Renesmee
Był tam, dosłownie na
wyciągnięcie ręki. Widziałam go wyraźnie, ale choć zdawałam sobie sprawę z tego,
że to nie może być sen i dzieje się naprawdę (Och, na Boga, przecież los
nie mógł być aż tak okrutny, żeby mogło być inaczej!), to i tak czułam się
tak, jakbym trwała w swego rodzaju transie. Już nie dowierzałam swoim
zmysłom, a tym bardziej moim zdolnościom oceny sytuacji; w końcu
Fiona i Rosa zdążyły udowodnić mi, jak bardzo zwodnicze bywali wzrok czy
słuch, zaś gdybym potrafiła logicznie myśleć, zdolna do odrzucenia emocji, nie
byłoby mnie tutaj.
Wzięłam
kolejny drżący, płytki oddech i prawie natychmiast ze świętem wypuściłam
powietrze. Bałam się poruszyć, mając wrażenie, że jeśli odważę się przesunąć
choć o milimetr… jeśli zrobię cokolwiek nieprzemyślanego albo dam ponieść
się emocjom… Bałam się, że on zniknie albo wydarzy się coś równie okropnego, a ja
rozpadnę się na kawałeczki, niezdolna znieść takiego rozczarowania. Sądziłam,
że jestem silna, a przez ostatnie tygodnie nauczyłam się radzić sobie z tęsknotą
i tym, że jestem sama, zdana wyłącznie na swoje zdolności oraz Hannę i Felixa,
jednak teraz miałam okazję, żeby w bolesny sposób przekonać się, iż przez
wszystkie te tygodnie żyłam w błędzie, a w rzeczywistości jestem
równie słaba i bezbronna, jak do tej pory.
Bez
znaczenia. Skoro w końcu mogłam być przy nim, moje mocne i słabe
strony przestawały być istotne. Nie musiałam się wysilać, nie musiałam walczyć –
nie miałam już o nic, skoro w końcu przekonałam się, że Demetri żyje,
o ile takie określenie miało jakikolwiek sens w odniesieniu do kogoś
takiego jak on.
Przyczaił
się w najbardziej zaciemnionym kącie tego, co przez ostatnie tygodnie
musiało stanowić jego więzienie. Widziałam go wyraźnie, choć gdyby wcześniej nie
zwrócił mojej uwagi, jeszcze długo tkwiłabym w miejscu, pogrążona w rozpaczy
i przytłoczona samą myślą o tym, że mogłabym utracić go na zawsze.
Demetri
wyglądał marnie, choć nigdy nie przypuszczałam, że coś takiego możliwe jest w przypadku
wampira. Zawsze był blady, jednak miałam wrażenie, że jakimś cudem zmienił się
i zbladł jeszcze bardziej, stając się zaledwie cieniem siebie. Wpatrywałam
się w niego oniemiała, mając wrażenie, że w rzeczywistości mam przed
sobą kogoś innego, całkowicie obcego i to nawet pomimo tego, że moje serce
rozpaczliwie trzepotało się w mojej piersi, wydając się wyzywać w jego
stronę. Moja dusza go rozpoznała – ja byłabym w stanie poznać go zawsze i wszędzie,
niezależnie od tego, jak wielkie zmiany zaszły w nim przez ostatnie tygodnie
– jednak kolejne sekundy mijały, a ja miałam wrażenie, że spoglądam na
kogoś, kogo przecież znałam, a kto wydawał mi się obcy…
Znajomy
nieznajomy… Czyż podobne myśli nie nachodziły mnie, kiedy pierwszy raz
dostrzegłam swoje odbicie tuż po przemianie?
Wpatrywałam
się w niego jak urzeczona, obojętna na upływ czasu i to, że właśnie
tracę jakże cenne sekundy. Do diabła z Corin! Nie myślałam ani o niej,
ani o możliwym niebezpieczeństwie, świadoma wyłącznie obecności
Demetriego, choć z równym powodzeniem mogłabym mieć przed sobą zjawę. W tamtej
chwili określenie „żywy trup" nabrało dla mnie nowego znaczenia, będąc
czymś więcej niż tylko zamiennikiem dla słowa „wampir". Skóra tropiciela
była tak blada, że wydawała jarzyć się w ciemnościach, zwłaszcza w zestawieniu
z ciemnymi, jak zwykle zmierzwionymi włosami. Choć doskonale pamiętałam
jego twarz, to nie przypominałam sobie, żeby kiedykolwiek jego rysy twarzy były
aż tak wyraziste. Wyglądał nie tylko blado, ale dodatkowo marnie; skórę miał
napiętą do tego stopnia, że w oszołomieniu pomyślałam, że jakimś cudem
będzie w stanie pęknąć albo że to on na moich oczach przemienił się w pył.
Na sobie
nadal miał ten sam strój, w którym zastałam go czekającego na mnie u stóp
schodów, tuż przed Salą Tronową w dniu balu, choć sprowadzało się to
wyłącznie do białej koszuli i czarnych spodni. Nie miałam pojęcia, czy to
możliwe, ale miałam wrażenie, że wyniszczone ubranie wisi na nim niczym na
strachu na wróble, tak bardzo wychudzony i kruchy mi się wydawał. Zabawne,
ale chociaż wyglądał na chorego, a dni spędzone w zamknięciu i wcześniejszy
pożar odbiły się na jego wyglądzie, wciąż dostrzegałam w nim cechy
znajomego Demetriego – i musiałam przyznać, że nawet w swoim obecnym
stanie był nie tylko przystojny, ale na swój sposób… elegancki?
Och, chyba
już całkiem postradałam zmysły!
Chciałam
wypowiedzieć jego imię, jednak nie byłam w stanie wydobyć z siebie
nawet najcichszego dźwięku. Dem…,
pomyślałam i odniosłam wrażenie, że jakimś cudem był w stanie
przeniknąć moje myśli, bo nagle wydał z siebie jakiś nieludzki, zduszony
okrzyk, a potem poderwał głowę, spoglądając wprost na mnie.
Nasze
spojrzenia się spotkały, a ja poczułam się tak, jakbym za moment miała się
rozpaść i przestać istnieć. Czułam jak przenika mnie wzrokiem, jednak
fakt, że mógłby mnie obserwować, w żadnym stopniu nie oddawał tego, co
poczułam, kiedy spojrzał mi w oczy – i przekonałam się, jak wiele
zataiła przede mną Corin.
Wcześniej
wydawało mi się, że nie ma bardziej niepokojącego widoku, niż para jarzących
się czerwienią oczu żądnego krwi wampira. Nic bardziej mylnego, jak się
okazało, a o czym przekonałam się w ułamku sekundy – z tym,
że mnie wydawało się to całą wiecznością. Stałam tam, ale choć widziałam i do
pewnego stopnia rozumiałam, co się dzieje, w rzeczywistości nie docierała
do mnie powagą sytuacji ani to, właśnie rozgrywało się na moich oczach.
Jego
spojrzenie…
To nawet w połowie
nie przypominało tego, jak Demetri spoglądała na mnie, kiedy do tej pory
zdarzało się być nam razem – i to nawet w tym okresie, kiedy wydawał
się darzyć mnie niechęcią, obwiniając mnie o to, że na rozkaz Aro musiał
się mną opiekować. Gdybym miała wybierać, bez chwili wahania zgodziłabym się na
to, żeby spoglądała na mnie nawet z nienawiścią albo gniewowi… Jakkolwiek,
ale nie tak!
Jego oczy
przypominały dwa jarzące się w ciemnościach węgliki, choć i to w pełni
nie oddawało ich wyglądu i wyrazu. W jednej chwili zabrakło mi tchu,
zupełnie jakby ciśnienie w celi gwałtownie wzrosło, nie tylko
unieruchamiając mnie w miejscu, ale wydając się być w stanie zmieść
mnie z miejsca. W jednej chwili ogarnął mnie tak przenikliwy,
paraliżujący strach, jakiego nie zaznałam nigdy do tej pory – nawet wtedy,
kiedy w środku nocy obudziłam się z gorączką, a całe moje ciało
wydawało się płonąć, stopniowo porażane przez rozchodzący się po moim organizmie
jad ani w ten koszmarny dzień balu, kiedy korytarz zawalił się za nami, a ja
zrozumiałam, że właśnie porzuciłam miłość mojego życia.
Głód.
Widziałam
go w jego oczach i w jednej chwili dotarło do mnie, że moja obecność
w tym miejscu nie ma najmniejszego znaczenia. Patrzył na mnie, ale to było
trochę tak, jakby mnie nie widział, myślami będąc gdzieś daleko – tam, gdzie ja
nie byłam w stanie go sięgnąć. Oddalał się ode mnie i to akurat
teraz, kiedy go odnalazłam, a ja nie byłam w stanie zrobić niczego,
żeby ten proces zatrzymać albo jakkolwiek mu pomóc.
Dyskretnie
zacisnęłam dłonie w pięści, po czym zaraz rozluźniłam uścisk, czując
nieprzyjemne ukłucia, kiedy paznokcie wbiły mi się w skórę. Ból do pewnego
stopnia rozjaśnił mi w głowie, choć jednocześnie okazał się
niewystarczający, żeby być w stanie całkiem mnie otrzeźwić. Uświadomiłam
sobie, że od dłuższego czasu wstrzymuję oddech, dlatego w pośpiechu
nabrałam powietrze do płuc, tak gwałtownie, że poczułam jak moje stłuczone
żebra zaczynają protestować. To wszytko wydawało się tak nierealne, jednak ja
zdawałam sobie sprawę z tego, że muszę jak najszybciej wziąć się w garść
i zrobić coś… Cokolwiek! Cokolwiek, póki jeszcze mogłam tutaj być, a on
był tak blisko mnie, że wystarczyło tylko trochę się wysilić, a mogłabym
nie tylko co dotknąć, ale może nawet wziąć go w ramiona i utwierdzić
się w przekonaniu, że jest prawdziwy.
W milczeniu
odważyłam się zrobić niepewny krok w jego stronę. Kiedy tylko się
poruszyłam, wszystko potoczyło się błyskawicznie.
– Wyjdź! – „huknął"
tym równie obcym, co i on głosem, który słyszałam już wcześniej.
Jego ton
mnie sparaliżował, sprawiając, że włoski na ramionach i karku stanęły mi
dęba, a ja zastygłam w bezruchu, niezdolna się ruszyć. Puls znów mi
przyśpieszył, nienaturalnie głośny i tak nieregularny, że gdyby moje serce
nagle zdecydowało się zatrzymać, nawet nie byłabym tym zaskoczona.
Jego głos w najmniejszym
stopniu nie przypominał tego, który tak dobrze znałam. To nie był ten sam
baryton – raz czuły i łagodny, innym razem hipnotyzujący i uwodzicielski
albo sarkastyczny. Znałam dobrze zmienne nastroje Demetriego, jednak nawet w największym
gniewie nigdy nie słyszałam, żeby brzmiał w taki sposób. Jego głos – tak
zniekształcony, niemal całkowicie wyprany z emocji – bardziej przypominał
dzikie warknięcie, które mogłoby wydać z siebie dzikie zwierzę niż
jakakolwiek, nawet tylko po części ludzka istota.
Od nadmiaru
emocji zawirowało mi w głowie. Miałam wrażenie, że za moment oszaleję, tak
spięta i oszołomiona się czułam. Cały czas lekko chwiałam się na nogach,
wpatrzona w niego i niezdolna nawet do tego, żeby uwolnić się spod
wpływu jego niepokojącego, dzikiego spojrzenia. Coś w jego głosie i wzroku
wzbudzało we mnie paraliżujący wręcz lęk, uniemożliwiając mi podjęcie
jakiejkolwiek sensownej decyzji. Czułam się rozdarta pomiędzy nieopisany,
instynktownym pragnieniem tego, żeby wziąć nogi za pas i dla
bezpieczeństwa jak najszybciej uciec, a chęcią sprzeciwienia się temu, co
wiedziałam, a czego nie chciałam przyjąć do wiadomość – i to
niezależnie od możliwych konsekwencji. Byłam gotowa zrobić wszystko, byleby
pokonać dzielący nas dystans, wziąć go w ramiona i… i…
– Nie
zbliżaj się do mnie!
Nie miałam
pojęcia, jak i kiedy się poruszyłam, nieświadomie robiąc krok w stronę
Demetriego. Bez znaczenia. Jego głos w jednej chwili przywołał mnie do
porządku, jednak i to nie wystarczyło, żebym w pełni nadążała nad
tym, co działo się wokół mnie.
Aż
wzdrygnęłam się, kiedy wampir nieoczekiwanie przemknął przez celę, chcąc
zwiększyć dzielący nad dystans. Dostrzegłam jedynie ruch i jego zamazaną
przez pęd sylwetkę, kiedy nawet mimo swojego stanu rzucił się przed siebie,
szukając sposobu na to, żeby uniemożliwić mi zbliżenie się do siebie choćby o cal.
Wpatrywałam się w niego rozszerzonymi do granic możliwości oczami, ogarnięta
irracjonalnym poczuciem odrzucenia. Choć wiedziałam, dlaczego to robi, jego
postępowanie raniło mnie, zaś każde słowo – tak obce, gniewne, pozbawione
jakichkolwiek pozytywnych uczuć i czegoś, co upodobniałoby je do ludzkiej
mowy…
Czułam, że
dłużej tego nie wytrzymam, nzraniona dogłębnie i tak bardzo oszołomiona.
Demetri zastygł w kącie pomieszczenia, tuż naprzeciwko mnie, przyczajony w cieniu
i drżący. Nigdy nie przypuszczałam nawet, że kiedykolwiek zobaczę go w takim
stanie, a jednak nie miałam wątpliwości co do tego, że nie tylko raz po
raz wstrząsały nim dreszcze, ale do jego spojrzenia wkradło się… przerażenie.
Paraliżujący wręcz strach, który jakimś cudem poczułam również ja, przez ułamek
sekundy mając wrażenie, że jakimś cudem staliśmy się jednością – jednym
organizmem, nawet jeśli pomiędzy nami zaistniała przepaść, której żadne z nas
nie było w stanie pokonać.
Niedowierzałam
temu, co działo się na moich oczach. Wpatrywałam się w Demetriego – tak
bardzo niepodobnego do siebie; dzikiego i kurczowo wciskającego się w ścianę,
żeby się ode mnie oddalić… żeby tylko trzymać się z daleka ode mnie… Jego
czarne oczy płonęły, jarząc się w ciemności, w jego spojrzeniu zaś
dostrzegłam tak nieopisany głód i czyste szaleństwo, nad którymi coraz
trudniej było mu zapanować. Choć nie potrzebował tlenu, żeby normalnie
funkcjonować, nieświadomie raz po raz nabierał powietrza do płuc, chwytając się
w rytm nierównego, urywanego oddechu. Widziałam, że każdy wdech jest dla
niego katorgą i że powoli przybliża go do nieuniknionego szaleństwa,
jednak najwyraźniej nie mógł zmusić się do tego, żeby tak po prostu przestać i odciąć
się od przesyconego moim zapachem powietrza. W tamtej chwili powinnam była
odwrócić się na pięcie i tak po prostu wyjść, jednak nie potrafiłam się na
to zdobyć, zbyt otępiała i przerażona tym, co właśnie działo się na moich
oczach. Pragnęłam coś zrobić – jakkolwiek pomóc mu, byleby tylko poczuł się
lepiej – jednak mogłam co najwyżej stać i wpatrywać się w niego tak
długo, aż obraz zaczął zamazywać mi się przed oczami, coraz bardziej niewyraźny
i odległy.
Zamrugałam
pośpiesznie. Wszystko natychmiast wróciło do normy, a ja uświadomiłam
sobie, że płaczę, choć nie byłam pewna jakim cudem wcześniej mogłam nie
zorientować się, że oczy mam pełne łez. Chciałam natychmiast wziąć się w garść
i nie pozwolić sobie na słabość, ale to było ode mnie silniejsze, bo
najzwyczajniej w świecie nie byłam zdolna do tego, żeby zachować
obojętność, skoro widziałam go takim. Ten widok mnie zabijał, a ja… Ja
płaciłam za tych kilka godzin obojętności, na które pozwoliłam sobie już w Anchorage,
kiedy po raz pierwszy poddałam się swojej wampirzej naturze, bez wyrzutów
sumienia decydując się na zrobienie czegoś, co w innym wypadku nawet nie
przyszłoby mi do głowy. Teraz ledwo trzymałam się na nogach, czując jak
wszelakie bariery, którymi do tej pory się otaczałam, próbując bronić się przed
bólem, ostatecznie znikają, a ja zostaję wystawiona na działanie tych
wszystkich skrajnych emocji, bezlitośnie rozrywających mnie od środka.
Oszołomiona
jego widokiem i zachowaniem – tym, jak bardzo oboje cierpieliśmy,
zamknięci w chwili, która mnie przywodziła na myśl piekło na ziemi – nie
zwróciłam najmniejszej uwagi na jego słowa. Coraz bardziej zaniepokojona, ledwo
powstrzymałam pragnienie, żeby zacząć wyć z rozpaczy. Dla pewności
przysłoniłam usta dłonią, próbując zdusić w sobie narastający we mnie
szloch i tylko już tam stałam, potrząsając głową na boki w prawie
bezwiedny, pozbawiony kontroli sposób.
– Co oni ci
zrobili…? – wyszeptałam wstrząśnięta, głosem zduszonym przez szloch. – Kochanie…
Choć nie
powinnam była tego robić, znów spróbowałam do niego podejść. Tym razem
poruszała się powoli i ostrożnie, starannie planując swoje kolejne kroki,
zupełnie jakbym zbliżała się do niebezpiecznego, dzikiego zwierzęcia, świadoma
tego, że każdy nieprzemyślany ruch może kosztować mnie życie.
Trudno.
Jeśli miałam zginąć z jego rąk, byłam na to gotowa. To i tak było
lepsze niż teraz odejść, nawet raz go nie dotknąwszy. Już raz go zostawiłam,
kiedy mnie potrzebował i teraz nie zamierzałam popełnić tego samego błędu.
Być może było to z mojej strony naiwne i głupie, ale nie dbałam o to.
Nie mogłabym tak po prostu wyjść, wcześniej nawet nie upewniwszy się, że tropiciel
zdawał sobie sprawę z tego, że tutaj byłam i że byłam zdeterminowana,
żeby jakkolwiek mu pomóc.
Wzdrygnął
się i warknął ostrzegawczo, ale to nie zrobiło na mnie wrażenia. Podeszłam
bliżej, a potem bardzo powoli przykucnęłam naprzeciwko niego, żeby po raz
kolejny móc spojrzeć mu w oczy. Raz po raz mrugałam pośpiesznie, żeby
zapanować nad łzami, te jednak wciąż płynęły, spływając po moich policzkach i zbierając
się gdzieś na brodzie albo wsiąkając we włosy i ubranie. Nawet nie
próbowałam ich ocierać, niezdolna dłużej tłumić emocji i nie widząc
powodów, żeby się przed nimi bronić; byłam kim byłam – i kochałam go,
nawet pomimo tego, co oboje przeszliśmy w ciągu minionych tygodni.
– Demetri –
wyszeptałam. Nie dodałam niczego więcej, ale nie było takiej potrzeby, bo
sposób w jaki wypowiedziałam jego imię najzupełniej wystarczył, żeby
przekazać to, co naprawdę czułam. – Dem…
– Zostaw! –
rzucił ostrzegawczym tonem, kiedy wyciągnęłam rękę w jego stronę, chcąc
dotknąć jego bladego policzka.
Jego głos
był dla mnie niczym smagnięcie bata, jednak nie brzmiał aż tak bardzo nieludzko
i agresywnie jak wcześniej. Jego oczu wydawało się płonąć, ale prócz głodu
i tego dzikiego, zwierzęcego wyrazu dostrzegłam w nich coś, co
wzbudziło we mnie nadzieję na to, że…
– To tylko
ja – powiedziałam tym samym łagodnym tonem, starając się w żaden sposób
nie okazywać tego, jak bardzo raniła mnie jego obcość. Oboje walczyliśmy ze
sobą, a ja byłam pewna, że damy radę – musieliśmy, zwłaszcza po tym
wszystkim, czego oboje doświadczyliśmy w przeszłości. – Jestem tutaj,
słyszysz? Jestem… – zaczęłam raz jeszcze.
Jego palce
zacisnęły się wokół mojego nadgarstka, ledwo znów odważyłam się na to, żeby
spróbować go dotknąć. Aż krzyknęłam cicho, kiedy zamknął moją rękę w silnym
uścisku, blokując ją w połowie drogi i odsuwając na bok, byleby tylko
mnie unieruchomić. Nawet nie poczułam bólu, choć zdawałam sobie sprawę z tego,
że ze swoją siłą i w takim stanie bez problemu mógłby połamać mi
kości.
– Dem… – wyszeptałam
z żalem, próbując przemówić mu do rozsądku, jednak nie dał mi skończyć.
Lekko
potrząsnął głową. Kiedy na mnie spojrzał, przekonałam się, że jego spojrzenie
jest bardziej przytomne niż do tej pory.
– Renesmee,
proszę… – usłyszałam i to było tak, jakby poraził mnie prąd. Patrzył na
mnie i wiedziałam, że wie kim jestem, nawet pomimo tego, że jego
spojrzenie wciąż wydawało się odległe, jakby myślami był gdzieś daleko. – Proszę…
N-nie chcę cię skrzywdzić… – wykrztusił z siebie z wysiłkiem, jakby
każe słowo było dla niego prawdziwą, nieopisaną wręcz udręką.
– Nie
skrzywdzisz mnie – zaoponowałam natychmiast. – Jestem tutaj i ufam ci. Ty
nie… Dem… Demetri, posłuchaj…
– Powiedziałem,
że masz stąd wyjść! – naskoczył na mnie, nagle tracąc nad sobą cierpliwość. To
nie był gniew, ale desperacja i strach, jakby dłużej nie był w stanie
znieść tego, że byłam tak blisko niego. – Odsuń się. Renesmee, ja nie żartuję…
ja…
Nagle
jęknął i mocniej chwyciwszy mnie za rękę, spróbował mnie odepchnąć. Choć
wydał mi się zaskakująco słaby, oszołomienia i niepokój skutecznie
wytrąciły mnie z równowagi, a ja straciłam równowagę. Jak długa
poleciałam do tylu, lądując na plecach; w głowie mi zawirowało, kiedy
przypadkiem uderzyłam o ziemię, co prawda lekko, ale po starciu z Rosą
nawet to wystarczyło, żeby przed oczami zatańczyły mi kolorowe plamy.
Och, nie
zamierzałam tak po prostu ulec i pozwolić na to, żeby mnie odsunął! Nie po
to tutaj przyszłam, żeby zostawić go cierpiącego, wygłodniałego i nieświadomego
tego, że wszystko jakoś się ułoży. Nie mogłam uwierzyć w to, że po tym
wszystkim mógł być w stanie koncentrować się na moim bezpieczeństwie,
nawet kosztem siebie samego. Poświęcił się dla nas, a teraz ja…
Nie, na
pewno nie zamierzałam tak po prostu odpuścić.
Przetoczyłam
się na kolana, po czym z pewnym wysiłkiem podniosłam się z klęczka.
Oddychałam równie ciężko i spazmatycznie, co i on, kiedy – na wpół
pochylona – obróciłam się w jego stronę. Wyglądał na roztrzęsionego i spanikowanego,
gotowego na to, żeby uciec… A przynajmniej zrobiłby to, gdyby miał dość
siły, żeby po raz kolejny zmusić się do trzymania mnie na dystans.
Wpatrując
się we mnie tymi na wpół szalonymi oczami, powoli otworzył usta, jakby chcąc
coś powiedzieć – z tym, że nie wydobył się z nich żaden dźwięk. W jednej
chwili coś w jego oczach przygasło, a potem zniknęło i wiedziałam
już, że właśnie skończył nam się czas. Wszystko to, co do tej pory upodobniało
go do człowieka zniknęło – silna wola pękła niczym naciągnięta do granic
możliwości gumka – a ja ujrzałam przed sobą złaknionego mojej krwi
mordercę o rysach twarzy kogoś, kogo znałam, kogo kochałam i…
A potem
Demetri skoczył w moją stronę.
W jednej
chwili wszystko potoczyło się błyskawicznie. Uparcie nie chciałam przyjąć do
wiadomości tego, że mógłby mnie skrzywdzić, przez co nawet nie próbowałam
reagować, zresztą wątpiłam, żebym mogła psychicznie przygotować się na coś
takiego. Błyskawicznie znalazł się przy mnie, oszalały z głodu i pozbawiony
jakichkolwiek hamulców; widziałam to w jego oczach już wcześniej, jednak
dopiero w chwili, kiedy pchnął mnie na ścianę i zacisnął dłoń na moim
gardle, w pełni dotarło do mnie to, co mi grozi. Kochał mnie czy też nie,
Demetri nie był teraz sobą, ale polującym drapieżnikiem, który po całych dniach
głodu w końcu znalazł odpowiednią ofiarą. Wampirza cząstką we mnie oraz uczucie,
którym mnie darzył, do tej pory pozwalały mu trzymać się tych resztek
człowieczeństwa, te jednak przez cały ten czas umykały mu między palcami – a teraz
ich nie było.
Strach
sparaliżował mnie do tego stopnia, że nawet nie próbowałam się bronić.
Jęknęłam, kiedy wpadłam plecami na ścianę, a Demetri naparł na mnie całym
ciałem, nie chcąc ryzykować, że mogłabym mu uciec. Serce waliło mi jak
oszalałe, tak szybko i mocno, że jedynie cudem nie połamało mi żeber.
Miałam wrażenie, że w tych kilka minut próbuje nadrobić całe lata
wampirzego życia, chcąc dać z siebie wszystko, zanim zatrzyma się na
wieki. Z trudem łapałam oddech, choć – co pojęłam dopiero po chwili – Demetri
nie próbował mnie dusić, palcami wodząc po gładkiej skórze mojego gardła,
najpewniej śledząc zawiły wzór, który tworzyły biegnące pod warstwą naskórka
przecinające się błękitne żyły. Bałam się poruszyć, nie mając odwagi nawet
przełknąć i raz po raz w oszołomieniu zastanawiając się nad tym,
dlaczego wciąż żyję i dlaczego tak po prostu… tego nie zakończył.
Czułam
chłód bijący od jego ciała. Moja pierś co chwila ocierała się o jego tors,
w miarę jak moja klatka piersiowa unosiła się i opadała w rytm
oddechu. Demetri również z wolna nabrał powietrza, a jego twarz
wykrzywił jakiś nieokreślony grymas, kiedy po raz kolejny poczuł zapach
krążącej w moich żyłach krwi. Zwłaszcza teraz mój przyśpieszony puls
powinien sprawić, że Demetri straci nad sobą panowanie, jednak z jakiegoś
powodu po prostu zamarł wpatrując się we mnie tym beznamiętnym, niewidzącym
wzrokiem, ale w żaden sposób nie reagują.
Czas stanął
w miejscu. Drżałam, czując jak chłód bijący od jego ciała przenika nie
tylko przez ubranie, ale również przez moją skórę, porażając mnie dogłębnie.
Czułam jego słodko oddech – coś jak ukłucia lodowatego zimna, które raz po raz
drażniły moje policzki… a także gardło. Był tak blisko, że gdyby tylko
chciał mnie zabić, mógłby zrobić to tak szybko, że pewnie nawet bym się nie
zorientowała. W napięciu czekałam na ból – na to, aż wgryzie się w pulsującą
w coraz szybszym tempie tętnicę na mojej szyi… Jednak kolejne sekundy
mijały i nie działo się nic.
– Dlaczego?
– usłyszałam jego cichy, drżący głos i przez kilku następnych sekund nawet
nie docierało do mnie to, że w ogóle się odezwał. – Dlaczego…?
Długo
wahałam się nad tym, czy powinnam zaryzykować i odpowiedzieć.
– Co? – zapytałam
w końcu, niezdolna wytrzymać narastającego napięcia i dręczących mnie
wątpliwości. – O co mnie pytasz? – naciskałam, mając wrażenie, że moje
słowa do niego nie docierają.
– Dlaczego
mnie dręczysz? – jęknął i coś w jego głosie sprawiło, że poczułam się
okropnie.
Zacisnęłam
powieki, niezdolna dłużej spoglądać w nieludzkie oczy – tak mocno, że aż
poczułam ból. Zdawałam sobie sprawę z tego, że ucieczka to żadne
rozwiązanie, a ja w ten sposób aż proszę się o to, żeby
wydarzyło się coś złego, ale nie dbałam o to. Na Boga, dlaczego on mi to
robił? Sam pytał mnie o to samo, podczas gdy ja… Ja mogłam myśleć
wyłącznie o tym, że właśnie działo się coś, nad czym nie byłam w stanie
zapanować – i co zdecydowanie nie powinno mieć miejsca. Spoglądałam na
jego udrękę – to, jak bardzo cierpiał – i mogłam myśleć wyłącznie o tym,
że to ja do tego doprowadziłam i że wciąż pogarszałam sytuację, samą tylko
obecnością sprawiając, że popadał w szaleństwo.
Gdyby nie
ja, nie doszłoby do tego. Gdybym nigdy nie stanęła na jego drodze, a on by
mnie nie pokochał… Gdybym nie pokochała go tak mocno, że sama myśl o tym,
że mogłabym go stracić, wyniszczała mnie od środka… Nigdy by do tego nie doszło
– a jego nie byłoby tutaj, wciąż ponoszącego karę za miłość do mnie.
Gdyby…
gdyby…
Chłodne
palce musnęły moje policzki; poczułam wilgoć, kiedy Demetri otarł mi łzy z twarzy.
Zadrżałam i zacisnęłam powieki jeszcze mocniej, aż poczułam pieczenie na
czole, dokładnie w miejscu, gdzie jakiś czas wcześniej rozcięłam skórę
podczas walki z Rosą i…
Wtedy
poczułam krew.
Doszedł
mnie zduszony okrzyk, który skutecznie sprowadził mnie na ziemie, uświadamiając
mi, co takiego się właśnie dzieje. Choć tego nie chciałam, zmusiłam się do
tego, żeby otworzyć oczy i spojrzeć wprost w ciemne tęczówki
Demetriego, który…
Poczułam,
że zaczyna brakować mi tchu. Demetri jak oczarowany wpatrywał się we mnie,
jednak wcale nie dlatego, że mnie rozpoznawał. Nawet nie koncertował się na
moje twarzy, ale… na świeżej ranie na czole, która znów się otworzyła i najpewniej
zaczęła krwawić.
Twarz
wampira przybrała znajomą mi już, beznamiętną maskę. Tęczówki zwężały się jak u kota,
kiedy głód sięgnął zenitu i już wiedziałam, że w tym momencie nic
innego się dla niego nie liczy – nic prócz krwi.
Podjęłam
decyzję.
– Potrzebujesz
tego, prawda? W porządku, kochanie… W porządku… – wyszeptałam zmartwiałymi
ustami. Mój głos był niewiele głośniejszy od szelestu opadających na ziemię
liści. – W takim razie weź.
Choć
zdawałam sobie sprawę z tego, że być może nawet nie rozumiał, co takiego
do niego mówię, nie obchodziło mnie to. Poruszając się trochę tak, jakbym była
w transie, metodycznie uniosłam dłoń ku górze i musnęłam palcami
krwawiącą, pulsującą bólem ranę. Zauważyłam, że Demetri drgnął i zrobił
taki ruch, jakby miał być w stanie jakimś cudem się ode mnie odsunąć, ale
nie pozwoliłam mu na to, stanowczo zaciskając palce na przedzie jego koszuli i szybkim
ruchem przyciągając go do siebie.
Świadoma
tego, że wodzi wzrokiem za moją dłonią, z wolna opuściłam rękę – a potem
musnęłam jego wargi pokrwawionymi palcami.
Demetri
wolnym, metodycznym ruchem wysunął język i przesunął nim po pokrytych
krwią wargach. Natychmiast zesztywniał, ja zaś poczułam, że właśnie
przypieczętowałam swój los.
To również
nie miało dla mnie znaczenia.
– Weź… – powtórzyłam,
choć to raczej sprowadzało się do nic nieznaczącego ruchu warg.
Nic więcej
nie musiałam dodawać.
W ułamku
sekundy Demetri stracił resztki kontroli, a potem przygarnął mnie do
siebie i bez choćby chwili wahania, wgryzł się w moją szyję. Chyba do
samego końca nie byłaś w pełni świadoma tego, o co proszę i jakie
będą tego konsekwencje. Nie myślałam o tym, że naprawdę mógłby to zrobić,
jednak to już nie miało znaczenia.
Aż
zachłysnęłam się powietrzem, czując ból, kiedy zębami rozerwał skórę, żeby
dostać się do pulsującej żyły, to jednak było niczym z porównaniu ze
strachem, który nagle poczułam. Wszystko we mnie aż rwało się do ucieczki i w pierwszym
odruchu szarpnęłam się w jego ramionach, jednak trzymał mnie na tyle
mocno, że nie miałam szans na to, żeby się oswobodzić. Wyrwał mi się jakiś
bliżej nieokreślony dźwięk, jednak nie byłam w stanie nawet krzyknąć,
zresztą protesty wydawały się pozbawione jakiegokolwiek sensu, skoro sama się
na to zgodziłam. Wciąż oszołomiona, zastygłam w jego ramionach, próbując
zapanować nad instynktem i świadomością tego, jakie konsekwencje niosło ze
sobą to, czego właśnie doświadczałam. Starałam się utrzymać w ryzach
instynkt samozachowawczy, żeby pod wpływem impulsu nie zaatakować Demetriego i nie
potraktować go wspomnieniem paraliżującego bólu przemiany, byleby tylko
opamiętał się i mnie puścił. Byłam do tego zdolna, tym bardziej, że wampir
trzymał mnie w ramionach, a ja nawet nie musiałam się koncentrować,
żeby być w stanie przeniknąć jego umysł i ukształtować rzeczywistości
według własnego uznania. Gdybym tylko zechciała…
Dopiero po
chwili dodarło do mnie to, co oznacza sam fakt tego, że pozwoliłam się ugryźć.
Z całej siły zacisnęłam powieki, nagle przerażona i oszołomiona tym,
że wcześniej nawet o tym nie pomyślałam. Zamarłam w oczekiwaniu na
paraliżujący ból, choć zdążyłam się już przekonać, że jad w moim przypadku
potrafił zadziałać nawet po tygodniach opóźnienia. Czekałam na pieczenie i choć
cień znajomego mi już cierpienia – bólu przemiany, którego przecież powinnam
doznać – jednak kolejne sekundy mijały, a ja czułam wyłącznie własny
strach oraz nacisk lodowatych warg na szyję. Demetri pił łapczywie, bez chwili
wahania przyjmując to, co mu zaoferowałam, a ja byłam w stanie
wyłącznie wtulić się w jego tors i w pełni się temu poddać.
Czułam, że
zaczyna kręcić mi się w głowie. Ból nie nadchodził, a może po prostu
nie byłam w stanie go wyczuć, znieczulana przez paraliżujący strach i krążącą
w moich żyłach adrenalinę. Serce wciąż tłukło mi się w piersi, jednak
już nie tak intensywnie jak na początku. Powoli zwalniało, przybierając coraz
to wolniejszy i wolniejszy rytm, który stopniowo przeszedł do typowego dla
ludzi tempa, a później jeszcze bardziej zwolnił, a ja w końcu
zdołałam się rozluźnić. To chyba powinno było mnie zaniepokoić, ale… Och,
właściwie dlaczego?
Nie jestem
pewna, w którym momencie moje ciało ostatecznie się poddało, a ja
doszłam do wniosku, że dłużej nie jestem w stanie utrzymać się w pionie.
Kolana ugięły się pode mną, a ja zawisłam całkowicie bezwładnie w ramionach
Demetriego, niezdolna poruszyć się choćby o milimetr. Wampir trzymał mnie
mocno, żeby mieć swobodny dostęp do mojego gardła, wciąż nienasycony i spragniony
mojej krwi. Koleje sekundy mijały, ciągnąc się w nieskończoność, a ja
czułam, jak stopniowo uchodzi ze mnie życie. To dobrze. Chyba nawet tego
chciałam, nawet jeśli nie zdawałam sobie z tego sprawy. Nie sądziłam co
prawda, że wszystko skończy się w taki właśnie sposób, ale jeśli miałam
umrzeć, mogłam równie dobrze odpłynąć w jego ramionach, mając przy tym
świadomość, że zrobiłam wszystko to, co było konieczne – i co mogło mu
pomóc. Poświęcił się dla mnie, tylko dlatego, że mnie kochał, więc i ja…
To po
prostu było dobre.
Tak bardzo
zmęczona…
Powieki
zaczęły mi ciążyć, nawet kiedy już zamknęłam oczy, tym samym pogrążając się w ciemności.
Miałam wrażenie, że moje ciało jest nienaturalnie ciężkie, zupełnie jakby każda
kończyna zrobiona była z ołowiu i nieubłaganie ciągnęła mnie w dół.
Poczułam, że opadam łagodnie, nie tyle upadając, co łagodnie dryfując, choć
sama nie byłam pewna, czy to tylko moja wyobraźnia, czy to Demetri osunął się
na zmienię, układając mnie w swoich ramionach inaczej, skoro właściwie na
nim wisiałam, żeby utrzymać pion. Poczułam coś chłodnego i twardego pod
plecami, ale prawie nie zarejestrowałam niedogodności, świadoma wyłącznie tego,
że zachowanie przytomności wymagało ode mnie coraz więcej wysiłku… A ja
właściwie nie potrafiłam znaleźć żadnego sensownego powodu, dla którego
miałabym dalej się męczyć.
Nagle
wszystko zniknęło, a ja poczułam, że zanikam, co samo w sobie było…
ciekawym doświadczeniem. Jakaś cząstką mnie – coś jakby cichy głosik zdrowego
rozsądku, odległy i bardzo niewyraźny – jeszcze cicho protestowało,
nakazując mi natychmiast otworzyć oczy, zacząć walczyć i… Och, nieistotne. O czymkolwiek
powinnam była myśleć i na czym chciałam się skupić, w rzeczywistości
nie miało dla mnie znaczenia. Wszelakie myśli uleciały z mojej głowy, nieskładne
i równie lekkie, co i puszek albo… dmuchawce?
Choć to
irracjonalne, w jednej chwili zapragnęłam się roześmiać. Och, gdybym mogła
stać się równie lekka i móc wzbić się w powietrze, zacząć latać i…
Och.
Coś
chłodnego musnęło mój policzek. Dotyk najpierw odebrałam jako odległy i nic
nieznaczący, jakbym doświadczała zaledwie cień tego, co mogłabym doświadczyć
sama. To było tak, jakbym odbierała bodźce w rzeczywistości należące do
kogoś innego, zniekształcone i pozbawione jakiegokolwiek znaczenia,
przynajmniej dla mnie…
A potem
dotyk stał się o wiele wyraźniejszy, zaś ja poczułam się bardziej świadoma
swojego ciała niż kiedykolwiek wcześniej. Choć do tej pory nawet nie byłam
pewna, czy oddycham, nagle zmusiłam się do tego, żeby napięć mięśnie – tylko
odrobinę, w pewnym sensie nieporadnie – a potem zaczerpnąć powietrza
do płuc, tak mocno, że poczułam znajome już ukłucia bólu w żebrach.
Zamarłam w bezruchu,
czując jak moje napięte do granic możliwości ciało pulsuje w nieprzyjemny
sposób. Najbardziej bolała mnie szyja, to jednak w niczym nie przypominało
katuszy, których już kiedyś doświadczyłam. Leżałam w bezruchu, wsłuchując
się w swoje ciało i starając się opierać wciąż obecnemu,
wszechogarniającego zmęczenia, które nieprzerwanie ciągnęło mnie w dół.
Nie potrafiłam tego opisać, ale miałam wrażenie, że jeśli choć na moment się
rozproszę… jeśli się poddam…
Czułam, że
wtedy wydarzy się coś bardzo złego.
Ból do
pewnego stopnia pomagał, pozwalając mi zachować świadomość. Gdzieś na krawędzi
świadomości kołatało się coś, czego nie potrafiłam jednoznacznie
zinterpretować, a co przywodziło mi na myśl… Sama nie byłam pewna. Czułam,
że coś chłodnego raz po raz dotyka mojego policzka, muska ramiona… Czasami coś
przeczesywało moje włosy i to było przyjemne, choć równie dobrze mogło być
wytworem mojej wyobraźni albo snem. Co prawda od dawna nie miałam okazji do
tego, żeby śnić, ale co ja właściwie wiedziałam o tym nowym, w większości
wampirzym ciele?
Wszystko to
mogło trwać sekundy albo całą wieczność – ja nie zauważyłabym różnicy. Dopiero
kiedy coś chłodnego musnęło moje wargi, w końcu zrozumiałam i znalazłam
w sobie dość siły, żeby odnaleźć siebie.
– Renesmee?
– doszedł mnie aksamitny, wręcz błagalny szept.
To wystarczyło.
Demetri
Nie rozumiałem niczego. Czułem
się tak, jakbym śnił koszmar, choć nierealną wydawała się sama myśl o tym,
że ktoś tako jak ja miałby nagle poszczycić się przywilejem zamknięcia oczu i odpłynięcia
w niebyt. Nic już do mnie nie docierało, a jednym, czego tak naprawdę
byłem świadom było wyłącznie wszechogarniające, doprowadzające mnie do
szaleństwa pragnienie krwi. Głód narastał, przysłaniając wszystko inne, a ja
czułem, że wkrótce już nic innego nie będzie miało dla mnie znaczenia. W tamtej
chwili świat mógłby się skończyć, przestać istnieć, a ja… No cóż, ja
pewnie nawet bym tego nie zauważył.
A potem
nagle coś się zmieniło i ciągnące się w nieskończoność godziny
cierpienia, przemieniły się w coś, co nie miało prawa się stać… co
przecież nie mogło być prawdziwe, ale… Ale chyba jakimś cudem było, choć
jednocześnie nadal do mnie nie docierało. Jak mógłbym przyjąć do świadomości
coś takiego, skoro w swoim stanie nie byłem nawet zdolny do tego, żeby
złapać zbędny mi do normalnego funkcjonowania oddech, a co dopiero… zebrać
myśli? Cały mój świat, od jakiegoś czasu składający się wyłącznie ze mnie,
niespójnych myśli oraz tego pokoju – och, również głodu, ale to było tak
oczywiste, że chyba nawet nie było sensu, żebym o tym wspominał – nagle
stanął na głowie, a ja zdołałem uprzytomnić sobie coś jeszcze.
Oszalałem.
Wiedziałem,
że nie ma innego wyjaśnienia na to, że nagle zobaczyłem ją w drzwiach – śmiertelnie
bladą, bliską rozpaczy, gorączkowo rozglądającą się dookoła w poszukiwaniu…
mnie. Co prawda wampirza pamięć od zawsze uważana była za doskonałą, jednak do
tej pory mój umysł nie pokazał nawet części tego, na co naprawdę było go stać.
Choć przez wszystkie te dni jedynie wspomnienie Renesmee pozwalało mi na to,
żeby normalnie funkcjonować, utrzymując mnie przy zdrowych zmysłach, do tej
pory nie byłem w stanie w tak wyrazisty, realny sposób przywołać do
siebie jej wspomnienia.
Istota,
którą widziałem była doskonała – a ja przekonałem się, że do tej pory
byłem ślepy, a moje wyostrzone zmysły nie były w stanie w pełni
zarejestrować tego, co miało dla mnie aż tak wielkie znaczenie. Najwyraźniej
musiałem najpierw oszaleć, żeby mieć szanse na to, żeby mój umysł ukazał ją
taką, jaką przecież od samego początku była. Żadne ze wcześniejszych wspomnień
i wyobrażeń nie było tak bliskie prawdy, jak to, którego mogłem
doświadczyć w tamtej chwili, ale chociaż myśl o tym, że najpewniej
właśnie przekroczyłem jakaś granicę zza której nie ma powrotu, powinna mnie
zaniepokoić, czułem wyłącznie nieopisaną ulgę.
W porządku,
więc jednak pamiętałem. Nie zdawałem sobie sprawy, że jestem w stanie
zachować przez tyle czasu pielęgnować w sobie te wszystkie, tak bardzo
szczegółowe i intensywne wspomnienia, ale liczył się sam fakt tego, że
jednak się udało. To nic, że wcześniej musiałem całkiem już postarać zmysły –
takiego doświadczenie było tego jak najbardziej warte.
Ona była
tego warta…
W jednej
chwili straciłem nad sobą kontrolę. Gdybym był w stanie, pewnie miotłabym
się na wszystkie strony, jednak za żadne skarby nie mogłem zmusić swojego
zesztywniałego ciała do współpracy. Na wpół oszołomiony, na wpół oszalały z pragnienia,
wpadłem w panikę, ledwo tylko naszła mnie myśl o tym, że mogłaby
tutaj być – a ja mógłbym ją skrzywdzić. Już wielokrotnie w przeszłości
sprawiałem jej ból, jednak to było zupełnie coś innego, a ja nie byłem w stanie
nawet wyobrazić sobie tego, co wydarzyłoby się, gdybym tak nagle uległ pokusie
i skoczył w jej stronę albo gdybym… Och, to nawet nie wchodziło w grę.
Chciałem,
żeby wyszła. Uciekaj, uciekaj, anielico!, tłukło mi się w głowie, ale
odpowiednie słowa nie chciały ułożyć się w odpowiedni sposób, a ja w ogóle
zwątpiłem w to, czy jestem w stanie zebrać myśli i odpowiednio
je sformułować. Dźwięk, który wyrwał się z mojego gardła, w żadnym
stopniu nie przypominał tego, co można byłoby uznać za ludzką mowę i ten
fakt oszołomił również mnie, choć nie sądziłem, że to w ogóle możliwe. Nie
rozumiałem, jak ktokolwiek był w stanie wytrzymać tak wielką mieszankę
uczuć i sprzecznych emocji, nie wspominając o tym, że do tej pory
byłem w jednym kawałku, choć takie natężenie bodźców już dawno powinno
było rozerwać mnie na kawałki.
Wtedy
spojrzała na mnie i wszystko po raz kolejny uległo zmianie. Widziałem, jak
jej oczy rozszerzają się, a szloch zamiera, a następnie przechodzi w zrozumienie
i ulgę tak wielką, że było to niemal bolesnym doświadczeniem. Wpatrywała
się we mnie, a ja czułem się tak, jakby naprawdę tutaj była, nie tylko
jako wytwór mojej wyobraźni. Powtarzałem sobie raz po raz, że to niemożliwe i że
widzę ją tylko dlatego, że nie jestem w stanie znieść myśli o tym, że
była gdzieś w Volterze – dosłownie na wyciągnięcie ręki. Zamarłem w bezruchu,
równie oszołomiony, co i niezwykły wytwór mojej wyobraźni, mimo narastającego
pragnienia, całym sobą koncentrując się na niej i na jej obecności,
obojętny na to, że nie jest prawdziwa. Mój anioł był tutaj – i był smutny,
a tego nie chciałem, choć jednocześnie sam nie byłem pewien, co powinienem
zrobić, żeby jakoś poprawić jej humor. „Hej, przecież tutaj jestem. I jak
na razie mam się dobrze” – chciałem powiedzieć, jednak nie byłem w stanie
wykrztusić z siebie słowa, w pewnym sensie świadom tego, że
okłamywanie jej w ten sposób nie ma najmniejszego sensu.
Pragnienie
wciąż mnie dręczyło, momentalnie przybierając na sile, ledwo tylko poczułem
słodki zapach krwi. Samo wspomnienie słodyczy skóry Renesmee wystarczyło, żeby
doprowadzić mnie do szaleństwa, a ja poczułem się tak, jakby ktoś
przypalał mnie żywym ogniem. Dobry Boże, jak to w ogóle możliwe, żeby
wspomnienia były w równym stopniu bolesne, co i doskonałe – tak
doskonałe, jak i ona?! Sprzeczne emocje i myśli – również cień
pozbawionej sensu, płonnej nadziei, że to jednak dzieje się naprawdę, a ona
jakimś cudem naprawdę do mnie przyszła – wydawały się rozrywać mnie do środka,
doprowadzając do szaleństwa w równym stopniu, co i dotychczasowa
tęsknota. Skrajne emocje mieszały się z głodem, tak, że sam już nie byłem
pewien, co takiego powinienem myśleć o tym, co działo się ze mną i wokół
mnie. Chciałem przed tym uciec, jakkolwiek odcinając się od tego, czego
doświadczałem, jednak kolejne sekundy mijały, a ja wciąż trwałem w tym
samym miejscu, niezdolny do zrobienia czegokolwiek. W tym czasie ona wciąż
tam stała, wpatrzona we mnie i tak bardzo oszołomiona, jakby sama również
doświadczała tych samych emocji, tak bardzo niepewna i… zagubiona i…
Nie
wytrzymałem, kiedy Renesmee się poruszyła. Sam nie jestem pewien, kiedy
przestałem myśleć o niej jak o wytworze mojej wyobraźni, nagle
nabierając pewności, że jest prawdziwa i tak żywa, jak to tylko możliwe.
Miałem wrażenie, że kręci mi się w głowie, choć nie sądziłem, że w przypadku
wampira takie doświadczenie jest w ogóle możliwe. Moje mięśnie napięły się
same z siebie, a ja aż zachłystnąłem się przesyconym słodyczą jej
krwi powietrzem – i wtedy już nie miałem żadnych wątpliwości, że ona tutaj
jestem i że tak bardzo ryzykuje – żywa i nieświadoma tego, jak bardzo
jestem niebezpieczny. Obraz zamazał mi się przed oczami, kiedy bez
zastanowienia rzuciłem się przed siebie, chcąc znaleźć się jak najdalej, choć
jednocześnie miałem wrażenie, że nie wytrzymam, jeśli natychmiast nie wezmę jej
w ramiona, nie dotknę wargami jej ust, nie poczuję ciepła jej ciała…
Ale gdybym
to zrobił, wtedy mógłbym ją również zabić, a to w ogóle nie wchodziło
w grę. Jej ciało i krew były dla mnie pokusą, a ja czułem się
zbyt słaby i wykończony, żeby móc walczyć o zachowanie wolnej woli.
Ona tego
nie rozumiała.
Dlaczego? Och,
na litość boską, to miała być jakaś kara?! Dlaczego właśnie ona musiała mnie
dręczyć, wystawiając na pokusę, choć nigdy dotąd nie byłem dość zdeterminowany,
żeby wytrwać w jakimkolwiek postanowieniu? Czy już wystarczająco okrutne
nie było dla mnie to, że trwałem w tym miejscu, pozbawiony jakichkolwiek
perspektyw, mogąc tylko wyobrażać sobie, co takiego działo się z Renesmee
i pozostałymi? Wahałem się, zadręczałem i trzymałem świadomości tego,
że ona gdzieś tam była, choć to nie było nawet w połowie wystarczające,
żeby zapewnić mi jakże upragnione ukojenie. Wielokrotnie zastanawiałem się nad
tym, czy jeszcze kiedykolwiek będę miał ją przy sobie, nawet jeśli jednocześnie
zdawałem sobie sprawę z tego, że lepiej byłoby, gdyby była gdzieś daleko –
byleby tylko zapewnić jej bezpieczeństwo. Być może popełniłem błąd, kontaktując
się z nią i – zgodnie z tym, co sugerowała mi Corin – wymogłem
na niej obietnicę tego, że wróci do Włoch i odszuka Aro, ale mimo wszystko…
Żadne z nas
tego nie chciało. Może i robiłem w przeszłości rzeczy, które
ostatecznie przypieczętowały mój los – w końcu od zawsze wiedziałem, że
daleko mi do świętego, a niebo i rajskie życie na pewno nie będą mi
pisane – jednak Renesmee nie miała z tym żadnego związku. Ona na to nie
zasłużyła.
Chyba, że
to był rodzaj piekła – widzieć ja i zdawać sobie sprawę z tego, że w rzeczywistości
jej tutaj nie ma. To była jakaś sztuczka? Jakaś nowa zabawka Kajusza, dręcząca
mnie wspomnieniem tej, którą kochałem, a która teraz wystawiała mnie na
pokusę? Czekali aż ulegnę i uwierzę w to, że Nessie naprawdę tutaj
jest, a potem posunę się o krok dalej, być może tracąc nad sobą
kontrolę? To miałoby sens, bo nigdy nie wybaczyłbym sobie jej śmierci – a już
zwłaszcza wtedy, gdybym sam się do jej krzywdy przyczynił.
Dlaczego…?
Chciałem
jakoś się przed tym bronić – znaleźć sposób na to, żeby odciąć się od tego szaleństwa
i od niej, tym bardziej, jeśli nie była prawdziwa… Jednak kolejne sekundy
mijały, a ja nie byłem do tego zdolny, nawet mimo swoich protestów i tego,
jak bardzo chciałem, żeby w końcu zniknęła. Z daleka do mnie byłaby
bezpieczna – nieważne: prawdziwa czy też nie – ale, jakby mnie na złość,
Renesmee była uparta i raz po raz lgnęła do mnie, tak bardzo ufna i przekonana,
że nie jestem w stanie zrobić jej krzywdy. Słodki Jezu, ona zawsze miała mnie
o wiele lepszym niż kiedykolwiek byłem! Nigdy nie przyjmowała do
świadomości tego, że jestem potworem – i że zabijałem nie raz, już na
długo przed tym, jak ona po raz pierwszy stanęła na mojej drodze. Mogła temu
zaprzeczać i twierdzić, że to nie ma znaczenia, ale ja pamiętałem i czułem,
że w rzeczywistości nie zmieniłem się wcale. Mogłem zepchnąć swoją
prawdziwą naturę – to, kim byłem – na dalszy plan, dla niej starając się być
kimś innym, kimś o wiele lepszym…
Teraz
jednak wszelakie hamulce zniknęły, a ja czułem się niczym naciągnięta do
granic możliwości gumka – dokładnie tak, jakbym za moment miał pęknąć… Wtedy
już nic nie byłoby w stanie nas uratować.
Wszystko
dochodziło do mnie jakby z oddali, coraz bardziej nieskładne i pozbawione
sensu. Sam już nie byłem pewien, kiedy się odzywałem, a kiedy tylko
myślałem gorączkowo, próbując samą tylko siłą woli zmusić ją do tego, żeby
odeszła – i przestała wystawać mnie na pokusę. Próbowałem być silny, za
wszelką cenę usiłując trzymać ją na dystans, lecz wszystkie moje wysiłki
okazały się daremne, o czym przekonałem się, kiedy twarz Renesmee znalazła
się zaledwie metr od mojej.
To był
jeden z najbardziej świadomych momentów, który zachował się w mojej
pamięci. Trzymałem ją za rękę, próbując powstrzymać ją przed tym, żeby zbliżyła
się choć o cal; czułem ciepło jej ciała i to samo w sobie było
niezwykłe, choć jednocześnie trudno było mi się skoncentrować, skoro znajdowała
się tak blisko mnie, a słodycz jej krwi drążyła mnie, stopniowo
doprowadzając do ostateczności. Ledwo byłem w stanie złapać oddech, choć
przecież tlen już od dawna był mi całkowicie zbędny do normalnego funkcjonowania.
Pewnie powinienem był wstrzymać oddech, żeby bronić się przed tym – przed jej
kuszącą słodyczą – ale nie potrafiłem tak po prostu odciąć się od tego
cudownego, hipnotyzującego zapachu, który przyciągał mnie z każdą kolejną
sekundą.
Wodziłem
wzrokiem po jej twarzy, ale równie dobrze mogłem nie widzieć niczego. Mój wzrok
raz po raz uciekał na jej gardło, wprost do pulsującej pod warstwą
mlecznobiałej, pozbawionej jakiejkolwiek skazy skóry. Przez ułamek sekundy
miałem nawet wrażenie, że jakimś cudem moje martwe od wieków serce znów zaczęło
bić, machinalnie dostosowując się do jej tętna i rytmu, w jakim jej
krew krążyła w żyłach. W tamtej sekundzie naprawdę staliśmy się
jednością, a ja…
Wydałem z siebie
sfrustrowany jęk, po czym – niewiele myśląc – spróbowałem odepchnąć ją od
siebie. Nie interesowało mnie to, czy przypadkiem zrobię jej krzywdę albo czy w ten
sposób zranię ją, sprawiając, że w jej czekoladowych oczach po raz kolejny
zalśnią łzy. Nie chciałem, żeby była przeze mnie nieszczęśliwa, ale jeszcze
bardziej przerażała mnie myśl o tym, że mógłbym ulec pokusie i naprawdę
ją skrzywdzić. Musiałem ją chronić – zrobić wszystko, byleby stąd odeszła, żeby
trzymała się ode mnie z daleka… Chciałem tego nawet bardziej niż
znalezienia się blisko niej, świadom tego, że moja samokontrola już właściwie
nie istnieje – a Renesmee w moich ramionach czeka nie ukojenie, lecz
śmierć.
Próbowałem
walczyć, ale to było za mało…
Nie jestem
pewien, co działo się później. Przez cały czas czułem się jak we śnie, świadom
wyłącznie własnych emocji i pragnień, pragnienia i sprzecznych myśli.
Kolejne wspomnienia i dźwięki mieszały się ze sobą, tworząc tak ogromny
chaos, że nawet ja – obdarzony wyostrzonymi zmysłami i umysłem, który za
zwyczaj pozwalał mi na analizowanie kilku kwestii jednocześnie, co
niejednokrotnie było dla mnie niczym przekleństwo – nie byłem w stanie nad
tym zapanować. Szaleństwo narastało, a ja już nie byłem pewien, co takiego
działo się naprawdę, a co było wyłącznie wytworem mojej wyobraźni. Od
nadmiaru wrażeń i emocji kręciło mi się w głowie, a przynajmniej
takie miałem wrażenie, uwięziony w samym sobie – bo w pewnym momencie
zwątpiłem już nawet w to, czy poza mną i chaosem w moim głowie
istnieje cokolwiek więcej.
Szaleństwo
trwało nieprzerwanie, ciągnąć się w nieskończoność, choć z powodzeniem
mogło minąć zaledwie kilka sekund, minut albo godzin. Straciłem poczucie czasu,
tak jak i wcześniej odebrano mi wszystko inno i…
A potem to
poczułem i w jednej chwili wszystko wróciło do normy.
Słodycz
krwi wręcz eksplodowała w moich ustach, gorąca i pulsująca w rytm
pulsującego serca. Nie miałem pojęcia skąd brała się to słodycz, ale to nie
miało znaczenia. Piłem łapczywie, czując się trochę tak, jakbym po całych tygodniach
błądzenia na pustyni, nagle znalazł się w samym środku rzęsistego deszczu.
Spijałem ją z dziką rozkoszą, pozwalając żeby krew koiła moje obolałe
gardło, przynosząc ulgę całemu ciału i sprawiając, że w końcu byłem w stanie
się rozluźnić. Wciąż odczuwałem głód, ale pragnienie stopniowo zaczęło schodzić
na dalszy plan, przysłonięte przez nieopisaną ulgę i cudowną słodycz spijanej
krwi, stanowiącą nieopisaną wręcz rozkosz – i to w najbardziej
dobitnym, niezwykłym znaczeniu tego słowa. Ta słodycz i związane z nią
poczucie ukojenia oraz wracających sił, stanowiły dla mnie sens istnienia,
przynajmniej w tamtej chwili, kiedy wszystko inne przestało istnieć.
Poczułem,
że coś ciągnie mnie w dół, ale prawie nie zwróciłem na to uwagi,
praktycznie bezwiednie podporządkowując się temu uczuciu. Powoli osunąłem się
na kolana, praktycznie bezwiednie tuląc do siebie przyjemnie miękkie, smukłe
ciało, które…
Krew.
Liczyła się krew, ale…
W głowie mi
się rozjaśniło, a ja w końcu uświadomiłem sobie, co takiego robię.
Przez kilka następnych sekund klęczałem w bezruchu, przyciskając usta do
źródła niepisanej rozkoszy, której dopiero co doświadczyłem, ale już nie byłem
w stanie pić, choć do pewnego stopnia mój organizm domagał się krwi. Pełen
złych przeczuć, wzmogłem uścisk wokół ciepłego ciała – tak miękkiego,
znajomego, wzbudzającego we mnie uczucia, których nie byłem w stanie
opisać…
Poruszając
się trochę tak, jakbym nadal trwał w transie, bardzo powoli wyprostowałem
się i spojrzałem przed siebie. Drzwi do celi były zamknięte, wokół zaś
panowała nieopisana, nieprzenikniona cisza, a przynajmniej tak pomyślałem
w pierwszej chwili. Wciąż oszołomiony, uświadomiłem sobie, że klęczę na
ziemi, dziwnie roztrzęsiony i niepewny tego, co właściwie dzieje się wokół
mnie. Nerwowo rozejrzałem się dookoła, próbując jakoś zapanować nad własnymi
emocjami, a zwłaszcza mętliku w głowie. Czułem się dziwnie oderwany
od rzeczywistości i na swój sposób roztrzęsiony, chociaż sam nie byłem
pewien, skąd brało się to uczucie.
Wtedy
usłyszałem niepewny, drżący oddech – z tym, że byłem pewien, że ten bez
wątpienia nie należał do mnie…
W tedy
spojrzałem w dół i wszystko stało się dla mnie jasne.
Przez cały
czas trzymałem ją w ramionach, tak delikatną i kruchą, jakby w każdej
chwili mogła się rozpaść. Nieprzytomna i wiotka, przelewała mi się w ramionach,
zupełnie jakby już była martwa, choć nie byłem w stanie zmusić się do
tego, żeby przyjąć tę myśl do świadomości. Nie… Oczy miała zamknięte, oddech
drżący i nieregularny, tak płytki, że pewnie nawet w pełni sił i wyzwolony
spod mocy Marcusa, miałbym problem z tym, żeby od razu zauważyć, jak jej
pierś unosi się i opada w rytm płytkiego oddechu. Płomienne włosy
opadły jej na twarz, rozrzucone wokół głowy niczym aureola, tym bardziej
wyraziste, że mocno kontrastowały z jej bladą cerą. Zwykle zarumienione
policzki straciły kolor, tak blade jak u porcelanowej laleczki.
Nie…, przeszło
mi przez myśl nie po raz pierwszy, ale mój protest wydawał się słaby i jakby
pozbawiony racji bytu.
W milczeniu
wpatrywałem się w jej smukłą, do tej pory nieskazitelną szyję. W boku
szyi ziała otwarta, wciąż krwawiąca rana. Krople krwi wydawały się niemal
jarzyć w ciemnościach, odcinając się na jej pozbawionej koloru skórze; część
wsiąkła we włosy, zlepiając je ze sobą. Na twarzy wciąż lśniły ślady łez, a kilka
słonych kropel zebrało się na rzęsach.
Krew i łzy,
krew i łzy…
Och,
Renesmee, dlaczego to zrobiłaś?, pomyślałem w oszołomieniu. Nie potrafiłem
opisać tego, jak się czuję. Wpatrywałem się w nią, ale wyglądała inaczej i ta
jedna myśl nie dawała mi spokoju, choć sam nie byłem pewien na czym polegała ta
zmiana, to zresztą było najmniej istotne. Trzymałem ją w ramionach,
kołysząc lekko i raz po raz przeczesują palcami jej lśniące włosy, choć w ten
sposób nie byłem w stanie zrobić niczego, żeby jej pomóc albo jakkolwiek
ulżyć. Nie rozumiałem, jak mogło do tego dojść, a już na pewno nie byłem w stanie
zrobić niczego, byleby jakkolwiek wytłumaczyć samemu sobie, jak to możliwe, że
ona tutaj była – i że mogłem ją dotknąć. Była prawdziwa, tuż obok mnie,
wciąż żywa, choć to w każdej chwili mogło się zmienić. Byłem tego boleśnie
świadom, nawet mimo tego, że za żadne skarby nie potrafiłem zmusić się do tego,
żeby przyjąć do świadomości konsekwencje tego, co właśnie zrobiłem.
Właściwie
nie usłyszałem kroków ani dźwięku otwieranych drzwi. W pewnym momencie po
prostu zorientowałem się, że ktoś na mnie patrzy, ale i tak przez kilka następnych
sekund nie byłem w stanie oderwać wzroku od bladej twarzy Renesmee.
– O mój
Boże… – usłyszałem i dopiero to otrzeźwiło mnie na tyle, żebym zmusił się
do natychmiastowej reakcji.
Poderwałem
głowę, zwracając się w stronę drzwi. Mocniej przygarnąłem Nessie do
siebie, gotów ją bronić, choć w tym momencie najbardziej niebezpieczny dla
niej byłem właśnie ja.
Corin
zastygła w bezruchu; nawet się nie poruszyła, kiedy wyrwało mi się
ostrzegawcze, nieludzkie warknięcie.
– Corin… –
wyszeptałem. Nawet nie poczułem wyrzutów sumienia z powodu tego, jak ją
potraktowałem. – Corin, co ja zrobiłem? – zapytałem zdławionym głosem.
Jedynie
potrząsnęła głową, niezdolna udzielić mi odpowiedzi.
Wciąż
oszołomiony i coraz bardziej zdesperowany, po raz kolejny przeniosłem
wzrok na bladą, pozbawioną życia twarz Renesmee. Głaskałem ją, dotykałem, ale
to było o wiele za mało i zdawałem sobie z tego sprawę. Chyba
jedynie cudem wciąż żyła, a może miało to jakiś związek z wpływem
Marcusa na moją wampirze naturę. Wiedziałem, co oznacza to, że w ogóle
udało mi się ją ugryźć, jednak kolejne sekundy mijały, a ona wciąż leżała
w moich ramionach bez życia, absolutnie spokojna i taka… odległa.
Zamknąłem
oczy. Tak może było lepiej, bo gdyby nagle zaczęła krzyczeć, pierwszy raz w życiu
doświadczając bólu przemiany, to zniszczyłoby mnie w równym stopniu, co i jej
śmierć.
– Dem… –
Głos Corin doszedł do mnie jakby z oddali. – Demetri! – ponagliła, chcąc zwrócić
na siebie uwagę, ale nawet nie uniosłem głowy. Dla mnie liczyła się wyłącznie Renesmee.
– Muszę ją stąd zabrać. Słyszysz przecież, że jej serce bije… Mamy mało czasu,
a ja muszę…
– Zamknij
się! – syknąłem bezwiednie, po czym znów nachyliłem się nad dziewczyną w moich
ramionach. Być może później miałem pożałować tego, że tak potraktowałem jedyną
osobę, która chciała nam pomóc, ale w tamtej chwili miałem gdzieś, czy
wampirzycę urażę. – Renesmee… – wyszeptałem o wiele łagodniej, tak
zmienionym głosem, że sam nie byłem w stanie go rozpoznać.
Zamknąłem
oczy, czując narastającą rozpacz. Jeśli coś jej się stanie… Och, jeśli z mojej
winy miała umrzeć…
Wtedy
wyczułem jakiś ruch – tak delikatny, że równie dobrze mogłem go sobie
wyobrazić. Natychmiast otworzyłem oczy i napiąłem mięśnie, gotów znowu
zacząć krzyczeć, niemal pewien, że tuż przed sobą zobaczę Corin, jednak kiedy
spojrzałem w stronę drzwi, wampirzyca wciąż tkwiła w tym samym
miejscu – z tym, że wcale nie patrzyła na mnie.
Ale w pełni
przytomna Renesmee już tak.
Nawet nie jestem w stanie opisać tego, jak bardzo cieszę się, że udało mi się dodać rozdział dzisiaj. Długo czekałam na możliwość napisania tej części i to chyba widać, a przynajmniej mam takie wrażenie. Kolejny rozdział dłuższy niż zwykle, liczący sobie prawie osiem i pół tysiąca słów… Jestem z siebie zadowolona, aczkolwiek ostateczną ocenę pozostawiam Wam. Mam nadzieję, że udało mi się przedstawić to tak, jak chciałam, zwłaszcza perspektywę Demetriego, która na pierwszy rzut oka może wydawać się dość chaotyczna, ale przecież o to właśnie chodziło. Chciałam okazać jego rozdarcie i to, jak bardzo głód zniekształcił jego sposób spoglądania na rzeczywistość, ale i tak nie mam pewności, czy mi to wyszło. Oby.Dziękuję za wszystkie komentarze. To dla mnie tym bardziej niezwykłe, że równo rok temu wstawiłam epilog „Maskarady”… Mam wrażenie, że w przypadku tej księgi trochę Was zawiodłam, przynajmniej jeśli chodzi o częstotliwość dodawania notek, ale teraz naprawdę robię wszystko, żeby to naprawić. Jestem dobrej myśli, tym bardziej, że ta historia jest jedną z pierwszych, którą mam nadzieję ostatecznie skończyć, a to samo w sobie jest niezwykłym doświadczeniem.No nic, jak na razie pozostaje mi życzyć Wam zdrowych, rodzinnych i radosnych świąt. Nie jestem dobra w składaniu życzeń, ale tak jak z całego serca dziękuję Wam za to, że przy mnie trwacie, tak teraz mam nadzieję, że tegoroczne święta dla wszystkich okażą się równie cudowne i niezapomniane, co i dla mnie.Nessa.
Hej
OdpowiedzUsuńCzyż nie wspominałam, że wejście do zamku aby zobaczyć Demetriego to najgłupszy z pomysłów Renesmee? Mógł ją zabić. Cóż i tak długo walczył z żądzą krwi, zwłaszcza, że w powietrzu przez pewien czas unosił się zapach krwi. Miała dużo szczęścia, że Dem tak bardzo ją kocha. Gdyby ją zabił to by zabiło również jego.
Bardzo podoba mi się ten rozdział:) Na pewno przeczytam go raz jeszcze przed następnym. Jest tak pełen emocji. Ma parę błędów, ale w tym gąszczu wydają się takie nieistotne- zresztą to jak szukanie igły w stogu siana.
Ta walka wewnątrz Dema pomiędzy nieopisanym głodem, a miłością do Renesmee- cudeńko:) Napływ krwi do jego ciała pozwolił mu myśleć jaśniej, jego ciało samo zareagowało na obecność Nessie tak, że nie mógł się zdobyć na dalsze zaspokajanie swojego głodu. Ciekawa jestem czy jego oczy dalej są czarne. Mam nadzieje, że tak, że nie zdradzą tak szybko obecności kogoś, kto mu pomaga.
No i jest jeszcze to, że Renesmee nie poczuła bólu.. ciekawa jestem czy powie Demtriemu, że Kajusz ją ugryzł.. no i mam nadzieje, że porozmawiają chociaż przez chwilę.
Czekam na więcej Nessie i Dema:) Mam nadzieję, że niedługo będzie następny rozdział z ich perspektywy:)
Ten blog ma tylko rok? Rany a mnie się wydaje jakby dłużej...a czytam go dopiero od sierpnia..:) Mam nadzieję na więcej:D
Weny
Guśka
Dziękuję =)
Usuń"To dla mnie tym bardziej niezwykłe, że równo rok temu wstawiłam epilog „Maskarady”..."- epilog, nie prolog; chwila nieuwagi chyba ^^ Historię jako taką zaczęłam 15 maja, więc to dużo więcej niż rok =)
Nessa
Rozdział po prostu NIESAMOWITY!!! Aż zaparło mi dech w piersiach:-) nie wiem jak ty to robisz ale po każdym Twoim rozdziale nie mogę się doczekać następnego:-) Życzę Ci duuużo weny i oby tak dalej:-) Pozdrawiam:-)
OdpowiedzUsuńRozdział jest świetny ! Jeden z najbardziej przejmujących na tym blogu. Tyle w nim sprzecznych emocji, cierpienia i miłości. Renesmee zachowała się głupio i odważnie jednocześnie. Była gotowa poświęcić swoje życie dla Dema.
OdpowiedzUsuńCzekam na nn ;) Myślę, że kolejny rozdział będzie z perspektywy Hanny lub Felixa. Stęskniłam się za nimi ^^ Weny.
Hejooo. Pamiętasz mnie może jeszcze?
OdpowiedzUsuńCóż. Na początku pragnę przeprosić, że tak długo nie komentowałam. Trochę mi tak głupio :/ Ogólnie ostatnio nie miałam nastroju i/lub czasu. Jestem jeszcze gimbusem i no wiesz, egzamin gimnazjalny, wybór szkoły itp... W ogóle czemu ja o sobie gadam xD
Zwykle Twoje rozdziały są cudne, ale ten jest megacudny! No słów mi brakuję. No wzruszyłam się normalnie. To jak Dem się opierał i nie chciał skrzywdzić Nessie. Owww... <3 Takie słodkie. Tak się kochają gołąbeczki. Od kiedy ja się taka czuła zrobiłam?
Jednak z drugiej strony głupie. Iść prosto w ręce wampira który jej szuka. No po prostu brawo, Renesnee. Co ta miłość robi z człowiekiem. To znaczy wampirem. To znaczy półwampirem. Jeju nie wiem jak ją nazywać.
W ogóle to dziwne, że nie poczułą bólu. Może rzeczywiście była w zbyt dużym szoku, albo jad już na nią nie działa. Nie mam pojęcia. Nawet nie zgaduję, bo zawsze robię to źle.
Mam wielką nadzieję, że ją złapią. No bo chyba to byłoby głupie. Cały zamek wampirów i nikt by jej nie zauważył? No niby jest ten dar Corin, no ale jednak... Mam nadzieję, że zauważy ich Jane. Może też być Kajusz. Ja go uwielbiam, a w książce jest go tak mało. No niesprawiedliwość. Aro też uwielbiam. I wybacz, że piszę to tutaj, ale nie chce mi się cofać rozdziałów i tam komentować. To jak Aro zajął się Renesmee i ogólnie cała ich rozmowa to było super. Rozpływałam się normalnie :D Mam nadzieję, że na następny rozdział nie trzeba będzie czekać długo.
Wszystkiego najlepszego z okazji urodzin i szczęśliwego Nowego Roku <3
Katherine