Demetri
Nie byłem pewien, co takiego
dzieje się wokół mnie. Miałem wrażenie, że z sekundy na sekundę czas się
zatrzymał – po prostu zamarł w miejscu, w jednej chwili zaczynając
ciągnąć się w nieskończoność. Otaczała mnie nieprzenikniona, niczym
niezakłócona cisza, wydająca mi się tym trudniejsza do zniesienia, skoro nie
oddychałem, a moje serce zatrzymało się ostatecznie już całe wieki temu.
Jeszcze
jakiś czas temu byłbym zachwycony, mogąc spokojnie egzystować, nie musząc
męczyć się podczas niechcianych wizyt Jane, Kajusza czy Marcusa. Zwłaszcza ten
ostatni doprowadzał mnie do szaleństwa, jakby mało było, że przez cały czas
wpływał na mnie swoimi zdolnościami, czyniąc mnie całkowicie bezbronnym. Czułem
się ślepy, głuchy i bezradny, zwłaszcza, że przez lata wampirzego życia,
zdążyłem zapomnieć, co to znaczy „być człowiekiem". Bez wampirzych
zdolności czułem się jak wrak siebie, zmuszony do siedzenia w zamknięciu,
bez jakiegokolwiek wpływu na to, co działo się na zewnątrz. Co prawda od czasu
do czasu pojawiał się ktoś ze straży albo nawet sam Kajusz, próbując mamić mnie
obietnicami bez pokrycia, jednak do tej pory udawało mi się opierać; w pewnym
sensie nawet bawili mnie swoimi działaniami, a przynajmniej takie starałem
się sprawiać wrażenie, nie szczędząc sobie złośliwości i ryzykując
drażnienie istot, które przy pierwszej lepszej okazji mogły mnie zabić – tym
razem ostatecznie. Nie zawsze wychodziło mi to na dobre, ale te chwile były
formą swego rodzaju rozrywki, co samo w sobie nie było znowu takie złe,
tym bardziej, że w zamknięciu naprawdę można było wykorkować z nudów.
Nie
potrafiłem zliczyć, jak wiele razy Kajusz – najczęściej w towarzystwie nie
odstępujących go nawet na krok Jane albo Marcusa, których w myślach coraz
częściej mianowałem „nieodstępującymi tyrana bezmózgimi barankami” – pojawiał
się w drzwiach, raz po raz rozpoczynając tę samą rozmowę. Oczekiwał, czy
też raczej żądał pomocy, chcąc żebym wykorzystał swoje zdolności do
odnalezienia i wydania tych, których za wszelką cenę starałem się chronić.
Denerwował się, próbował szantażu albo fałszywych obietnic wolności, jakby
sądząc, że jestem na tyle naiwny, by przystać na coś takiego. Do diabła, nawet
gdybym faktycznie był na tyle wielkim dupkiem, żeby bez zastanowienia
przehandlować życia Renesmee, Hanny i Felixa za swoje własne, musiałbym
chyba na głowę upaść, żeby układać się z kimś, kto był zdolny wbić
własnemu bratu nóż w plecy. Kajusz Volturi i pojęcie zaufania
wydawały się sprzecznością samą w sobie, ja zresztą byłem gotowy poświęcić
naprawdę wiele dla…
Och, nie
ukrywajmy! Przecież wszystko sprowadzało się wyłącznie do Renesmee.
Myślenie o niej
stało się moją codziennością. Wszystko we mnie aż rwało się do tego, żeby
znaleźć się tuż przy niej, wziąć ją w ramiona, poczuć jej wargi na swoich
własnych, a potem z czystym sumieniem zapewnić ją, że wszystko będzie
w porządku. Nigdy nie sądziłem, że spotkam na swojej drodze kogoś, kto
samym tylko istnieniem będzie w stanie wprawić mnie w taki stan, ale
to jedynie dowodziło temu, że do tej pory tak na prawdę nie wiedziałem niczego.
Kiedy się pojawiła, bezpowrotnie wywróciła moje życie do góry nogami, a ja
nie już nie byłem w stanie zrobić niczego, żeby się przed tym bronić. Ba!
W zasadzie wcale tego nie chciałem, z każdym kolejnym dniem coraz bardziej
zagłębiając się w to, co przez ostatnie miesiące zaistniało pomiędzy nami.
To było coś zgoła innego od mojego wcześniejszego układu z Heidi albo
jakąkolwiek inną kobietą – również ludzka, bo daleko było mi do świętego. Ta
dziewczyna wydawała się być wszystkim, jakimś cudem będąc w stanie
wyciągnąć ze mnie to, co najlepsze, chociaż nie przypuszczałem, że po tych
wszystkich latach wampirzego życia i samotności, będę w stanie do
okazywania aż tak skrajnych, złożonych uczuć. Niektórzy bez wątpienia byliby w szoku
widząc mnie takim i wiedząc, co takiego chodzi mi po głowie. Ach, sama
myśl o tym, że ktoś taki jak Demetri Volturi jednak ma duszę, wydawała się
nieprawdopodobna nawet dla mnie, bo nigdy nawet nie przypuszczałem, że zostało
we mnie cokolwiek ludzkiego…
Ale ona mi
to dawała. Już od pierwszej chwili urzekła mnie tym, co miała w sobie
najlepsze – swoją ludzką cząstką, zdolnością odczuwania, bijącym sercem…
Kochałem w Renesmee to, co ona sama uważała za niedoskonałe, a w którymś
momencie sam zacząłem dążyć do tego, żeby odnaleźć w sobie to, co wydawało
mi się, że już wieki temu utraciłem: a więc człowieczeństwo. Tym razem nie
chodziło po prostu o ciało, chociaż i pod tym względem pragnąłem jej
całym sobą, nawet jeśli nigdy nie odważyłam się zasugerować tego wprost, w obawie
przed tym, jak mogłaby zareagować. Seks pozostawał sprawą drugorzędną, choć
jeszcze pół roku wcześniej byłem gotów wyśmiać każdego, komu zdarzało się
prawić jakieś ckliwe gadki na temat miłości, oddania i dostrzegania
czegokolwiek więcej prócz pięknego ciała. Heidi była dla mnie fizyczną pokusą,
nawet jeśli ode mnie oczekiwała czegoś znacznie więcej; wtedy tego nie
rozumiałem, ale teraz…
Pierwszy
raz czułem się w taki sposób. Nieobecność Renesmee sprawiała mi niemal
fizyczny ból, tęsknota wykańczała, a ja… Ja chyba sam już się gubiłem w tym
wszystkim, co od jakiegoś czasu czułem. Każda kolejna minuta niepewności była
niczym najgorsza udręka, tym bardziej, że nie miałem pewności, co takiego
działo się z istotą, która ukradła mi duszę – czy też raczej to, co z niej
pozostało. Wspomnienia w jednej chwili stały się wszystkim, z każdym
dniem coraz bardziej odległe, chociaż zawsze sądziłem, że wampirza pamięć jest
doskonała – i nawet dar Marcusa nie był w stanie odebrać mi tego, co
pamiętałem i czułem.
Miałem
wrażenie, że od dnia balu minęła cała wieczność – a może nawet znacznie
więcej czasu. Próbowałem koncentrować się na tym, co było dobre, próbując
przywołać z pamięci jej głos, zapach albo bicie trzepoczącego się w piersi
serca, jednak wspomnienia było niedoskonałe i nieznośnie ulotne. Mogłem
myśleć o tym, jak niezwykłym doświadczeniem było obserwować jej spokojną
twarz, kiedy zasypiała, ufnie wtulona w mój tors albo w pełni
pochłonięta lekturą kolejnego tomiku poezji, której i tak nie miałem być w stanie
zrozumieć, a który sprawiał jej tak wiele radości, jednak to było niczym,
skoro nie mogłem wziąć jej w ramiona i znów poczuć ciepła oraz
miękkości jej skóry – rozkosznie gorącej i prawdziwej, zwłaszcza w odróżnieniu
od mojej. Nie sądziłem, że można tak po prostu pragnąc tak oczywistych rzeczy,
jak chociażby bliskość dziewczyny, która miała dla mnie tak wielkie znaczenie…
Bliskości,
ale nie ciała. Ciepła skóry i rytmu bijącego serca, a nie spazmów
rozkoszy, podczas zaspakajania tych najbardziej pierwotnych potrzeb. Chciałem
dać jej to, co najlepsze, a nie po prostu posiąść, i to samo w sobie
wydawało się dowodzić temu, jak bardzo była wyjątkowa – i w jakim stopniu
ja sam się przy niej zmieniłem. Gdyby umarła, to byłoby niczym koniec wszystkiego
i byłem tego boleśnie świadom. Uczucia były nie tylko źródłem mocy, ale
również zgubą i także ta zależność stała się dla mnie oczywista, zwłaszcza
w ostatnim czasie.
Nie mogłem
pozwolić, żeby z mojej winy spotkało ją cokolwiek złego – nie po tym, co
oboje przeszliśmy.
Nie po tym,
co przeszła ona…
Skrzywiłem
się mimowolnie, po czym machinalnie spojrzałem na porzuconą w kącie
komórkę, ta jednak wydawała się nierealna i tak odległa, że równie dobrze
mogłaby nie istnieć. Jak wiele czasu minęło od chwili naszej ostatniej rozmowy?
Do tej pory nie docierało do mnie to, że dzięki Corin mogłem na własne uszy
usłyszeć, że Renesmee jest cała i zdrowa. Słuchałem jej pełnego emocji
głosu, nawet przez telefon o wiele bardziej prawdziwszego i melodyjnego
niż odległe wspomnienie jej sopranu, co jedynie dowodziło, że nawet wampirza
pamięć nie była w stanie oddać wszystkiego. Nie musiałem dysponować
żadnymi niezwykłymi zdolnościami, żeby zdać sobie sprawę z tego, że
dziewczyna cierpi; to było w jej głosie, w sposobnie w jaki
wypowiadała moje imię, w każdym wypowiedzianym nań słowie, chociaż
mieliśmy zaledwie kilka minut, żeby powiedzieć sobie to, co najważniejsze.
Chciałem ufać Corin, tak jak i pragnąłem uwierzyć w to, że Nessie
jest dość silna, a wszystko może się jeszcze ułożyć, ale to było trudne, a ja
sam nie byłem pewien, czy postąpiłem słusznie, przekonując ją do podjęcia się
czegoś, co w równym stopniu mogło nas uratować, jak również… zgubić.
Ona sobie poradzi, pomyślałem nie po raz
pierwszy. Poradzi sobie i ty doskonale
o tym wiesz, dupku, dodałem i prawie udało mi się uśmiechnąć, na
dodatek w dość ironiczny sposób. Rozmawianie ze sobą nigdy nie było dobrym
znakiem, a tym bardziej nie świadczyło o zdrowiu psychicznym, ale
miałem to gdzieś.
Do diabła,
musiało się udać. Renesmee była uparta, poza tym na tyle zdeterminowana, żeby
zrobić coś naprawdę głupiego, jeśli nie znajdzie właściwej alternatywy. Już nie
ufałem Aro, o ile kiedykolwiek miałem powody, by darzyć go czymś ponad
naturalny ze względu na moją pozycję w straży szacunek, zwłaszcza odkąd
zachowanie wampira zaczęło stawać się coraz bardziej ekscentryczne, ale i tak
uważałem go za o wiele bezpieczniejszą opcję niż Kajusza. Do diabła,
wampir może i był z lekka stuknięty, poza tym jego zapędy do
kolekcjonowania darów momentami wymykały się spod kontroli, ale to było niczym
w porównaniu z tym, co działo się teraz.
Kajusz
rządził żelazną ręką i nie miałem co do tego najmniejszych wątpliwości.
Być może nie miałem okazji, żeby na własne oczy przekonać się, co takiego
działo się w twierdzy i w mieście, ale relacje Corin i moje
własne doświadczenia były wystarczające, żebym był w stanie to sobie
wyobrazić. Od dawna wszyscy zdawaliśmy sobie sprawę z tego, że Kajusz jest
najbardziej okrutny z trójki rządzących i że ma swoją koncepcję tego,
jak powinien zmienić się świat nieśmiertelnych. On i Aro nie zgadzali się
w wielu kwestiach, nie tylko wiążących się z Cullenami i tym,
jak upokorzyli nas przeszło osiemnaście lat temu, ale przede wszystkim w sposobnie
sprawowania władzy i podejmowania decyzji. Kajusz preferował dyktaturę i teraz
w końcu miał okazję, żeby ją wprowadzić.
Wszystko
zresztą prowadziło do jednego: a więc do wilkołaków. To były tylko moje
przypuszczenia, tym bardziej, że podczas swoich wizyt wampir bardzo oszczędnie
dawkował informacje na temat tego, co dotyczyło życia poza Volterrą, ale
słyszałem dość, żeby czuć się zaniepokojonym. W pamięci miałem fragmenty
podsłuchanych rozmów i to wystarczyło, żebym wiedział, że Kajusz coś
planuje, ale… Cóż, właściwe pytanie brzmiało: co takiego?
Teraz
również to nie miało dla mnie szczególnego znaczenia. Co prawda mogłem
przewidzieć, że to może skończyć się właśnie w taki sposób, ale i tak
nie byłem przygotowany na coś takiego. Głód stopniowo narastał już od dłuższego
czasu, ale udawało mi się ignorować pieczenie w gardle, nawet wtedy, kiedy
próbowali dawać mi do zrozumienia, że zdobycie przynajmniej odrobinki krwi
wcale nie jest takie trudne – wystarczyło tylko podjąć decyzję i w końcu
zdradzić to, co było dla nich najważniejsze. Nawet po śmierci Heidi nie
zaprzestano krwawych uczt, które regularnie odbywały się w sali tronowej;
nie miałem pojęcia, kto tym razem pełnił rolę posłańca i organizatora
„wycieczek", ale zadanie samo w sobie musiało być trudne, zwłaszcza
po pożarze zamku.
Tak czy
inaczej, od chwili balu minęły nie tyle dni, co wręcz całe tygodnie. W pewnym
momencie straciłem rachubę, poszczególne dni rozróżniając wyłącznie dzięki
pomocy Corin. Do tej pory nie byłem pewien, dlaczego wciąż przychodziła,
ryzykując nie tylko wolność, ale również życie, jednak nie dało się ukryć, że
gdyby nie ona, pewnie wszyscy bylibyśmy zgubieni. Utrzymywała, że chodzi o sam
fakt rządów kogoś takiego jak Kajusz, a ja nie miałem powodów, żeby w to
nie wierzyć; sam także zrobiłbym wszystko, by wrócić do wcześniejszego stanu
rzeczy. W zasadzie byłem gotów na wszystko, jeśli tylko w ten sposób
mógłbym zapewnić Renesmee i pozostałym bezpieczeństwo.
Cholera,
jak bardzo mnie to irytowało!
Zacisnąłem
dłonie w pięści, tak mocno, że chyba jedynie cudem nie połamałem sobie
palców. Nawet nie poczułem bólu, mimo wpływu Marcusa nadal pozostając równie
wytrzymałym, co i każdy wampir. Wcześniej uznałbym to za przyjemne
zrządzenie losu, nawet jeśli ten cholerny idiota mocno ograniczał moje
zdolności, ale teraz…
Och, jak na
ironię, Marcus pozbawił mnie tego, co było w wampiryzmie najlepsze – w zamian
pozostawiając to, co zwłaszcza teraz mógłbym określić mianem prawdziwego
przekleństwa.
Głód…
Byłem
przyzwyczajony do pieczenia w gardle. Jedynie w Volterze ja i reszta
straży mogliśmy sobie pozwolić na taki komfort, jakim były regularne posiłki i swobodny
dostęp do krwi. Niejednokrotnie podczas wyjazdów i wyznaczanych nam misji,
Felix i ja musieliśmy przywyknąć do myśli o tym, że przez długi okres
czasu nie mamy co liczyć na okazję do tego, żeby zapolować – czy to przez
wzgląd na bardziej ludzki kolor oczu, czy miejsce w którym się
znajdowaliśmy. Ludzki świat już dawno przestał być przyjaznym dla takich jak
ja, a szukanie potencjalnych ofiar na własną rękę zwykle wiązało się z całą
procedurą najpierw wybierania kogoś, kogo zniknięcia nikt nie zauważy, a później
próby upozorowania wypadku albo skrupulatnego ukrycia ciała. Wszystko to było
czasochłonne, bezsensowne i najczęściej mało satysfakcjonujące, zwłaszcza,
że wybór padał najczęściej na bezdomnych i narkomanów, a jakość krwi
pozostawała wiele do życzenia, co samo w sobie było zniechęcające.
Pragnienie
nie było dla mnie niczym obcym, a przynajmniej tak sądziłem do tej pory. W zasadzie
głód był nieodłącznym elementem naszej egzystencji, jakby już sam fakt bycia
wampirem wystarczająco nie komplikował życia… O ile nasze istnienie,
wcześniej okupione bólem i śmiercią, nadawało się do tego, żeby określić
je w taki sposób. Tak czy inaczej, w całej swojej egzystencji wielokrotnie
doświadczyłem głodu i to o różnym natężeniu, od łagodnego,
nieustępliwego palenia w gardle zaczynając, a na wrażeniu przypalania
rozżarzonym do białości prętem kończąc. Wydawało mi się, że jestem dość odporny
i nic mnie nie zaskoczy, przynajmniej pod tym względem, chociaż wciąż
daleko było mi do tego, by określić mnie ostoją spokoju; głód bywał kapryśny, a ja
miałem na sumieniu zdecydowanie więcej istnień niż mógłbym sobie życzyć. Nie
zawsze w moim życiu wszystko było tak dobre, jak od chwili pojawienia się
Renesmee – nigdy tego nie ukrywałem, ale też nie zastanawiałem się nad tym,
gdzie leżą granice wytrzymałości.
Aż do
teraz.
To
przypominało męki piekielne. Gdyby chodziło tylko o ból, przyjąłbym to z wdzięcznością,
zwłaszcza po tych wszystkich razach, kiedy zdarzało mi się podpaść Jane – czy
to w przeszłości, czy w ostatnim czasie, kiedy mogła zabawiać się
moim kosztem, tak często, jak tylko zebrała jej się na to ochota. Z dnia
na dzień przekonałem się, że o pragnieniu i głodzie tak naprawdę nie
wiem nic – a to, czego do tej pory doświadczałem, w rzeczywistości
nie ma żadnego znaczenia. Czułem narastające palenie, mające swoje źródło
gdzieś w gardle i stopniowo promieniujące na zewnątrz, porażając całe
ciało. Nie miałem pojęcia, czy wampir może umrzeć z głodu, ale w obliczu
tego, co czułem, śmierć wydawała się prawdziwym wybawieniem, które jeszcze
długo nie miało nadejść. Głód mnie wykańczał, zmuszając do pozostania w miejscu
i odbierając siły, jakby sam Marcus nie był pod tym względem wystarczająco
upierdliwy. Jedynym, czego byłem świadom, było to nieokiełzane, wciąż przybierające
na sile pragnienie, przysłaniające wszystko inne. W jednej chwili świat
skurczył się do tego jednego odczucia – czy też raczej do mnie, coraz bliższego
obłędu i zatracenia samego siebie.
Czułem to
każdą komórką ciała. To przypominało niemy krzyk, chociaż nawet wydanie z siebie
dźwięku wydało mi się czymś aż nazbyt wymagającym, miałem zresztą wrażenie, że
prócz mnie i głodu nie istnieje już nic innego – i że wkrótce ja też
zniknę. Nie miałem tutaj na myśli śmierci, ale po prostu poczucie zanikania.
Puff! – zaledwie krótka chwila, żeby wszystko się skończyło… żebym ja się
skończył i… i…
Trudno było
mi nawet przyrównać ten głód do czegokolwiek innego, czego doświadczyłem do tej
pory. Chociaż wydawać by się mogło, że nie ma niczego gorszego od palącego bólu
rozchodzącego się po ciele jadu, w rzeczywistości takie myślenie było
błędne i teraz mogłem się o tym przekonać na własnej skórze. Jakkolwiek
wydawałoby się to nieprawdopodobne, jednak było coś o wiele trudniejszego
do zniesienia, nieporównywalnie bardziej skomplikowane i wpływające nie
tylko na ciało… ale również umysł.
Nie byłem w stanie
myśleć. Nie byłem w stanie zrobić niczego, niepewny już nawet tego, co
działo się ze mną i z moim ciałem…
Niczego.
Kolejne
sekundy mijały, a moje ciało wciąż domagało się czegoś, czego nie miało
otrzymać. Wszystko sprowadzało się do krwi – słodkiej, lepkiej i ciepłej,
mogącej zmienić wszystko… Żeby ją dostać, byłbym w stanie nawet zabić i to
było coś o wiele więcej niż tylko kaprys albo instynktowne pragnienie, które
towarzyszyło mi do tej pory. Byłem bliski amoku, w pełni oddany swojej
wampirzej naturze – drapieżnikowi we mnie, coraz bardziej dzikiemu i spragnionemu.
To, co czułem, przechodziło wszelakie pojęcie, a ja miałem wrażenie, że za
moment zacznę chodzić po ścianach, ogarnięty szałem – albo że przynajmniej
postąpiłbym w ten sposób, gdybym był do tego zdolny. Och, gdybym w zamknięci
mógł liczyć na cokolwiek, co dawałoby przynajmniej cień szansy na zaspokojenie
głodu, nic nie powstrzymałoby mnie od polowania – wykrzesania z siebie
tych resztek siły i motywacji, byleby dostać to, czego tak bardzo pragnę –
jednak w moim więzieniu nie było niczego i doskonale zdawałem sobie z tego
sprawę.
Byłem tylko
ja…
Ja i nieuniknione
szaleństwo.
– Dem?
Cichy
szeptem doszedł mnie jakby z oddali, nierealny i na swój sposób
bezcielesny. W pierwszym odruchu byłem gotów uznać, że to jedynie moja
wyobraźnia – w końcu oczekiwałem tego, że prędzej czy później postradam
zmysły – jednak kiedy resztkami świadomości wychwyciłem prawie niezauważalny
ruch, pomyślałem, że to mimo wszystko może być coś więcej.
Czyjaś dłoń
– lekka i szczupła – wylądowała na moim ramieniu. Instynktownie szarpnąłem
się do tyłu, gwałtownie podrywając i już w następnej sekundzie
uderzając plecami o ścianę, tak mocno, że gdybym był człowiekiem,
najpewniej zabrakłoby mi tchu. Z gardła wyrwało mi się niekontrolowane,
ostrzegawcze warknięcie – nieludzki, przyprawiający o dreszcze charkot.
Obrazy rozmazywały mi się przed oczami, zaś wszystko to, co widziałem, wydawało
się przysłonięte na wpół przeźroczystym całunem barwy świeżej krwi.
Miałem
wrażenie, że minęła cała wieczność, zanim udało mi się skoncentrować wzrok na
zmartwionej, kucającej tuż przede mną Corin. Także jej postać wydawała się
otaczać czerwona, prowokująca mnie do ataku aura, ale udało mi się utrzymać
tych resztek zdrowego rozsądku i powstrzymać się od zrobienia czegoś,
czego później mógłbym pożałować. Przecież nie chciałem krzywdy Corin, nawet
jeśli zdawałem sobie sprawę z tego, że za sprawą daru Marcusa nawet ta
drobna istota była o wiele silniejsza i szybsza ode mnie.
– Demetri,
na litość boską… – westchnęła i być może dodała coś jeszcze, ale nie byłem
w stanie skoncentrować się na poszczególnych słowach. – To tylko ja.
Udało mi
się potrząsnąć głową. Sam nie byłem pewien, co takiego chciałem jej w ten
sposób przekazać, ale pal to licho.
Dziewczyna
zaklęła pod nosem, ale przynajmniej nie próbowała się do mnie zbliżać. Sam nie
byłem pewien, czego mógłbym dokonać, skoro byłem w takim stanie. Raz po
raz przyłapywałem się na tym, że spoglądam w jej stronę niewidzącym
wzrokiem, myśląc o niej jak o potencjalnym wrogu albo nieświadomie wodząc
wzrokiem po zarysie smukłej, częściowo przysłoniętej jasnymi włosami szyi, choć
nawet gdybym próbował, nie byłbym w stanie wyczuć pulsu. Serce Corin
zatrzymało się już wieki temu, tak jak i moje, jeśli zaś chodziło o krew…
Cholera,
naprawdę musiałem wziąć się w garść.
– Hej,
mówię do ciebie! – zirytowała się wampirzyca, machając mi dłonią tuż przed
twarzą, by łatwiej zwrócić na siebie moją uwagę. Chcąc nie chcąc
skoncentrowałem na niej wzrok, gdzieś na końcu języka mając uwagę na temat
tego, że teraz naprawdę nie powinna mnie drażnić. – Dobra… Mamy problem, w końcu
nie mogłoby być łatwo – mruknęła chyba bardziej do siebie niż do mnie.
Słyszałem, że raz po raz klnie pod nosem, wyzywając na czym świat stoi. Chociaż
zachowywała się w ten sposób, bez trudu zorientowałem się, że w rzeczywistości
jest przerażona. – Słuchaj, czy ty…
– Jeszcze
nie umarłem, Corin – odparłem z pewnym wysiłkiem, nawet w tej
sytuacji nie szczędząc sobie ironii.
Uniosła
brwi; na jej twarzy odmalowała się frustracja, ale też… swego rodzaju ulga.
– Nie
powiedziałam tego. A jeśli już rozmawiamy sobie szczerze, to wiedz, że
wyglądasz ja pół dup… – zaczęła, po czym urwała, bo znowu na nią warknąłem.
– Wiesz… – Zmusiłem
się do tego, żeby się wyprostować, skoro nie byłem w stanie dźwignąć się
na nogi. Czułem na sobie jej spojrzenie, dlatego tym bardziej zależało mi na
tym, żeby przynajmniej udawać, że jestem o wiele silniejszy i opanowany
niż w rzeczywistości. – Chyba wolałbym, żebyś… oszczędziła mi prawdy…
Lepiej powiedz mi, co się stało – dodałem naglącym tonem.
Sam nie
potrafiłem stwierdzić, jakim cudem udawało mi się wykrzesać z siebie
chociaż trochę energii, by móc w miarę swobodnie rozmawiać i skoncentrować
się na czymkolwiek innym poza głodem, ale to teraz nie miało znaczenia. Może
miało to związek z tym, że Corin nie była człowiekiem, a jej obecność
nie wystawiała moich nerwów na próbę, a może po prostu jakaś część mnie
wciąż pamiętała o tym, że pojawienie się wampirzycy zwykle miało jakiś
ukryty sens. Nigdy nie przychodziła ot tak, zwykle mając do przekazania mi coś
istotnego, nawet jeśli nie zawsze mówiła mi to, co tak bardzo chciałem usłyszeć
i co mnie interesowało.
Tym razem
jej mina nie wyrażała niczego, może pomijając niepokój, co mnie irytowało. Do
diabła, naprawdę chciała się teraz przejmować głupstwami, podczas gdy istniały
o wiele ważniejsze i bardziej skomplikowane sprawy, którymi trzeba
było się należycie zająć?
– Zaraz –
powiedziała stanowczo Corin. – Najpierw… Niech pomyślę – dodała i westchnęła
cicho. Podniosła się z klęczka, prostując niczym struna i nagle
zaczęła krążyć, wyraźnie podenerwowana. – Jakbyś dał mi chwilę, może udałoby
się zorganizować trochę krwi. Nie byłoby tego zbyt wiele, ale może
przynajmniej… – zaczęła w zamyśleniu, wyraźnie zdeterminowana, żeby
znaleźć jakieś sensowne rozwiązanie, ale już kiedy zaczęła mówić, stanowczo
potrząsnąłem głową.
– Do rzeczy
– warknąłem z rozdrażnieniem. – Wielkie dzięki za troskę, ale powiedziałem
ci już, że ja…
Gdyby wzrok
potrafił zabijać, jej spojrzenie najpewniej doprowadziłoby mnie do grobu.
– Przestań
zachowywać się tak, jakby tutaj chodziło tylko o ciebie! Nie przydasz mi
się w takim stanie, więc wbij to sobie do głowy i przestań zachowywać
się tak, jakbym robiła ci łaskę! – „huknęła”, nagle całkiem wytrącona z równowagi.
– Poważnie, Dem. Lubię cię, ale czasem mam tak wielką ochotę skręcić ci kark,
że nawet nie zdajesz sobie z tego sprawy – dodała już o ton ciszej;
jej pierś unosiła się i opadła w rytm przyśpieszonego oddechu,
zdradzając podenerwowanie.
Zamrugałem
kilkukrotne, wytrącony z równowagi jej wybuchem. Rzadko kiedy zdarzało mi
się, żeby to kobieta na mnie krzyczała – i żeby jej gniew robił na mnie aż
takie wrażenie. W końcu nie mogłem zapomnieć o tym, że teraz to Corin
była górą, a gdyby chciała, mogłaby bez trudu skopać mi tyłek.
– Tak jest,
pani dyktator… – wymamrotałem, spoglądając na nią nieco nieprzytomnym wzrokiem.
Wydęła
usta, ale tym razem powstrzymała się od komentarza.
– Nie mamy
czasu na te twoje gierki. Jeśli chcesz, doprowadzaj do szału Jane, chociaż dla
mnie to też oznaka kretynizmu – stwierdziła, potrząsając z niedowierzaniem
głową. Jasne twarzy opadły jej na twarz, więc odgarnęła je niedbałym ruchem. –
Ja jestem po twojej stronie, poza tym próbuję uratować nam wszystkim tyłki,
więc dobrze byłoby, gdybyś o tym nie zapominał.
– Nie
zapominam, ale… – zacząłem, jednak coś w jej spojrzeniu skutecznie
zamknęło mi usta.
Po prostu
cudownie. Najpierw Hannah i Renesmee, a teraz Corin. Miałem wrażenie,
że ze stulecia na stulecie kobiety stawały się coraz bardziej niebezpieczne i agresywne.
– Ale co? –
westchnęła, w ostatniej chwili powstrzymując się od kolejnego wybuchu
gniewu. – Dziwię się, że w ogóle jesteś w stanie myśleć. Gdybyś mógł
siebie zobaczyć, wtedy na pewno nie udawałbyś, że wszystko jest w porządku.
Rozumiem tę waszą cholerną męską dumę i tak dalej, ale czasami naprawdę…
– I naprawdę
sądzisz, że nikt nie zorientuje się, jeśli przyniesiesz mi tutaj krew?
Zamrugała
kilkukrotnie, jakbym mówił do niej w innym języku albo jakkolwiek
niezrozumiale. Przez myśl przeszło mi, że może w istocie nie zrozumiała
wszystkiego, tym bardziej, że koncentrowanie się na naszej rozmowie naprawdę
kosztowało mnie mnóstwo energii, podobnie jak i przynajmniej chwilowe
zapomnienie o głodzie, po chwili jednak dostrzegłem na jej twarzy szok i konsternacje,
jakby nagle coś sobie uświadomiła.
– Ale… No
dobrze, ale… – zaczęła, gorączkowo szukając jakiegoś odpowiedniego argumentu,
żeby po raz kolejny udowodnić mi, że się mylę, ale nic najwyraźniej nie
przychodziło jej do głowy.
– Sama
widzisz. Poza tym… naprawdę sądzisz, że będę rajcował się kawałkiem plastiku z odrobiną
krwi? – dodałem z nutką cynizmu. Może to nie było zbyt miłe, ale chciałem
uświadomić jej, że nie wszystko jest tak proste, jak mogłaby sobie tego życzyć.
– To tylko pogorszy sprawę. Zresztą popraw mnie, jeśli się mylę, ale jak
wielkie będziemy mieć kłopoty, jeśli któryś z tych kretynów zorientuje się,
że regularnie miewam towarzystwo?
Przygryzła
nerwowo dolną wargę, rozdarta pomiędzy pragnieniem przyznaniem mi racji, a tym,
by znaleźć jakiś powód do tego, żeby zaprotestować. Czekałem cierpliwie,
świadom tego, że prędzej czy później będziemy musieli dojść do tych samych
wniosków.
– Duże –
powiedziała w końcu, wyraźnie zniechęcona.
Na moment
przymknąłem oczy, żeby zebrać myśli, choć to wcale nie było takie łatwe. Kiedy
ze mną rozmawiała, czerwony blask wokół jej postaci przygasł i świat
niemal wrócił do normy, ale to było jedynie chwilowe rozwiązanie i zdawałem
sobie sprawę z tego, że chwila przytomności zniknie równie nagle, co teraz
się pojawiła.
Wciąż
czułem na sobie przenikliwe spojrzenie Corin, ale przynajmniej nawet słowem nie
skomentowała mojego postępowania.
– W porządku.
Teraz tym bardziej musimy działać szybko, chociaż sama nie jestem pewna… –
zaczęła i urwała, w ostatniej chwili rezygnując z nazwania
rzeczy po imieniu. – Ja też muszę już znikać. Postaram się coś wykombinować,
ale niczego nie obiecuję – dodała i zabrzmiało to trochę tak, jakby
naprawdę było jej z tego powodu przykro.
Zaśmiałem
się w nieco cyniczny, pozbawiony wesołości sposób.
– Świetnie.
Nie kłopocz się… – dodałem. Coś podpowiedziało mi, że w odpowiedzi na moje
słowa wymownie wywróciła oczami. – Jakbyś mnie szukała, to prawie na sto
procent będę sobie siedział tutaj.
– Ty jesteś
naprawdę… – Mruknęła pod nosem coś, co zabrzmiało jak „dupek” albo
„niereformowalny dupek”, ale nie miałem pewności. – Chciałam ci tylko
powiedzieć, że twoja narzeczona najpewniej właśnie dotarła na miejsce – dodała
już głośniej.
Nie od raz
pojąłem sens jej słów.
– To nie
jest moja… Zaraz! Coś ty powiedziała? – Z wrażenia aż otworzyłem oczy, nie
mogąc powstrzymać się przed skontrolowaniem wyrazu jej twarzy
– Słyszałeś
– odgryzła mi się. Najwyraźniej popsułem jej humor. – Może i jesteś
najlepszym tropicielem – podjęła, a na jej ustach pojawił się odrobinę
złośliwy uśmieszek – ale mnie też niczego nie brakuje, przynajmniej jeśli
chodzi o pełnienie roli szpiega. – Jakby na potwierdzenie swoich słów,
dosłownie na ułamek sekundy rozpłynęła się w powietrzu, by już w następnej
chwili znowu stać się widzialną. To równie dobrze mogło być efektem głodu albo
tego, że jednak traciłem zmysły, ale nie dbałem o to. – Zwykle nikt nie
zwraca na mnie uwagi, cholerni ignoranci, ale tak czy inaczej… Widziałam ją w okolicy.
To tak, jakbyś chciał wiedzieć.
Chociaż
słyszałem, co takiego mówiła i nie miałem powodów, by jej nie wierzyć,
machinalnie spróbowałem sięgnąć w głąb siebie, szukając gdzieś na krawędzi
świadomości tego charakterystycznego blasku, który tak wiele do mnie znaczył.
Potrafiłem ją rozpoznać nawet na wpół oszalały z głodu, ledwo świadom
tego, co działo się wokół mnie – ten jasny blask nadziei, przyzywający mnie i sprawiający,
że nade wszystko pragnąłem zacząć biec, żeby jak najszybciej odnaleźć tą, która
była dla mnie wszystkim. Gdybym tylko mógł, natychmiast wyrwałbym do przodu, by
odszukać ją niezależnie od miejsca w którym by się ukryła – niezależnie od
odległości, która nas dzieliła. Ten blask – jasny punkt w mojej głowie i więź,
która wydawała się łączyć mnie z Renesmee, wyjątkowo mocna, być może
dlatego, że łączyło nas dużo więcej niż tylko to, że kiedyś zdarzyło mi się jej
dotknąć… na dodatek więcej niż raz – przez te wszystkie tygodnie utrzymywał
mnie przy życiu, tym bardziej, że gdyby nagle zgasł, byłoby to niczym koniec
wszystkiego.
Teraz
również ją poczułem, tak wyraźnie, że na ułamek sekundy nawet pragnienie
przestało się dla mnie liczyć. Była gdzieś tam, być może na wyciągnięcie ręki,
chociaż odniosłem wrażenie, że jej blask jest dziwnie słaby i jakby
przytłumiony – chociaż zgodnie ze słowami Corin, Nessie była o wiele
bliżej mnie niż kiedykolwiek wcześniej. Miałem wrażenie, jakby coś chroniło ją
przede mną albo przed światem wewnętrznym, rozpraszając mnie i uniemożliwiając
jednoznacznie określenie miejsca jej pobytu. Być może to głód, a może coś
innego; nie miałem pewności, ale zdawałem sobie sprawę z tego, że to nie
jest normalne.
Ale była
tam. Naprawdę gdzieś tam była…
– Widziałaś
się z nią? – zapytałem natychmiast, nagle przytomniejąc. Udało mi się
poderwać na równe nogi i doskoczyć do niej na tyle blisko, żeby móc
chwycić ją za ręce. Corin zesztywniała i zrobiła taki ruch, jakby w pośpiechu
chciała się odsunąć, ostatecznie jednak wzięła się w garść i zmusiła
się do pozostania w miejscu. – Powiedz mi, proszę, czy widziałaś Renesmee
albo…?
– Żartujesz
sobie? Jeszcze nie – odparła, spoglądając mi w oczy. – Wyluzuj, Demetri.
Westchnąłem
przeciągle, ale zmusiłem się do tego, żeby puścić jej rękę.
– Poszukaj
jej dla mnie. Chciałbym mieć pewność, że jest bezpieczna – powiedziałem z naciskiem.
Tym razem moje spojrzenie było niemal błagalne, ale nie czułem się z tego
powodu zażenowany. – Chciałbym tylko…
– Tak… Ty
jesteś teraz poważny, prawda? – Corin uniosła brwi, wyraźnie wytrącona z równowagi
tym, jak się zachowywałem.
– Bardziej
niż kiedykolwiek wcześniej – przyznałem zgodnie z prawdą. – Zresztą… Masz
jakiś inny plan? Na Boga, sprowadziłem ją tutaj, bo mnie o to poprosiłaś.
Nie mogę jej tak po prostu zostawić bez pomocy, zwłaszcza w tym miejscu i…
– zacząłem, w pośpiechu wyrzucając z siebie kolejne słowa.
Corin
odskoczyła ode mnie w pośpiechu, wyrzucając obie ręce ku górze w poddańczym
geście i energicznie potrząsając głową.
– Dobra! A niech
cię szlag… Od kiedy jesteś taki pobożny, co? – wymamrotała nerwowo, w pośpiechu
zwiększając dystans pomiędzy nami. Wyglądało na to, że już spisała moje zdrowie
psychiczne na straty, ale nie miałem jej tego za złe. – Nie obiecam ci niczego
konkretnego, ale mogę spróbować… To nie jest takie łatwe udawać, że gra się na
dwa fronty, jasne? Nikt nie zwraca na mnie uwagi i lepiej, żeby tak
pozostało – dodała, po czym wypuściła powietrze ze świstem. – Mogę pokręcić się
po okolicy. Nic ponad to.
– Mam
ochotę cię ucałować – wyznałem w przypływie szczerości… albo głupoty.
Spojrzała
na mnie jak na wariata, po czym wybuchła nieco nerwowym śmiechem.
– Łapy przy
sobie, zamkowy Casanovo – rzuciła ostrzegawczym tonem, zaciskając dłonie w pięści.
– To, że jesteś cholernie przystojny i wykończony wcale nie znaczy, że nie
posunę się do tego, by zapoznać moją pięść z twoją twarzą.
–
Przystojną twarzą, jak sama zauważyłaś – podpowiedziałem z bladym
uśmiechem. – Och, Corin, cóż za wyznania…
– Zawsze
wiedziałam, że tobie i Felixowi brakuje piątej klepki – żachnęła się z irytacją,
poprawiając skraj peleryny i szybkim krokiem kierując się w stronę
zamkniętych drzwi. – Idę. Jak powiedziałam, niczego ci nie obiecam, ale…
Nieważne. Zobaczę, co da się zrobić – zastrzegła, kładąc dłoń na klamce i jeszcze
na moment obracając się w moją stronę. Pomiędzy jej rubinowymi oczami
pojawiła się pionowa kreska, poza tym jednak w żaden sposób nie okazała
tego, że nadal jest zmartwiona. – A ty… No cóż, postaraj się wytrzymać
tutaj jeszcze trochę.
– Zawsze
się staram – mruknąłem, ale wcale nie zabrzmiało to tak pewnie i energicznie,
jak mógłbym tego oczekiwać. – Ja… Dziękuję ci bardzo, Corin.
Lekko
uniosła brwi, zaskoczona moimi słowami, jednak nie skomentowała ich nawet
słowem. Obserwowałem ją do chwili, kiedy nie rozpłynęła się w powietrzu,
stapiając się z otoczeniem, tak, że nawet gdybym chciał, nie byłbym w stanie
jej dostrzec albo wyczuć. Wypuściłem powietrze ze świstem, nagle zmęczony
przede wszystkim psychicznie i znów pozostawiony samemu sobie, choć Corin
na razie nie otworzyła drzwi, więc wciąż musiała tkwić przy wyjściu,
przypatrując mi się gdzieś z ciemności.
Przytrzymałem
się ściany, po czym bardzo powoli osunąłem się wzdłuż niej, żeby móc usiąść.
Teraz, kiedy zostałem sam, trudno mi było ignorować głód i związaną z nim
udrękę, chociaż starałem się zrobić wszystko, byleby sprawiać przynajmniej
wrażenie tego, że jakoś daję sobie radę.
– Corin? – mruknąłem,
chociaż nie sądziłem, żeby mi odpowiedziała. Nie pomyliłem się, ale nawet
świadomość tego, że być może już nie było mnie ze mną, nie powstrzymała mnie
przed tym, żeby dokończyć: – Jakby co… Po prostu powiedz jej, że ją kocham… I że
wszystko będzie w porządku – wyszeptałem; skoro widziała jak zwijam się na
ziemi, pokonany pragnieniem, równie dobrze mogłem całkiem się już pogrążyć.
Zamilkłem,
po czym przymknąłem oczy, przez kilka następnych sekund zastanawiając się nad
tym, czy wampirzyca mnie usłyszała – i czy moja wiadomość faktycznie miała
dotrzeć do Renesmee. To nie było to samo, co możliwość zobaczenia jej i powiedzenia
tego osobiście, ale wyrzucenie z siebie tych słów mimo wszystko sprawiło,
że poczułem się lepiej.
Znów
zapanowała cisza – ciężka i nieprzenikniona – zmuszając mnie do obcowania
wyłącznie ze swoimi myślami, emocjami i… głodem. W jednej chwili świat
wrócił do wcześniejszego stanu, kurcząc się do tych niewielkich rozmiarów i zrzucając
w sam środek piekła, które przynajmniej na moment przerwała Corin.
Teraz byłem
już tylko ja i głów – i nikłe, przytłumione światełko, będące niczym
koło ratunkowe…
I wiedziałem, że gdyby nie ten blask, nie istniałoby nic,
co pomogłoby mi zachować zdrowe zmysły.
Renesmee
Nieufnie wpatrywałam się w nachylonego
nade mną Aro, próbując przekonać samą siebie, że przynajmniej na tę chwilę mogę
mu zaufać. Nawet gdybym chciała, to wcale nie było takie proste, tym bardziej,
że wampir nie znajdował się na liście osób, które widziałabym na miejscu moich
ewentualnych sojuszników. Co prawda przyjechałam do Volterry z myślą o tym,
że mam go odnaleźć, ale to wcale nie zmieniało mojego nastawienia do tego, co
wydarzyło się kilka miesięcy wcześniej, nawet jeśli fakt, że wampir uratował mi
życie, był zastanawiający.
Wzdrygnęłam
się i mimowolnie syknęłam, czując pieczenie w okolicach rozcięcia na
czole. Machinalnie odsunęłam się do tyłu, starając się zwiększyć odległość
pomiędzy sobą a wampirem, tym samym starając się odciąć od źródła bólu,
nawet jeśli pieczenie było niczym w porównaniu z pulsowaniem w żebrach
i tym, co przechodziłam, kiedy po moim ciele rozprzestrzeniał się jad.
– Boli –
zaprotestowałam, rzucając Aro ostrzegawcze spojrzenie.
Wampir spojrzał
na mnie niemal pobłażliwie, po czym wyprostował się z wolna, tym samym
pokazując mi, że nie zamierza się do mnie zbliżać. W ręku trzymał skrawek
materiału nasączonego czystą wodą, którą przyniosła Fiona. Nawet z odległości
dostrzegłam kilka plamek krewi, ale podejrzewałam, że to pozostałości
zakrzepłej osoki, która zlepiała mi włosy i którą wciąż czułam na twarzy.
– Możesz to
zrobić sama, jeśli chcesz – powiedział oschle, zakładając ramiona na piersi. –
To dla mnie równie niekomfortowa sytuacja, co i dla ciebie.
– Nie sądzę
– rzuciłam bez zastanowienia, zanim zdążyłam ugryźć się w język. Już nie
czułam się tak dziwnie w obecności Aro, być może z powodu zmęczenia,
a może dzięki świadomości tego, że już nie miał u swojego boku całej
armii utalentowanych wampirów, które w każdej chwili mogły mnie poturbować
albo pozbawić życia.
W milczeniu
zmierzyłam go wzrokiem, nie po raz pierwszy od chwili przebudzenia. Zdążyłam
przywyknąć do tego, że przy każdej okazji nosił się iście po królewsku,
zachowując niczym prawdziwy władca, chociaż Volturi zawsze utrzymywali, że ich
jedynym działaniem jest zapewnienie pokoju i bezpieczeństwa rasie
wampirów. Oczywiście było to jedno z wielu kłamstw Włochów, chociaż nikt
otwarcie niczego im nie zarzucił, świadom konsekwencji, które ciągnęło za sobą
czynienie sobie wrogów z tak potężnego, mściwego rodu. Tak czy inaczej,
nigdy nie przypuszczałam, że zobaczę Aro Volturi w okolicznościach innych
niż w twierdzy albo toczonego grupką strażników, łącznie ze snującą się za
nim niczym cień tarczą Renatą, gotową stanąć na głowie, byleby tylko zapewnić
swojemu panu bezpieczeństwo. Świat był dziwny i zdążyłam się o tym
przekonać już jako dziecko, jednak świadomość tego nie zawsze ułatwiała sprawę,
a tym bardziej nie pomagała mi oswoić się z myślą o tym, jak
wiele zmieniło się od momentu balu.
Wampiry nie
zmieniały się w jakiś drastyczny sposób – przynajmniej nie z wyglądu.
Mimo wszystko nie byłam w stanie oswoić się z widokiem Aro bez
czarnych albo zdobionych szat, które zwykle na siebie zakładał. Zawsze miałam
go za kogoś, kto woli chować się za strażą, byleby tylko nie ubrudzić sobie
rąk, wszystko jednak wskazywało na to, że pod tym względem się myliłam, a wampir
potrafił zachowywać się jak prawdziwy nieśmiertelny, kiedy zachodziła taka
potrzeba. Na sobie miał czarne ubrania – spodnie i mimo wszystko
wyglądającą na drogą koszulę – mocno kontrastujące z jego bladą,
wyglądającą na nienaturalnie kruchą skórą. Bracia Volturi mieli w sobie
coś, czego nie byłam w stanie jednoznacznie określić, a co odróżniało
ich od innych wampirów; być może miało to związek z wiekiem, a może
przyczyna leżała gdzie indziej – nie miałam pewności, niemniej dostrzegałam to
tym wyraźniej, że w końcu miałam okazję przyjrzeć mu się bez cienia
strachu.
Ciemne,
sięgające poniżej ramion włosy częściowo przysłaniały mu twarz, zaniedbane i poplątane,
tak jakby – podobnie jak Fiona i Rosa – ostatnie tygodnie spędził w lesie,
a przynajmniej miejscu pozbawionym udogodnień, które swoim mieszkańcom
zapewniała twierdza w Volterze. Nie dziwiło mnie to jakoś szczególnie,
zwłaszcza, że po wydarzeniach z balu nam wszystkim pozostawała wyłącznie
ucieczka, żeby ratować życie, ale mimo wszystko… Aro po prostu miał w sobie
coś, co wyróżniało go od innych nieśmiertelnych – swego rodzaj rzucającej się w oczy
charyzmy i to nawet teraz, kiedy jego pozycja i reputacja pozostawały
wiele do życzenia.
– No i? –
Głos wampira wyrwał mnie z zamyślenia, skutecznie sprowadzając na ziemię.
Pośpiesznie zamrugałam, po czym skoncentrowałam na nim wzrok. – To tylko moja dobra
wola, więc gdybyś była łaskawa się zdecydować…
Wypuściłam
powietrze ze świstem, po czym z wolna wróciłam na wcześniejsze miejsce.
Sama nie wierzyłam w to, co robię, ale z drugiej strony… Jeśli miałam
być ze sobą szczera, to czy mało szalonych decyzji podjęłam w ostatnim
czasie.
– Robiłeś
to wcześniej – stwierdziłam w oszołomieniu, kiedy zaskakująco sprawnie wrócił
do oczyszczania rozcięcia na moim czole.
Spodziewałam
się wielu rzeczy, ale na pewno nie tego, że skwituje moje słowa odrobinę urażonym
śmiechem.
– Drogie
dziecko, chodzę po świecie już przeszło dwa tysiące lat – przypomniał mi
spokojnie. – Podejrzewam, że przez ten czas miałem do czynienia z urazami
częściej niż twój dziadek. Kiedy żyjesz taki szmat czasu, wtedy naprawdę mało
co jest w stanie cię zaskoczyć.
Doprawdy? A jak wiele z tych „urazów”
posłużyło ci za pretekst do tego, by móc się posilić?, pomyślałam z przekąsem,
ale nie odważyłam się wypowiedzieć tych słów na głos. Nierozsądnym byłoby
drażnić kogoś, kto nie tylko właśnie miał kontakt z moją krwią, ale też
bez większego wysiłku mógłby rozerwać mi gardło.
Czułam się
tym bardziej nieswojo, skoro zostaliśmy z Aro sami. Fiona wyszła, mrucząc
coś o tym, że chce sprawdzić, jak czuje się Rosa. Żadne z nas nie
zaprotestowało, tym bardziej, że wampirzyca jasno dała do zrozumienia, że nie
zamierza prosić o przyzwolenie – a już zwłaszcza tłumaczyć się z czegokolwiek
Aro, któremu raz po raz oschle przypominała, że nie towarzyszy mu po to, by się
nią wysługiwał. Nie miałam pewności na czym właściwie polegał ich układ, ale
nie pytałam o nic, tym bardziej, że wątpiłam, by którekolwiek z nich
chętnie zwierzało mi się z czegokolwiek.
– Co
takiego wydarzyło się po balu? – zapytałam wprost, chcąc zmienić temat. Skoro
już tutaj byłam, tak jak prosił mnie Demetri, zamierzałam odnaleźć się w sytuacji.
– Ten pożar… Wszyscy myśleliśmy, że nie żyjesz.
– I bardzo
was ta myśl zmartwiła, tak? – Wampir rzucił mi nieodgadnione spojrzenie. –
Możemy porozmawiać… O ile ty również powiesz mi to, co będę chciał
wiedzieć, Renesmee – dodał, kładąc nacisk na moje imię. – Ówczesny świat jest
bardzo niewdzięczny, a w życiu nie ma niczego za darmo, dlatego sądzę, że
to uczciwy układ.
Natychmiast
zdwoiłam czujność, nie zamierzając tak po prostu mu zaufać. Może i zawdzięczałam
mu życie, ale nie miałam złudzeń co do tego, że miał w tym swoje cele – i że
zawsze mógł zmienić zdanie, gdybym jednak zaczęła mu ciążyć. W przypadku
kogoś takiego w grę wchodziła wyłącznie zasada ograniczonego zaufania i byłam
tego świadoma tym bardziej, że naprawdę nie sądziłam, by Fiona, a tym
bardziej Rosa, jakoś szczególnie protestowały, gdyby wampir jednak zdecydowałby
mnie zabić.
– W porządku
– powiedziałam, spoglądając mu w oczy. To było ryzykowne – trochę jak
prowokowanie drapieżnika – jednak nie dbałam o to. – Ale ja pierwsza
zadaję pytanie.
– Wasze
pokolenie jest niezwykle niecierpliwe i niewdzięczne. O szacunku do
starszych nie wspomnę… – stwierdził, lekko unosząc brwi ku górze. Odsunął się
ode mnie, najwyraźniej dochodząc do wniosku, że moja głowa wygląda już na tyle
dobrze, żeby zostawić ranę w spokoju. – Aczkolwiek w porządku.
Wychowano mnie w przekonaniu, że damie należy się pierwszeństwo.
Tym razem
to ja rzuciłam mu rozdrażnione spojrzenie. Nie zamierzałam pozwolić na to, żeby
omamił mnie ładnymi słówkami i nienagannymi manierami. Nie wolno było mi
tak po prosu zapomnieć o tym, że miałam przed sobą kogoś, kto jeszcze
osiemnaście lat temu był gotów bez mrugnięcia okiem wymordować całą moją
rodzinę, byleby tylko zapewnić sobie bezpieczeństwo. Do tej pory nie potrafiłam
zrozumieć tego, jak mógł posunąć się tak daleko, chociaż jednocześnie czułam
ponurą satysfakcje na myśl o tym, że w oczach Volturi moja rodzina stanowiła
aż tak poważne zagrożenie – grupę na tyle silną, żeby być w stanie…
odsunąć ich od władzy.
Cóż, obawy
Aro były słuszne. Problem leżał w tym, że leżał spisku tam, gdzie go nie
było, podczas gdy prawdziwych wrogów miał tuż pod swoim nosem.
– Nie
powiem, żebym był zachwycony sytuacją, w której się znalazłem. Nigdy dotąd
nie przypuszczałem, że Kajusz albo Marek mogliby zwrócić się przeciwko mnie… To
bardzo nierozsądne z mojej strony, przyznaję, ale nie ma sensu zadręczać
się czymś, co już się wydarzyło – stwierdził w zamyśleniu. – Sama
najlepiej wiesz, jakie wywiązało się zamieszanie. Przyznaję, że miałem pewne
trudności z tym, żeby wymknąć się z zamku, ale – tak jak tak i twoim
przyjaciołom – udało mi zapewnić bezpieczeństwo sobie i Sulpicii. Jak
możesz się domyślić, musieliśmy opuścić miasto, aczkolwiek najważniejsze jest
to, że oboje mamy się dobrze.
– Sulpicia
żyje? – zapytałam, tym razem nie musząc wysilać się, by wykrzesać z siebie
chociaż odrobinę entuzjazmu. Ta kobieta oczarowała mnie już podczas pierwszego
spotkania, poza tym miała w sobie coś, co po prostu wzbudzało sympatię,
ale i… szacunek. – To… dobrze. Tak przynajmniej sądzę.
Uśmiech Aro
miał w sobie coś drapieżnego.
– Nie wiem,
co takiego sobie o mnie myślisz, ale wiedz, że żona ma dla mnie znaczenie.
Jest teraz bezpieczna, ale – wybacz mi to z góry – nie zamierzam
powiedzieć ci, gdzie się znajduję – zastrzegł. – Ty też jesteś tutaj sama,
chociaż spodziewałem się zobaczyć cię w towarzystwie Hanny, Demetriego i Felixa.
W ostatnim czasie byliście nierozłączni, z tego, co zdążyłem zaobserwować…
– Hanna i Felix
nie mają pojęcia, że tutaj jestem – przerwałam mu chłodno. – A Demetri…
Demetri wciąż jest w zamku – dodałam, nagle dochodząc do wniosku, że
właściwie nie ma znaczenia, czy mu o tym powiem, czy też nie. – Podczas
ucieczki zawalił się sufit. Demetriemu nie udało się wyjść, a teraz twój
cholerny brat więzi go, a ja nawet nie mam pewności, czy przypadkiem nie
zdecyduje się go zabić! – zarzuciłam mu, nawet nie próbując powstrzymywać nutki
goryczy, która wkradła się do mojego głosu.
– To już
nie jest mój brat – odparł wypranym z emocji głosem Aro. – A ty zważ
na słowa, moja panno. W dawnych czas nie do pomyślenia było, żeby kobieta
wyrażała się w ten sposób.
Zaśmiałam
się w nieco histeryczny sposób, nie mogąc się powstrzymać. Naprawdę największy
problem widział w moim słownictwie?
– To znaczy
w czasach, kiedy sprowadzało się nas do roli przedmiotów, wykorzystywanych
przez mężczyzn? – wypaliłam buntowniczym tonem. Z jakiegoś powodu trudno
było mi po prosi usiedzieć w miejscu i grzecznie słuchać tego, co
miał mi do powiedzenia.
Aro nie
odpowiedział, przez kilka następnych sekund przypatrując mi się w milczeniu.
Coś w jego wzroku sprawiło, że poczułam się jeszcze bardziej nieswojo, tym
bardziej, że wampir wydawał się mnie oceniać, a to nie powinno mieć
miejsca…
–
Zastanawiające, jak bardzo się zmieniłaś – powiedział w końcu, jeszcze
bardziej wytrącając mnie z równowagi. – Kiedy zamieszkałaś z nami,
byłaś tak strachliwym i ułożonym dzieckiem… Może nie powinienem po raz
kolejny wspominać o twojej rodzinie, ale Carlisle na pewno nie byłby
pocieszony tym, że jego wnuczka…
– Przestań!
– syknęłam, potrząsając z niedowierzaniem głową. – Nie wiesz tego, czego
chciałaby moja rodzina. A tak dla twojej wiadomości… Oni żyją. Kajusz
oszukał nas wszystkich!
Być może
nie powinnam była mówić mu aż tak wiele, ale jakie to właściwie miało teraz
znaczenie? Moich bliskich i tak tutaj nie było, a Aro… Cóż, Aro nie
miał już nikogo, kim mógłby rządzić.
– Doprawdy?
– Wampir spojrzał na mnie szczerze zdumiony. – Cóż za szczęśliwy zbieg
okoliczności. W takim razie plotki okazały się prawdziwe…
– Jakie
plotki?
Aro
westchnął, rzucając mi kolejne z tych pobłażliwych spojrzeń, które
sprawiały, że czułam się niczym niedoświadczone dziecko.
– Wieści w naszym
świecie rozchodzą się błyskawicznie, nawet jeśli przez większość czasu
pozostaje się w ukryciu – uświadomił mnie odrobinę, odrobinę tylko
zniecierpliwiony. – Zwłaszcza na temat Kajusza i jego działań mówi się
ostatnio wiele… O niezwykłych umiejętnościach twojej przyjaciółki również.
Machinalnie
zacisnęłam dłonie w pieści, poza tym jednak nawet słowem nie skomentowałam
jego wyjaśnień. O nie, na pewno nie zamierzałam rozmawiać z nim na
temat Hanny.
– Fiona i Rosa…
– powiedziałam w zamian, próbując zasugerować, co wolałabym w pierwszej
kolejności omówić.
– Uznam, że
właśnie poprosiłaś mnie o wyjaśnienia – stwierdził. Wciąż przypatrywał mi
się z uwagą, a ja nie miałam wątpliwości, że dostrzegł zmiany, które
zaszły na mnie od chwili balu – i to nie tylko z powodu tego, jak na
mój organizm wpłynął jad. – Mamy teraz wspólnego wroga. Widzisz, moja mała
Renesmee… Bal był swego rodzaju przełomem, poza tym nie da się ukryć, że tamte
wydarzenia mocno osłabiły moją pozycję. Można powiedzieć, że to cud, że w ogóle
wyszedłem z tego cało – przyznał, ostrożnie dobierając słowa. – Część z tych,
których traktowałem jak przyjaciół, odwróciła się ode mnie, stając po stronie
Kajusza – czy to ze strachu, czy dla własnych korzyści. Wielu zginęło… Nie wiem
chociażby, co takiego stało się z Markiem, aczkolwiek życzę mu jak
najlepiej – przyznał i chcąc nie chcąc musiałam przyznać, że zabrzmiało to
szczerze. – Niemniej to nie jest jeszcze koniec i mój… brat – uśmiechnął
się chłodno – doskonale zdaje sobie z tego sprawę. Ja wciąż mam wpływy.
Teraz wystarczy wybrać odpowiedni moment…
– Mówisz o armii?
– zapytałam w oszołomieniu, spoglądając na niego okrągłymi ze zdumienia
oczami.
Aro długo
patrzył mi w oczy, aż zaczęłam podejrzewać, że nie odpowie.
– To zbyt
mocne słowo – przyznał niechętnie. – Na razie jestem tutaj z Rosą i Fioną,
ale to sama zdążyłaś zauważyć. Mam pewien plan, a ich zdolności mogą pomóc
mi w jego realizacji – dodał lakonicznie.
– To
znaczy? – nie dawałam za wygraną. – Demetri kazał mi ciebie odnaleźć. Nie
przysłałby mnie tutaj, gdybym nie miała się przydać… On nadal jest po twojej
stronie, a skoro tak… Ja mu ufam.
Kolejne
przenikliwe spojrzenie.
– Jak to w końcu
jest z nami i zaufaniem, co moja mała? – zapytał, a we mnie coś
się zagotowało, kiedy po raz kolejny zaczął wykręcać się od odpowiedzi. –
Chciałabyś wiedzieć tak wiele, a to wcale nie jest takie proste…
Zacisnęłam
usta w wąską linijkę, po czym bez słowa poderwałam się na równe nogi. Aro
nie zaprotestował, kiedy – chociaż wciąż chwiejna i obolała – szybkim
krokiem ruszyłam w stronę wyjścia z jaskini, czując, że dłużej nie
będę w stanie usiedzieć w miejscu. Nie próbował mnie powstrzymywać
ani w inny sposób zmuszać do tego, żebym była mu posłuszna, chociaż do
samego końca właśnie tego się po nim spodziewałam.
Z drugiej
strony… Nie musiał i najwyraźniej był tego świadom. Wiedział, że wrócę –
tym bardziej, że sama dałam mu do zrozumienia, że jestem na tyle zdesperowana,
żeby zrobić wszystko, byleby odzyskać tego, którego kochałam. W pewnym
sensie miał mnie w garści, pozostając jedyną osobą, która mogła dać mi
przynajmniej cień szansy na to, że dostanie się do twierdzy skończy się
jakkolwiek szczęśliwiej – bo gdybym spróbowała pomóc Demetriemu w pojedynkę,
mogłabym co najwyżej dać się zabić.
A niech to
szlag!
Wciąż byłam
wzburzona, chociaż chłodne wieczorne powietrze przynajmniej trochę mnie
otrzeźwiło. Oddychałam głęboko, chcąc się uspokoić i starając się nie
zwracać uwagi na pulsowanie w obolałych żebrach. Jednym, co mogłam uznać
za dobre w zmianach, które zaszły we mnie podczas tej niekompletnej
przemiany, na pewno było to, że już nie byłam aż tak bardzo krucha i chyba
szybciej się regenerowałam. Rozbita głowa nie dawała mi się we znaki, poza tym
nie miałam wrażenia, żeby Rosa złamała mi cokolwiek podczas ataku; co prawda
brakowało mi wiedzy i doświadczenia dziadka, żeby jednoznacznie to ocenić,
ale fakt, że byłam w stanie gdziekolwiek się ruszyć, wydawał się mówić sam
za siebie…
Nie
odeszłam zbyt daleko, od jaskini, kiedy wyczułam czyjąś obecność. Mimowolnie
spięłam się i rozejrzałam dookoła, tym razem nie zamierzając pozwolić na
to, żeby Fiona albo – co bardziej prawdopodobne – Rosa zaskoczyły mnie swoją
obecnością, tak jak to było za pierwszym razem. Uważnie śledziłam wzrokiem
przestrzeń pomiędzy otaczającymi mnie drzewami, jak na razie niezdolna dostrzec
czyjejkolwiek obecności. Co prawda nie sądziłam, żeby którakolwiek z wampirzyc
zdecydowała się mnie zaatakować tuż po tym, jak Aro dał im do zrozumienia, że
nie chce, by stała mi się krzywda, ale tak naprawdę nie mogłam być niczego
pewna; może Fiona traktowała mnie w miarę dobrze, ale z tego, co
zdążyłam zaobserwować, Rosa niekoniecznie była zdolna do tego, żeby logicznie
myśleć. Poza tym – czego byłam aż nadto świadoma – obie wampirzyce dość luźno
podchodziły do tego, co mówił Volturi, całkowicie od niego niezależne.
Coś
poruszyło się tuż za moimi plecami. Zesztywniałam cała i – nie
zastanawiając się nawet chwili – odwróciłam na pięcie, gotowa skoczyć do gardła
każdemu, kto tylko ważyłby się do mnie zbliżyć.
Omal nie
wrzasnęłam, kiedy tuż przede mną jakby z podziemi wyrosła drobna, odziana w czerń
postać.
– A niech
to, przepraszam! – zreflektowała się dziewczyna. Jej głos wydał mi się aż nadto
znajomy. – Dziewczyno, opanuj się… Oczy ci się świecą – dodała i właśnie
wtedy ją rozpoznałam.
Wypuściłam
powietrze ze świstem, po czym cofnęłam się o krok, opuszczając ramiona i luźno
zwieszając ramiona wzdłuż ciała. Nadal byłam spięta, a serce waliło mi jak
oszalałe, jednak zarówno oddech, jak i puls, zaczynały mi się stopniowo
wyrównywać, wracając do tego, co w ostatnim czasie byłam skłonna uznać za
normę.
– Nigdy
więcej mnie tak nie zachodź – powiedziałam z wyrzutem. Dopiero po chwili w pełni
nad sobą zapanowałam i odważyłam się spojrzeć wprost w lśniące,
rubinowe oczy wampirzycy. – Czego chcesz, Corin?
–
Porozmawiać – odparła wprost, rozkładając ręce, bym nabrała pewności, że nie ma
wobec mnie złych zamiarów. – Ktoś bardzo chciał, żebym z tobą porozmawiała…
To jak, chcesz posłuchać, czy mam powiedzieć Demowi, że z nim zrywasz? –
dodała, a ja wyprostowałam się niczym struna, świadoma już tylko jej
obecności i tego, dlaczego przyszła.
Demetri…
Nawet jeśli
kłamała, to już nie miało dla mnie znaczenia. Kiedy chodziło o tego, którego
kochałam, wszystko inne mogłoby przestać istnieć, a ja i tak bym tego nie zauważyła.
I Corin to
wiedziała.
Kolejny rozdział, znacznie dłuższy od tego, co sobie planowałam. Nie potrafię opisać tego, jak wielką przyjemność sprawiało mi pisanie tej części, nawet mimo początkowego sceptycyzmu z jakim podchodziłam do perspektywy Demetriego. Z drugiej strony… Kiedy później wracałam do tych przemyśleń, efekt wydał mi się całkiem dobry, a może nawet bardzo dobry. Chyba zaczynam być przewrażliwiona, zresztą ostateczną ocenę pozostawiam Wam.Pięknie dziękuję za wszystkie motywujące komentarze, które pojawiły się pod ostatnią częścią! Miałam do siebie pretensje o to, że tak rzadko w ostatnim czasie dodawałam rozdziały, dlatego teraz nadrabiam jak mogę, tym bardziej, że bardzo długo czekałam na możliwość wprowadzenia aktualnych wątków. Już od kilku miesięcy miałam zarys tych rozdziałów, chociaż w między czasie plany i tak kilkukrotnie uległy modyfikacji… I sądzę, że ostateczny efekt jest więcej niż tylko zadowalający.Chciałabym przy okazji rozwiać wątpliwości, które pojawiły się pod ostatnim rozdziałem. Nie, nie zamierzam skończyć tego opowiadania po zakończeniu tej księgi. Zaraz po epilogi pojawi się prolog trzeciej i zarazem ostatniej części – „Ukojenia”, które ostatecznie rozwiąże akcje… Albo niekoniecznie, aczkolwiek to jak na razie pozostawię dla siebie…Nessa.
Hej
OdpowiedzUsuńDem...Rozpisałaś się z jego perspektywy:) Biedaczysko. Tak swoją drogą to uroniłam parę łez pod koniec jego perspektywy. Opisałaś jego głód krwi bardzo obrazowo. Ta część była tak pełna emocji- miodzio:)
Zastanawia mnie ten nikły blask aury Renesmee- czy to nie jest wina Fiony? To samo było w pierwszej księdze, jak Dem nie mógł znaleźć Nessie kiedy porwała ją Heidi. Jeśli tak, to nie chcę myśleć co zrobi Dem jeśli blask Renesmee zniknie (zgaduję) w końcu tylko to trzyma go przy zdrowych zmysłach...
Myślę nad zachowaniem Corin. Pomaga Demetriemu, ale dlaczego? Myślę, że ma ukryty powód, którego nie chce zdradzić- może się zakochała? Tak dziwnie się zaśmiała kiedy Dem powiedział jej, że chce ją pocałować..takie moje przemyślenia:)
Część Renesmee... hmm ja też bym nie ufała Aro. Podły, kłamliwy drań. Zastanawia mnie kiedy Cullenowie dotrą do Voltery. i jak to się dalej potoczy:) No i oczywiście czekam, aż zdradzisz plan Corin.
Były jakieś małe literówki, ale nie chce mi się ich szukać- za dużo tekstu do ogarnięcia, zresztą nikną w świetle tego rozdziału:)
Weny
Guśka
Cześć ! Nareszcie perspektywa Dema ^^ Cieszę się, że była taka długa. Współczuję mu. Przydałby mu się porządny obiad.
OdpowiedzUsuńCiekawi mnie zachowanie Corin. Musi mieć przecież jakiś konkretny powód...
Renesmee zrobiła się bardzo pewna siebie. I dobrze ;) Jest teraz na tyle silna, aby uwolnić Demetriego. Mam nadzieje, że niedługo to nastąpi, choć na pewno nie obędzie się bez komplikacji.
Pozdrawiam i weny ;*