Demetriego, co jedynie pogarszało sprawę,
bo w pamięci wciąż miałam obraz rozłożonego na łóżku wampira, jego
kpiarskiego uśmiechu oraz tego jak bez zainteresowania wodził wzrokiem po
kolejnych linijkach tekstu, nie potrafiąc zrozumieć mojej fascynacji.
Zerwałam
się z miejsca, praktycznie tego nieświadoma. Zaskoczona Hannah w nieco
teatralny sposób upadła na kanapę, wydała z siebie cichy jęk, po czym
pośpiesznie usiadła, rzucając mi zaciekawione spojrzenie. Wszyscy zamilkli i jak
na zawołanie spojrzeli na mnie, sprawiając, że poczułam się jeszcze bardziej
nieswojo – bo patrzyli na mnie tak, jakby podejrzewali, że za moment rzucę się
do biegu, żeby gdzieś poza domem zagryźć kolejną ludzką ofiarę.
– Ja… – Ledwo
powstrzymałam chęć, żeby naskoczyć na nich i wykrzyczeć, że przecież nie
jestem potworem. Wiedziałam, że to głupie, bo nikt nie ma niczego złego na myśli,
ale czułam się rozbita, a panowanie nad gniewem od jakiegoś czasu wydawało
mi się równie mało prawdopodobne, co i śnieg w środku lipca. – Idę na
górę. Pakować się – powiedziałam bez przekonania, po czym wsunęłam książkę pod
pachę i szybko ruszyłam w stronę przedpokoju.
– Mam ci
pomóc? – zapytała natychmiast Esme i chciała się podnieść, ale rzuciłam
jej krótkie, znaczące spojrzenie.
– Nie
trzeba – zapewniłam i jakimś cudem wysiliłam się na słaby uśmiech.
Wątpiłam, żeby wyszedł przekonująco, ale przynajmniej trochę babcię uspokoił,
bo skinęła głową. W jej spojrzeniu była łagodność, która przyprawiła mnie o jeszcze
większe wyrzuty sumienia i przez ułamek sekundy naprawdę miałam ochotę jej
powiedzieć, że tak, jak najbardziej jestem chętna przyjąć jej pomoc. – Poradzę
sobie… Ale dziękuję – dodałam pośpiesznie.
Idąc na
górę, czułam się jak najgorsza suka, chociaż nie miałam po temu powodów. Coś na
kształt euforii, co odczuwałam jeszcze z pół godziny temu, ostatecznie
zniknęło, nie pozostawiając po sobie nawet mglistego wspomnienia. W zamian
pojawiło się psychiczne zmęczenie, gorycz i złość nie tylko na samą
siebie, ale również na wszystkich w koło. Nie mogłam już znieść
przesiadywania w jednym pokoju z bliskimi, chociaż nie miało to
żadnego związku z tym, że zachowywali się jakkolwiek nie tak. Jeśli
istniał jakiś problem, to jak nic znajdował się we mnie, co było jednocześnie
właściwe i przygnębiające. Być może świadczyło to o tym, że jestem
niewdzięczna albo całkiem poprzewracało mi się w głowie, ale naprawdę nie
potrafiłam się cieszyć z tego, że w końcu odzyskałam rodzinę – albo
że w pełni miałam odzyskać ją wkrótce.
Co z tego,
skoro nie miałam Demetriego? Wiedziałam, że wszystko sprowadza się do niego i może
nawet miałam prawo czuć się źle, ale nie chciałam, żeby moje samopoczucie
odbijało się na moich najbliższych. Nagle każda możliwość wydała mi się
niepoprawna i błędna, i już po prostu sama nie wiedziałam, co takiego
powinnam zrobić, żeby było dobrze.
Kiedy cicho
zamknęłam za sobą drzwi gościnnego pokoju, który niejako sobie przywłaszczyłam,
poczułam się… pusta. Ubodło mnie to, zwłaszcza, że samą siebie zaczynałam ją
irytować tymi wszystkimi sprzecznościami. Co takiego było ze mną nie tak? Z jednej
strony całą sobą łaknęłam czyjejś obecności, ale kiedy wydawało się, że
wszystko mam, byłam gotowa zrobić wszystko, byleby wymknąć się i znaleźć
jak najdalej od bliskich. Kiedy z kolei w końcu zyskałam samotność,
cisza i możliwość przebywania z samą sobą doprowadzały mnie do
szaleństwa. Sama już nie byłam pewna, czego tak naprawdę chcę, nie wspominając o tym,
co tak naprawdę chciałam zrobić.
Zaczęłam
krążyć po pokoju, nie będąc w stanie ustać w miejscu. Z westchnieniem
rzuciłam książeczkę z wierszami Tennysona na łóżko, po czym sama
skierowałam się w stronę okna. Nie mogłam spać i to również mnie
drażniło, bo chyba nigdy nie czułam tak wielkiej potrzeby, żeby zamknąć oczy i spróbować
odciąć się od tego wszystkiego. Najwyraźniej nieśmiertelność miała więcej wad
niż mogłabym przypuszczać, chociaż dopiero zaczynałam odnajdywać się w tym,
kim byłam teraz. W pamięci wciąż miałam wspomnienie swojego ataku na
tamtego mężczyznę – a zwłaszcza uczucie przyciągania i pewności
siebie, kiedy zbliżyłam się do niego na tyle, żeby móc spijać jego krew.
Wyrzuty sumienia na ułamek sekundy zniknęły, a ja przyłapałam się na tym,
że pragnę wydostać się na zewnątrz i być może polowanie powtórzyć, co było
nie tylko nie w moim stylu, ale wręcz wprawiło mnie w osłupienie.
No i ta
krew. Ta słodka, pociągająca krew…
W ułamku
sekundy zmaterializowałam się przy stoliku nocnym, ledwo powstrzymując się od
zrzucenia jego zawartości na ziemię. Dotychczasowy spokój – ciągła gra do
której zmuszałam się na dole, próbując wykazać z siebie chociaż trochę
entuzjazmu i docenić starania bliskich – nagle zniknął, a ja aż
zadrżałam ze złości. Mocno zacisnęłam dłonie w pięści i dla pewności
zaplotłam obie ręce na piersi, nie chcąc ryzykować, że jednak pokuszę się o zrobienie
czegoś, co bez wątpienia ściągnęłoby kogoś do mojego pokoju. W rzeczywistości
aż rwałam się do tego, żeby czymś rzucić, rozbić, połamać… Żeby jakkolwiek
wyładować ten dziwny nadmiar emocji, które kumulowały się we mnie od jakiegoś
czasu, nie mogąc znaleźć ujścia. Co prawda wątpiłam, żebym w ten sposób
pomogła sobie na dłużej niż kilka sekund, ale może przynajmniej tę chwilę
czułabym się lepiej. Skoro nawet płacz i krzyk wydawały się pozbawione
sensu, mogłam równie dobrze szukać dalej, bo to i tak było lepsze od
trwania w letargu.
Myślenie o tym
przyprawiało mnie o swego rodzaju gorycz, może nawet poczucie winy. Więc
tym teraz się stałam? Rozchwianą emocjonalnie, nie do końca wampirzycą, która
jak zwykle stanowiła wybryk natury? Być może, ale czułam, że to zdecydowanie
bardziej złożone. Co więcej, przecież podświadomie wiedziała, czego tak
naprawdę pragnę – po prostu nie potrafiłam pogodzić się z tym, że to może
okazać się niemożliwe.
Chciałam
być sobą – i chciałam Demetriego.
Wciąż
drżąc, oparłam się plecami o ścianę, żeby przypadkiem nie pokusić się o osunięcie
na kolana i wybuch płaczu. Łzy niczego nie dawały, a słabość… Cóż,
wiedziałam już przecież, że słabość jest najgorszym na co mogę sobie pozwolić. Musiałam
być silna, teraz tym bardziej byłam, a jednak czułam się krucha, bezbronna
i nic nieznacząca i to bardziej niż kiedykolwiek wcześniej. Co
gorsza, naprawdę byłam rozbita, a to uczucie wydawało się ciągnąć mnie na
dół, sprawiając, że zapadałam się w swoją prywatną, przerażającą pustkę,
gdzie nie było niczego prócz rozpaczy i ciemności. Demetri mnie z niej
wyciągnął, ale teraz go nie było; odwdzięczyłam mu się tym, że pozwoliłam aby
się poświęcił, chociaż powinnam była zostać. Gdybym została, to byłoby
sprawiedliwie, nawet jeśli miałabym za to zapłacić.
Nienawiść
nie była mi obca, ale gwałtowność tego uczucia wciąż przyprawiała mnie o dreszcze.
Teraz uchwyciłam się tego jednego uczucia i to pozwoliło mi jakoś wziąć
się w garść. Jakoś udało mi się zapanować nad własnym ciałem, chociaż
nadal obejmowałam się ramionami, jakby w obawie, że jeśli poluzuję uścisk,
jedna rozpadnę się na kawałeczki. Nie, przecież nie chodziło o to, żeby
dać się zwariować. Teraz najważniejsze było to, żebym myślała praktycznie i skoncentrowała
się na tym, co miało być zrobione. Reszta sama miała się ułożyć, być może
wkrótce, jeśli tylko miało udać nam się odnaleźć moich rodziców, Alice i Jaspera.
Wtedy
zamierzałam wrócić do Włoch – z nimi wszystkimi albo w pojedynkę.
Obiecałam to sobie i Demetriemu, spoglądając na płonącą twierdzę Volturi.
Tamtego dnia byłam absolutnie pewna tego, co zamierzałam zrobić i teraz
spróbowałam ponownie wprawić się w ten stan, nawet jeśli to wydawało się
szalone i takie… nieludzkie.
Nie mogłam
go zostawić.
Gdzieś na
korytarzu rozległy się ciche, lekkie kroki. Zamrugałam nieco nieprzytomnie,
uświadamiając sobie, że od dłuższej chwili trwam w absolutnym bezruchu,
pustym wzrokiem wpatrując się w ciemność za oknem. Dostrzegłam swoje
odbicie w oknie i przez ułamek sekundy byłam przekonana, że moje oczy
jarzą się czerwonym blaskiem, ale dziwne światło zniknęło prawie natychmiast,
kiedy tylko zdecydowałam się przenieść wzrok na drzwi.
– Nessie? –
Rosalie bez pukania zajrzała do środka. Najwyraźniej nie dostrzegła w mojej
postawie niczego podejrzanego, bo zaraz po tym wślizgnęła się do pokoju,
starannie zamykając za sobą drzwi. – Masz chwilę?
– Chciałam
się spakować – odparłam wymijająco, chociaż to jedynie w pewnym stopniu
odnosiło się do rzeczywistości. Pomijając książkę i kilku bluzek, które
zdobyłam od dnia balu, nie miałam niczego.
– To ważne
– powiedziała z naciskiem Rose, dając mi tym samym do zrozumienia, że pyta
mnie o cokolwiek jedynie z grzeczności.
Zdążyłam
już odzwyczaić się od jej trudnego charakteru i tego lodowatego piękna.
Rosalie od samego początku była mi najbliższą osobą w rodzinie, oczywiście
pomijając rodziców. Czasami zastępowała mi matkę, chociaż nigdy z premedytacją
nie wchodziła w kompetencje Belli, znając granice. Jeszcze jakiś czas temu
mogłabym wręcz pokusić się o stwierdzenie, że jest moją najlepszą
przyjaciółką, a już na pewno ulubioną ciotką.
Teraz
wydała mu się ludzka, zmartwiona i bardzo zmęczona, chociaż to w przypadku
wampirów było niemożliwe, przynajmniej w sensie fizycznym. Obserwowałam
ją, kiedy w milczeniu przeszła przez pokój i przysiadła na łóżku.
Jasne włosy opasły jej na twarz, sięgając ud, kiedy z przyzwyczajenia
założyła nogę na nogę i lekko nachyliła się do przodu. Ten widok sprawił,
że odrobinę złagodniałam, zwłaszcza, że przez cały ten czas tak bardzo za nią
tęskniłam – za nią, rodziną i jakąkolwiek namiastką tego, co jeszcze pół
roku temu stanowiło moją codzienność.
– Przepraszam
– westchnęła, a ja z wrażenia aż uniosłam brwi. Ludzka i na
dodatek przepraszająca Rosalie Hale to zdecydowanie niezwykły widok. – Za to,
co powiedziałam na temat ciebie i… Demetriego. Wiesz dobrze, że nie chciałam,
żebyś poczuła się źle.
– Ale się
poczułam – przypomniałam, nie mogąc się powstrzymać. Źle było mi z tym, że
musiałam jej to wytknąć, ale nie miałam siły na to, żeby cierpliwie znosić
uprzedzenia bliskich, zwłaszcza Rosalie. Z tym, że jej słowa brzmiały
naprawdę szczerze, a ja do tej pory nigdy nie byłam specjalnie pamiętliwa.
– No dobrze, zresztą nieważne. Podejrzewałam, że nie będziesz zadowolona –
przyznałam, odpychając się od ściany i decydując się zająć miejsce obok
niej.
Rosalie
spojrzała na mnie z zainteresowaniem, bynajmniej nie uważona. Uważnie
zmierzyła mnie wzrokiem, jakby nie mogąc w pełni uwierzyć, że faktycznie
mogłabym siedzieć tuż obok niej i z nią rozmawiać. W tamtym
momencie przez ułamek sekundy naprawdę pragnęłam ponownie znaleźć się w jej
ramionach, ale jakoś udało mi się powstrzymać. Już i tak byłam na granicy
wytrzymałości, a gdybym na domiar złego pozwoliła sobie na przynajmniej
chwilę słabości, jakiekolwiek wspomnienia albo uczucia…
Nie, nie
mogłam płakać. Nie za nim i nie za Rosalie, chociaż być może by
zrozumiała. Cóż, na pewno byłaby dobrą pocieszycielką, a może nawet
poczułabym się dzięki niej lepiej, ale świadomość tego, że nie mogę liczyć na
szczery żal, kiedy w grę wchodziła moja tęsknota za Demetri, zdecydowanie
mnie zniechęciła.
Inna. Byłam
inna – tak jak wszystko wkoło.
– Zadowolona… – powtórzyła
z Rosalie, kręcąc głową nad tym jawnym niedociągnięciem. – Masz rację.
Chociaż nie powiedziałabym, że tutaj chodzi tylko o zadowolenie.
Mówiąc najprościej, zaskoczyłaś mnie.
– Wydawało
mi się, że miłość nie wybiera – zauważyła nieco bardziej oschle niż
zamierzałam. – Sama mi to kiedyś powiedziałaś.
– Faktycznie,
brzmi jak ja. – Rose westchnęła cicho. – To takie… Och, Renesmee, zrozum, że ja
nie jestem twoim wrogiem. Nigdy nie będę.
Naprawdę
zachowywałam się tak, żeby czuła potrzebę tłumaczenia mi tego? Owszem,
zareagowałam ostro, ale przecież tak naprawdę to wcale nie sprowadzało się do
Rosalie, bo ta jak zwykle była sobą. W żaden inny sposób nie wyobrażałam
sobie jej reakcji na związek mój i Demetriego, chociaż wyjątkowo nie
miałabym nic przeciwko tego, żeby się mylić. W zasadzie w tym
momencie opinia bliskich na temat mnie i tropiciela stanowiła mój
najmniejszy problem, a gdybym miała wybierać, zdecydowanie bardziej
wolałabym mierzyć się z tym, jeśli tylko Demetri byłby przy mnie.
– Nie
uważasz, żebyś była moim wrogiem – zapewniłam, starając się zrobić wszystko, by
mimo mojego stanu ducha te słowa zabrzmiały szczerze. – Nie chcę, żebyś tak
myślała… Ale teraz skończmy ten temat, dobrze? To raczej nie jest to, co
chciałabym teraz roztrząsać – poprosiłam, postanawiając nie wspominać, że wcale
nie chcę o tym rozmawiać, zwłaszcza z nią.
– Renesmee,
kiedy to naprawdę ważne. Myśl sobie, co tylko chcesz, ja jednak… Och, to po
prostu nie daje mi spokoju – usprawiedliwiła się. Omal nie jęknęłam, kiedy
uprzytomniłam sobie, że wampirzyca nie zamierza odpuścić. – Chcę wiedzieć, co
teraz zamierzasz zrobić.
Zmarszczyłam
brwi, zaskoczona.
– Nie
rozumiem – przyznałam, nie ukrywając zniechęcenia. – Przecież słyszałaś, co jak
na razie postanowiliśmy. Pojedziemy na Alaskę, a Hannah i Felix…
– Słyszałam
– przerwała mi, machając niecierpliwie ręką. – Do tej części akurat nie mam
żadnych zastrzeżeń, chociaż to zaufanie do tej twojej cudownej dwójki… Okej,
zresztą nieważne – zreflektowała się, widząc moją minę. – Pytam się o to,
co zamierzasz zrobić później. Względem niego.
– Nie musiała wyjaśniać kogo ma na myśli.
Wzruszyłam
ramionami. Specjalnie unikałam jej spojrzenia, koncentrując się na bliżej
nieokreślonym punkcie w przestrzeni, byleby tylko nie ryzykując patrzenia w te
złociste, znajome tęczówki.
– Wrócę –
odparłam po prostu, jakby to jedno słowo wyrażało wszystko. Jeśli miałam być
szczera, tak chyba w istocie było.
Kątem oka
zerknęłam na Rosalie i przekonałam się, że siedzi w bezruchu,
przypominając piękną, marmurową rzeźbę, której nie powstydziłby się sam Michał
Anioł. W panującym półmroku wydawała się jeszcze bledsza, chociaż zdawałam
sobie sprawę z tego, że to nie powinno być niemożliwe.
– Chcesz… –
Rosalie uniosła dłoń do ust. – Mój Boże, ty mówiłaś poważnie, ale… Nie możesz!
Musisz zdawać sobie sprawę z tego, że to szalone. Jeśli spróbujemy z nimi
zadrzeć, wszyscy zginiemy, łącznie z nim – powiedziała i były to
boleśnie prawdziwe słowa, których sens chcąc nie chcąc musiałam przyjąć do
świadomości. – Jeśli on naprawdę cię kocha – zacisnęła usta, wyraźnie w swoje
słowa wątpiąc – to będzie chciał tego, żebyś była bezpieczna.
– Nie ma „jeśli”.
– Spojrzałam na nią, ale równie dobrze mogło jej tam nie być. – Rose,
powiedziałam już, że niczego od was nie oczekuję. Teraz chcę się skupić na tym,
żeby naprawić błędy Hanny i zapewnić wam bezpieczeństwo. Potem zrobię to,
co uznam za słuszne, a ty tracisz czas, jeśli sądzisz, że mnie od tego
odwiedziesz.
Byłam
przekonana, że się na mnie zdenerwuje albo przynajmniej powie mi, że jestem
głupia – tak po prawdzie, wcale nie byłoby to dalekie od rzeczywistości – ale
nie zrobiła tego. Wciąż nie odrywała ode mnie wzroku, a jej spojrzenie
było zdecydowanie i jak najbardziej skupione; jeśli cokolwiek w tym
momencie czuła, nie okazywała tego.
– Oczywiście,
że zrobisz – przyznała i ni z tego, ni z owego się uśmiechnęła.
Był to smutny uśmiech, który dodatkowo nie objął jej oczu, ale na swój sposób
wydał mi się szczery i jak najbardziej na miejscu. – Trudno, żebyś była
inna. Chowaliśmy cię pod kloszem, w przekonaniu, że zasługujesz na
wszystko, co najlepsze. Żadne z nas nie nauczyło cię rezygnować i teraz
chyba powinniśmy być z ciebie dumni – przyznała i przez ułamek
sekundy byłam przekonana, że może jednak się uśmiechnie, przynajmniej lekko.
Nie zrobiła tego. – Zmieniłaś się. To wszystko, co się wydarzyło…
– W rzeczywistości
niczego nie wiecie – przerwałam jej, nie chcąc ryzykować, że pokusi się o podobne
stwierdzenie. – Nawet nie zdajecie sobie sprawy z tego, jak wiele
przeżyłam przez ostatnie pół roku. To… przerażające – wyznałam, ale czułam, że
to spore niedociągnięcie.
– Dorosłaś
– podjęła z przekonaniem Rose, kiwając w zamyśleniu głową. – Teraz
wydaje mi się, że popełniliśmy kilka błędów, zapewniając ci tak wielkie
poczucie bezpieczeństwa. Może gdybyśmy dali ci więcej swobody, gdybyśmy… – Urwała
i miałam wrażenie, że sama nie była pewna, co takiego powinna powiedzieć.
– Zresztą nieważne. Gdybanie nic nie daje, a ja wiem o tym najlepiej.
W innym wypadku już dawno byłabym śmiertelna i miała przynajmniej
dwójkę dzieci, co – jak obie wiemy – nigdy się nie wydarzy.
Mówiła bez
celu, a ja zdawałam sobie sprawę z tego, że jeszcze nawet nie
przeszła do sedna tego, co chciała mi powiedzieć. Normalnie cierpliwie
poczekałabym, ciągnąć tę rozmowę o niczym, żeby trochę ją zachęcić, ale
Rose miała rację, a ja się zmieniłam – nie jako jedyna zresztą. Czułam się
zbyt rozbita i oszołomiona, żeby udawać i jakkolwiek się starać,
nawet jeśli tutaj chodziło o moją kochaną ciotkę… A może zwłaszcza o nią,
chociaż nie byłam pewna dlaczego. Nie chciałam być pamiętliwa, ale świadomość
tego, że już spisała Demetriego na straty i to, że takie rozwiązanie
zdawało się być jej na rękę, mimo wszystko potęgowała niechęć, którą nagle
względem niej poczułam.
Wstałam,
tym samym ściągając na siebie uwagę wampirzycy. Stanęłam przed nią, ciasno
oplatając się ramionami i po raz pierwszy decydując się bez chwili wahania
spojrzeć jej w oczy.
– O czym
tak naprawdę chcesz ze mną rozmawiać? – wypaliłam wprost. – Wiem, że nie
przyszłaś tutaj, żeby uświadomić mi, że już nie jestem twoją małą dziewczynką.
Nie jestem głupia, Rose, poza tym już sama zauważyłam, że się zmieniłam. Miałam
kilka pieprzonych, przepełnionych bólem godzin, żeby sobie to dokładnie
przemyśleć.
– Zaklęłaś.
– Uniosła brwi, ale w żaden sposób nie skomentowała mojego zachowania.
Samą siebie również przez cały czas zaskakiwałam, ale mogłam przynajmniej
spróbować usprawiedliwić się tym, że po przemianie nie byłam o końca sobą.
– No cóż… Tak, mam swoje powody. Ale to poniekąd sprowadza się do ciebie i tego,
jak się zmieniłaś – wyznała, po czym westchnęła przeciągle, bo otworzyłam usta,
żeby jej przerwać. – Dobra, już przechodzę do rzeczy. To Demetri nie daje mi
spokoju – wyznała, a ja omal nie roześmiałam się w nieprzyjemny
sposób; przecież podświadomie wiedziałam, nawet jeśli jej słowa zdawały się
temu zaprzeczać.
– To chyba
mamy już ustalone – zauważyłam. – Kocham go. Myśl sobie o tym, co chcesz,
ale ja nie potrafię sterować uczuciami. Powiem nawet więcej: tylko dzięki niemu
coś wciąż jeszcze czuję, jestem przy zdrowych zmysłach… On był przy mnie, kiedy
was nie było. Nie zmienisz tego – ciągnęłam bezlitośnie. Wiedziałam, że to być
może cios poniżej pasa, ale nie dbałam o to.
Nawet jeśli
coś w moich słowach było dla niej bolesne, nie dała niczego po sobie
poznać. Jedynie sposób w jaki zacisnęła swoje idealne, wypielęgnowane
dłonie w pieści dał mi do zrozumienia, że wcale nie jest taka spokojna.
Rosalie
pokiwała w zamyśleniu głową, jakby właśnie takich trudności od samego
początku się spodziewała.
– Ach… Po
prostu nie wierze, że to robię – mruknęła i odniosłam wrażenie, że te
słowa nie były przeznaczone dla mnie. Raz jeszcze skinęła głową, wyraźnie coś
analizując. – Nie wiem jak ty to robisz, ale twoje sprawy miłosne zawsze
wytrącają mnie z równowagi. Nie przyszłam po to, żeby próbować dyktować ci
to, co powinnaś zrobić względem Demetriego, ale zapytać… No cóż, jak sobie to
wyobrażasz?
– Wyobrażam
co? – niemal warknęłam, coraz bardziej rozdrażniona. – Rose, proszę. Mam dość
tego, że mówisz zagadkami.
Spojrzała
na mnie tak, jakbym czymś jej zawiniła.
– Pytam o Jacoba,
oczywiście – oznajmiła. Poczułam się tak, jakby ktoś z całej siły uderzył
mnie w brzuch. – Między wami coś zaczynało się dziać, zanim… Wiesz, nie
wspomniałaś o nim ani razu, dlatego zaczęłam się zastanawiać, co takiego
postanowiłaś. – Mówiła coraz szybciej, najwyraźniej zawstydzona tym, że mogłaby
dbać o jakiekolwiek kwestie, które bezpośrednio wiązały się ze
zmiennokształtnymi, a zwłaszcza tym konkretnym.
– Jacob…
Zatoczyłam
się i musiałam podtrzymać się stolika nocnego, nagle mając problem z tym,
żeby zapanować nad własnym ciałem. Nawet jeśli Rosalie cokolwiek zauważyła, nie
ruszyła się z miejsca, wciąż lustrując mnie wzrokiem. Zignorowałam ją,
zbyt oszołomiona emocjami i wspomnieniami, które wyzwoliło we mnie to
jedno imię, będące niczym jakiś ukryty przełącznik, którego naciśnięcie w pełni
mnie rozstroiło.
Jacob – mój
przyjaciel, ukochany, mój brat i powiernik… Powiedzieć, że poczułam
wyrzuty sumienia, kiedy uprzytomniłam sobie od jak dawna o nim nie
myślałam, byłoby kłamstwem. Indianin był jednym z tematów tabu, zupełnie
jak Cullenowie, póki nie poukładałam sobie pewnych spraw, a później nie
dowiedziałam, że moi bliscy żyją. Powinnam była natychmiast zorientować się, że
w takim wypadku również Jake jest cały, ale nie chciałam. Nie chciałam,
bo…
Zamknęła
oczy, nagle zmuszona walczyć o to, żeby równo oddychać. Powietrze nie było
mi już tak bardzo niezbędne, ale w tamtym momencie czułam się trochę tak,
jakbym się dusiła. Nie potrafiłam znaleźć usprawiedliwienia na to, że wręcz
wyparłam Jacoba ze swojej podświadomości; że odsunęłam go od siebie, wraz ze
wspomnieniami tych wszystkich wspólnych chwil – zarówno tych niepozornych, jak
oglądanie filmów, po bardziej intymne i ważne dla mnie. Odrzuciłam je
wszystkie, łącznie z tymi licznymi wieczorami na plaży, naszymi długimi
rozmowami, a zwłaszcza tym, jak dowiedziałam się, kim tak naprawdę dla
niego jestem. Wyparłam z siebie wpojenie, wspomnienie dotyku jego ciepłych
warg na moich ustach i chwil, kiedy po prostu trzymał mnie w ramionach,
a ja czułam się dobrze i bezpiecznie.
Nie
chciałam tego wcześnie, bo bolało.
Teraz nie
chciałam, bo tym samym musiałabym zaakceptować kolejne komplikacje – i odpowiedzieć
sobie na pytanie, czy tym, co do niego czułam, w istocie była miłość.
Nie
wiedziałam.
Nie byłam
pewna już niczego.
– Renesmee?
– Głos Rosalie dochodził do mnie jakby z oddali, chociaż wampirzyca znikąd
pojawiła się tuż przede mną z zamiarem ujęcia mnie pod ramię. – Nessie,
ja…
– Wyjdź –
powiedziałam cicho, cofając się w popłochu. Spojrzała na mnie w otępieniu,
jakby nie rozumiejąc. – Wyjdź! – wydarłam się i to w taki sposób, że
przeraziłam nawet samą siebie.
Jej oczy
rozszerzyły się, ale przynajmniej już nie próbowała protestować. Zerkając na
mnie z wyraźną obawą, natychmiast odwróciła się na pięcie i szybko
wyszła, nawet nie oglądając się przez ramię.
Kiedy tylko
zatrzasnęły się za nią drzwi, zrobiłam jeden chwiejny krok w stronę łóżka,
po czym osunęłam się na kolana. Praktycznie nie poczułam uderzenia, wątpiłam
zresztą, żeby jakikolwiek ból miał w tym momencie racje bytu. Nic nie było
gorsze od tego, co czułam i czego nie potrafiłam zidentyfikować, nawet
paląca świadomość tego, że nie mogę płakać.
Ukryłam
twarz w dłoniach. Gdy zamknęłam oczy, przez kilka sekund naprawdę miałam
ochotę zastanowić się nad tym, co by się stało, gdybym ich nie otworzyła. Tak
byłoby proście, ale…
Egoistka,
pomyślałam.
Dziwne, ale głos mojego zdrowego rozsądku brzmiał prawie
jak Demetri.
Demetri
Drzwi otworzyły się z cichym
skrzypnięciem. Nie musiałem nawet się wysilać i patrzeć w tamtą
stronę, żeby zorientować się, któż tym razem postanowił zaszczycić mnie
swoją obecnością. Lekkie kroki i cichy szelest długiej (aksamitnie
czarnej, jak dobrze wiedziałem) peleryny, również były dobrą podpowiedzią.
– Ojej,
mogłaś przynajmniej uprzedzić – mruknąłem, ledwo powstrzymując się od
wywrócenia oczami. – Posprzątał bym, może zorganizował jakieś świeczki… Wiesz,
grunt to odpowiedni nastrój.
Odpowiedziała
mi cisza, więc jednak zdecydowałem się unieść głowę. Jak podejrzewałem, Jane
stała przy drzwiach, nie odrywając ode mnie wzroku. Jej rubinowe oczy lśniły,
dając mi tym samym do zrozumienia, że całkiem niedawno w zamku musiała
odbyć się „uczta”.
Cóż, to
mogłoby teoretycznie wyjaśniać, dlaczego ta mała sadystka w ogóle się
tutaj pofatygowała, na dodatek sama. Na wzmiankę o krwi byłem bliski tego,
żeby zacząć gryźć ściany, chociaż nie zamierzałem się poniżyć i przed
kimkolwiek okazać słabości. Podejrzewałem co prawda, że moje oczy przypominają
dwa jarzące się węgliki, ale przecież nie ma to jak nieco niezdrowego uporu i przynajmniej
próba zachowania dumy.
– Miło się
rozmawia – odezwałem się ponownie. To płytkie, ale w ciemnościach i będąc
samym sobą jedynym towarzystwem, zaczynałem coraz bardziej lubić brzmienie
swojego głosu. W końcu co innego mi pozostało, skoro Alec przestał
zawracać sobie mną głowę i mnie znieczulać? – Tak, dzięki, że pytasz. U mnie
fantastycznie. Dziękuję za troskę – zadrwiłem, nie mogąc się powstrzymać.
– Daruj
sobie – doradziła mi spokojnie Jane, rzucając mi pobłażliwe spojrzenie. – Nie
jestem Aro, jakbyś nie zauważył. Mnie te twoje gadki nie bawią.
– Ty? Aro?
Boże, uchowaj! – Udałem, że jestem przerażony samą myślą o tym. – Moim
zdaniem fatalnie wyglądałabyś w tych jego ciuchach. W zasadzie sądzę,
że byś się w nich utopiła – dodałem, wymownie mierząc wzrokiem jej
szczupłą, dziecięcą sylwetkę. Ktoś byłby w szoku, gdyby dowiedział się, że
dwunastolatka ma mnie w garści. – Nie żeby taka możliwość mnie martwiła…
Jane
warknęła ostrzegawczo. Mimo wszystko spiąłem się, podświadomie szykując się na
ból, ale cierpienie nie nadeszło.
– Nieważne
– stwierdziła i już samo to wydawało się niepokojące. – Jestem w zbyt
dobrym nastroju, żebyś był w stanie popsuć mi humor. Wiesz, Chelsea nie ma
jeszcze co prawda wprawy Heidi, ale szybko się uczy. – Patrząc mi w oczy,
powoli oblizała usta, żebym nie miał wątpliwości co do tego, co miała na myśli.
– Poza tym uznałam, że wypadałoby się przywitać.
– Była
uczta i nie zostałem zaproszony? Chyba powinienem być urażony waszym
brakiem taktu. – Wywróciłem oczami. – Jeśli to wszystko, co chciałaś mi
powiedzieć, wiesz gdzie są drzwi – dodałem, raptownie poważniejąc.
Moja
niechęć nie zrobiła na Jane żadnego wrażenia, ale tego się spodziewałem. Mimo
wszystko jej słowa dały mi do myślenia, zwłaszcza, że w ostatnich dniach
faktycznie nie widywałem jej ani Aleca. Wyjaśnienie było takie, że przebywali
gdzieś poza zamkiem, ale wątpiłem, by Jane chciała mi cokolwiek powiedzieć.
Kiedy znów
skoncentrowałem wzrok na wampirzycy, przekonałem się, że wpatruje się we mnie.
– Wiesz, że
prędzej czy później ich znajdziemy, prawda? – zapytała cicho i zabrzmiało
to niemal łagodnie. – Wtedy będziesz zbędny. Gdybyś nam trochę ułatwił, miałbyś
szansę ocalić życie.
– Jak
widać, wciąż tutaj jestem. Już samo to jest zbytkiem łaski, aczkolwiek wychodzi
na to, że wciąż jestem Kajuszowi potrzebny. – Spojrzałem na nią wyzywająco,
chociaż to było ryzykowne. – Jeśli przyszłaś się zabawić, śmiało. Jeśli nie,
możesz stąd spadać. Chyba powinienem zaopatrzyć się w dyktafon, bo mam już
dość ciągłego powtarzania wam, że możecie się wypchać.
– Hm… To
bardzo kuszące – stwierdziła w zamyśleniu Jane, koncentrując na mnie
spojrzenie swoich przerażających, krwistych tęczówek. Poczułem ukłucie bólu,
przypominające trochę jednorazowe dźgniecie nożem – nieprzyjemne, ale nic ponad
to. Nawet się nie skrzywiłem, chociaż byłem tego bliski, kiedy Jane zaatakowała
mnie ponownie, uśmiechając się przy tym niepokojąco. – Teraz nie mam czasu, ale
chętnie zajrzę do ciebie później – zapowiedziała i to jak nic była groźba.
Nic nie
odpowiedziałem, woląc nie ryzykować, że ta mała sadystka zmieni zdanie.
Odprowadziłem ją wzrokiem, kiedy prawie bezszelestnie wyszła, szybko zamykając
za sobą drzwi. Usłyszałem chrzęst zamka, ale nawet się tym nie przejąłem, bo
nawet gdybym jakimś cudem rozwiązał problem drzwi, nie miałbym szans na
ucieczkę – dupek Marcus już zadbał o to, żebym nie był większy zagrożeniem
niż marny człowiek.
Westchnąłem,
po czym wróciłem do pasjonującego zajęcia, jakim było beznamiętne wpatrywanie
się w ziemię. Starałem się nie okazywać tego przy Jane, ale jej wizyta
mimo wszystko przyniosła mi ulgę. Nie złapali ich, nawet nie byli bliscy. Gdyby
było inaczej, ona pierwsza przybiegłaby, żeby mnie o tym poinformować.
Renesmee
była bezpieczna.
Oni
wszyscy…
Usłyszałem ciche
kliknięcie, a potem drzwi uchyliły się ze skrzypnięciem. Zaskoczony,
zerwałem się na równe nogi, właściwie nad swoim ciałem nie panując. Byłem
niemal pewien, że to jednak Jane zmieniła zdanie, a wtedy nie zamierzałem
siedzieć na ziemi, przynajmniej tak długo, jak sama mnie do tego nie zmusi. To
było silniejsze ode mnie, a ja nie miałem motywacji i siły do tego,
żeby walczyć z instynktem.
Z tym, że w drzwiach
nie zobaczyłem Jane. Nie zobaczyłem nikogo, co zdezorientowało mnie tym
bardziej, że drzwi zamknęły się same z siebie.
Super. Będę
pierwszym wampirzym świrem, który ma halucynacje. Szczyt marzeń, nie ma co!
Napinając
mięśnie do granic możliwości, ostrożnie przesunąłem się w stronę ściany.
Miałem wrażenie, że ktoś mnie obserwuje, ale ciężko mi było określić skąd
bierze się to uczucie. Może i faktycznie zaczynałem wariować, ale nawet
jeśli, musiałem przyznać, że prawdziwość tych dziwnych doznań była porażająca.
Usłyszałem
ciche szurnięcie, coś jakby kroki, kiedy ktoś – coś? – ruszył w moją
stronę.
– No bez
przesady – wymamrotałem nerwowo. – Bez przesady…
– Mówienie
do siebie raczej nie świadczy o zdrowiu psychicznym – usłyszałem łudząco
znajomy sopran i tego było już dla mnie zbyt wiele, bo instynktownie
odskoczyłem, całym ciałem wpadając na ścianę. Szlag, byłem wampirem, ale
bezcielesnych głosów raczej nie słyszy się na co dzień. – Hej, spokojnie!
Lepiej żeby nikt mnie tutaj nie przyłapał, bo oboje będziemy mieli
przechlapane…
Jeszcze
kiedy mówiła, zaczynałem powoli uświadamiać sobie, co takiego się dzieje.
Zażenowany i podenerwowany, obserwowałem jak znikąd tuż przede mną
materializuje się drobna, ciemnowłosa wampirzyca. Przyznaję, wyglądało to
niesamowicie, ale nie tak bardzo, kiedy już miało się świadomość tego, że
bynajmniej nie rozmawia się z duchem.
– Corin –
odetchnąłem, chociaż tak naprawdę nie mogłem mieć pewności, czy jej pojawienie
się jest dla mnie jakkolwiek dobre.
Wampirzyca
się uśmiechnęła.
I tak oto prezentuję Wam nowy rozdział. Co prawda trochę spóźniony, ale przynajmniej jestem z niego zadowolona – zwłaszcza z perspektywy Demetriego. Przy okazji z lekkim poślizgiem chcę wszystkim życzyć zdrowych i pogodnych świat Wielkiej Nocy oraz mokrego Dyngusa.Dziękuję za wszystkie komentarze i oczywiście zachęcam do dalszego oceniania mojej twórczości. Nic tak bardzo nie dodaje mi skrzydeł, naprawdę. Zwłaszcza, że sprawy wkrótce się skomplikują.Do napisania,
Nessa.
Nareszcie wzięłam się w garść i przeczytałam rozdziały. Głupio mi, że nie skomentowałam poprzedniego rozdziału :/ Bardzo mnie zaskoczyłaś - pozytywnie oczywiście - perspektywą Demetriego. Uwielbiam gościa w twoim wydaniu i bardzo mi go brakowało. Cieszę się, że się nie poddaje i zachowuje się jak się zachowuje :D taaak, taki bezczelny Dem to kochany Dem^^ Uwielbiam, kiedy docina Jane. Mimo, że i ją uwielbiam to cieszę się, że załazi jej chociaż odrobinę za skórę^^
OdpowiedzUsuńHm, Rose była zdecydowanie Rose w tym jak i w poprzednim rozdziale. Chłodna, niegrzeczna i odrobinę zbyt pewna siebie. Cóż; nie dziwę się, że niezbyt przypadło jej do gustu to co Nessie czuje do Demetriego, ale w końcu nie wybiera się osób, które się kocha, prawda? ;)
Końcówka mnie zaintrygowała; czego Corin chce od Dema i pytanie czy mu pomoże? No, bo chyba nie wszyscy stracili rozum?
Już się nie mogę doczekać kolejnego rozdziału :D
Pozdrawiam,
Gabi ;**
Cudownyyy *.* Wiedziałam, że kiedyś nadejdzie czas Jacoba... Niestety :/ Nie przepadam za nim. Wszystko skomplikował, ale czuję, że dzięki niemu nn rozdziały będą ciekawe ; ) Zakładam, że niedługo dojdzie do spotkania Nessie i Jacoba.
OdpowiedzUsuńAwww i jest Dem <3 Taki wredny ^^
No no końcówka niczego sobie. Czego chce ta Corin ??
Pozdrawiam Cię i do napisania ;*