niedziela, 14 grudnia 2014

20. Głód

Demetri
Nie byłem pewien, co takiego dzieje się wokół mnie. Miałem wrażenie, że z sekundy na sekundę czas się zatrzymał – po prostu zamarł w miejscu, w jednej chwili zaczynając ciągnąć się w nieskończoność. Otaczała mnie nieprzenikniona, niczym niezakłócona cisza, wydająca mi się tym trudniejsza do zniesienia, skoro nie oddychałem, a moje serce zatrzymało się ostatecznie już całe wieki temu.
Jeszcze jakiś czas temu byłbym zachwycony, mogąc spokojnie egzystować, nie musząc męczyć się podczas niechcianych wizyt Jane, Kajusza czy Marcusa. Zwłaszcza ten ostatni doprowadzał mnie do szaleństwa, jakby mało było, że przez cały czas wpływał na mnie swoimi zdolnościami, czyniąc mnie całkowicie bezbronnym. Czułem się ślepy, głuchy i bezradny, zwłaszcza, że przez lata wampirzego życia, zdążyłem zapomnieć, co to znaczy „być człowiekiem". Bez wampirzych zdolności czułem się jak wrak siebie, zmuszony do siedzenia w zamknięciu, bez jakiegokolwiek wpływu na to, co działo się na zewnątrz. Co prawda od czasu do czasu pojawiał się ktoś ze straży albo nawet sam Kajusz, próbując mamić mnie obietnicami bez pokrycia, jednak do tej pory udawało mi się opierać; w pewnym sensie nawet bawili mnie swoimi działaniami, a przynajmniej takie starałem się sprawiać wrażenie, nie szczędząc sobie złośliwości i ryzykując drażnienie istot, które przy pierwszej lepszej okazji mogły mnie zabić – tym razem ostatecznie. Nie zawsze wychodziło mi to na dobre, ale te chwile były formą swego rodzaju rozrywki, co samo w sobie nie było znowu takie złe, tym bardziej, że w zamknięciu naprawdę można było wykorkować z nudów.
Nie potrafiłem zliczyć, jak wiele razy Kajusz – najczęściej w towarzystwie nie odstępujących go nawet na krok Jane albo Marcusa, których w myślach coraz częściej mianowałem „nieodstępującymi tyrana bezmózgimi barankami” – pojawiał się w drzwiach, raz po raz rozpoczynając tę samą rozmowę. Oczekiwał, czy też raczej żądał pomocy, chcąc żebym wykorzystał swoje zdolności do odnalezienia i wydania tych, których za wszelką cenę starałem się chronić. Denerwował się, próbował szantażu albo fałszywych obietnic wolności, jakby sądząc, że jestem na tyle naiwny, by przystać na coś takiego. Do diabła, nawet gdybym faktycznie był na tyle wielkim dupkiem, żeby bez zastanowienia przehandlować życia Renesmee, Hanny i Felixa za swoje własne, musiałbym chyba na głowę upaść, żeby układać się z kimś, kto był zdolny wbić własnemu bratu nóż w plecy. Kajusz Volturi i pojęcie zaufania wydawały się sprzecznością samą w sobie, ja zresztą byłem gotowy poświęcić naprawdę wiele dla…
Och, nie ukrywajmy! Przecież wszystko sprowadzało się wyłącznie do Renesmee.
Myślenie o niej stało się moją codziennością. Wszystko we mnie aż rwało się do tego, żeby znaleźć się tuż przy niej, wziąć ją w ramiona, poczuć jej wargi na swoich własnych, a potem z czystym sumieniem zapewnić ją, że wszystko będzie w porządku. Nigdy nie sądziłem, że spotkam na swojej drodze kogoś, kto samym tylko istnieniem będzie w stanie wprawić mnie w taki stan, ale to jedynie dowodziło temu, że do tej pory tak na prawdę nie wiedziałem niczego. Kiedy się pojawiła, bezpowrotnie wywróciła moje życie do góry nogami, a ja nie już nie byłem w stanie zrobić niczego, żeby się przed tym bronić. Ba! W zasadzie wcale tego nie chciałem, z każdym kolejnym dniem coraz bardziej zagłębiając się w to, co przez ostatnie miesiące zaistniało pomiędzy nami. To było coś zgoła innego od mojego wcześniejszego układu z Heidi albo jakąkolwiek inną kobietą – również ludzka, bo daleko było mi do świętego. Ta dziewczyna wydawała się być wszystkim, jakimś cudem będąc w stanie wyciągnąć ze mnie to, co najlepsze, chociaż nie przypuszczałem, że po tych wszystkich latach wampirzego życia i samotności, będę w stanie do okazywania aż tak skrajnych, złożonych uczuć. Niektórzy bez wątpienia byliby w szoku widząc mnie takim i wiedząc, co takiego chodzi mi po głowie. Ach, sama myśl o tym, że ktoś taki jak Demetri Volturi jednak ma duszę, wydawała się nieprawdopodobna nawet dla mnie, bo nigdy nawet nie przypuszczałem, że zostało we mnie cokolwiek ludzkiego…
Ale ona mi to dawała. Już od pierwszej chwili urzekła mnie tym, co miała w sobie najlepsze – swoją ludzką cząstką, zdolnością odczuwania, bijącym sercem… Kochałem w Renesmee to, co ona sama uważała za niedoskonałe, a w którymś momencie sam zacząłem dążyć do tego, żeby odnaleźć w sobie to, co wydawało mi się, że już wieki temu utraciłem: a więc człowieczeństwo. Tym razem nie chodziło po prostu o ciało, chociaż i pod tym względem pragnąłem jej całym sobą, nawet jeśli nigdy nie odważyłam się zasugerować tego wprost, w obawie przed tym, jak mogłaby zareagować. Seks pozostawał sprawą drugorzędną, choć jeszcze pół roku wcześniej byłem gotów wyśmiać każdego, komu zdarzało się prawić jakieś ckliwe gadki na temat miłości, oddania i dostrzegania czegokolwiek więcej prócz pięknego ciała. Heidi była dla mnie fizyczną pokusą, nawet jeśli ode mnie oczekiwała czegoś znacznie więcej; wtedy tego nie rozumiałem, ale teraz…
Pierwszy raz czułem się w taki sposób. Nieobecność Renesmee sprawiała mi niemal fizyczny ból, tęsknota wykańczała, a ja… Ja chyba sam już się gubiłem w tym wszystkim, co od jakiegoś czasu czułem. Każda kolejna minuta niepewności była niczym najgorsza udręka, tym bardziej, że nie miałem pewności, co takiego działo się z istotą, która ukradła mi duszę – czy też raczej to, co z niej pozostało. Wspomnienia w jednej chwili stały się wszystkim, z każdym dniem coraz bardziej odległe, chociaż zawsze sądziłem, że wampirza pamięć jest doskonała – i nawet dar Marcusa nie był w stanie odebrać mi tego, co pamiętałem i czułem.
Miałem wrażenie, że od dnia balu minęła cała wieczność – a może nawet znacznie więcej czasu. Próbowałem koncentrować się na tym, co było dobre, próbując przywołać z pamięci jej głos, zapach albo bicie trzepoczącego się w piersi serca, jednak wspomnienia było niedoskonałe i nieznośnie ulotne. Mogłem myśleć o tym, jak niezwykłym doświadczeniem było obserwować jej spokojną twarz, kiedy zasypiała, ufnie wtulona w mój tors albo w pełni pochłonięta lekturą kolejnego tomiku poezji, której i tak nie miałem być w stanie zrozumieć, a który sprawiał jej tak wiele radości, jednak to było niczym, skoro nie mogłem wziąć jej w ramiona i znów poczuć ciepła oraz miękkości jej skóry – rozkosznie gorącej i prawdziwej, zwłaszcza w odróżnieniu od mojej. Nie sądziłem, że można tak po prostu pragnąc tak oczywistych rzeczy, jak chociażby bliskość dziewczyny, która miała dla mnie tak wielkie znaczenie…
Bliskości, ale nie ciała. Ciepła skóry i rytmu bijącego serca, a nie spazmów rozkoszy, podczas zaspakajania tych najbardziej pierwotnych potrzeb. Chciałem dać jej to, co najlepsze, a nie po prostu posiąść, i to samo w sobie wydawało się dowodzić temu, jak bardzo była wyjątkowa – i w jakim stopniu ja sam się przy niej zmieniłem. Gdyby umarła, to byłoby niczym koniec wszystkiego i byłem tego boleśnie świadom. Uczucia były nie tylko źródłem mocy, ale również zgubą i także ta zależność stała się dla mnie oczywista, zwłaszcza w ostatnim czasie.
Nie mogłem pozwolić, żeby z mojej winy spotkało ją cokolwiek złego – nie po tym, co oboje przeszliśmy.
Nie po tym, co przeszła ona…
Skrzywiłem się mimowolnie, po czym machinalnie spojrzałem na porzuconą w kącie komórkę, ta jednak wydawała się nierealna i tak odległa, że równie dobrze mogłaby nie istnieć. Jak wiele czasu minęło od chwili naszej ostatniej rozmowy? Do tej pory nie docierało do mnie to, że dzięki Corin mogłem na własne uszy usłyszeć, że Renesmee jest cała i zdrowa. Słuchałem jej pełnego emocji głosu, nawet przez telefon o wiele bardziej prawdziwszego i melodyjnego niż odległe wspomnienie jej sopranu, co jedynie dowodziło, że nawet wampirza pamięć nie była w stanie oddać wszystkiego. Nie musiałem dysponować żadnymi niezwykłymi zdolnościami, żeby zdać sobie sprawę z tego, że dziewczyna cierpi; to było w jej głosie, w sposobnie w jaki wypowiadała moje imię, w każdym wypowiedzianym nań słowie, chociaż mieliśmy zaledwie kilka minut, żeby powiedzieć sobie to, co najważniejsze. Chciałem ufać Corin, tak jak i pragnąłem uwierzyć w to, że Nessie jest dość silna, a wszystko może się jeszcze ułożyć, ale to było trudne, a ja sam nie byłem pewien, czy postąpiłem słusznie, przekonując ją do podjęcia się czegoś, co w równym stopniu mogło nas uratować, jak również… zgubić.
Ona sobie poradzi, pomyślałem nie po raz pierwszy. Poradzi sobie i ty doskonale o tym wiesz, dupku, dodałem i prawie udało mi się uśmiechnąć, na dodatek w dość ironiczny sposób. Rozmawianie ze sobą nigdy nie było dobrym znakiem, a tym bardziej nie świadczyło o zdrowiu psychicznym, ale miałem to gdzieś.
Do diabła, musiało się udać. Renesmee była uparta, poza tym na tyle zdeterminowana, żeby zrobić coś naprawdę głupiego, jeśli nie znajdzie właściwej alternatywy. Już nie ufałem Aro, o ile kiedykolwiek miałem powody, by darzyć go czymś ponad naturalny ze względu na moją pozycję w straży szacunek, zwłaszcza odkąd zachowanie wampira zaczęło stawać się coraz bardziej ekscentryczne, ale i tak uważałem go za o wiele bezpieczniejszą opcję niż Kajusza. Do diabła, wampir może i był z lekka stuknięty, poza tym jego zapędy do kolekcjonowania darów momentami wymykały się spod kontroli, ale to było niczym w porównaniu z tym, co działo się teraz.
Kajusz rządził żelazną ręką i nie miałem co do tego najmniejszych wątpliwości. Być może nie miałem okazji, żeby na własne oczy przekonać się, co takiego działo się w twierdzy i w mieście, ale relacje Corin i moje własne doświadczenia były wystarczające, żebym był w stanie to sobie wyobrazić. Od dawna wszyscy zdawaliśmy sobie sprawę z tego, że Kajusz jest najbardziej okrutny z trójki rządzących i że ma swoją koncepcję tego, jak powinien zmienić się świat nieśmiertelnych. On i Aro nie zgadzali się w wielu kwestiach, nie tylko wiążących się z Cullenami i tym, jak upokorzyli nas przeszło osiemnaście lat temu, ale przede wszystkim w sposobnie sprawowania władzy i podejmowania decyzji. Kajusz preferował dyktaturę i teraz w końcu miał okazję, żeby ją wprowadzić.
Wszystko zresztą prowadziło do jednego: a więc do wilkołaków. To były tylko moje przypuszczenia, tym bardziej, że podczas swoich wizyt wampir bardzo oszczędnie dawkował informacje na temat tego, co dotyczyło życia poza Volterrą, ale słyszałem dość, żeby czuć się zaniepokojonym. W pamięci miałem fragmenty podsłuchanych rozmów i to wystarczyło, żebym wiedział, że Kajusz coś planuje, ale… Cóż, właściwe pytanie brzmiało: co takiego?
Teraz również to nie miało dla mnie szczególnego znaczenia. Co prawda mogłem przewidzieć, że to może skończyć się właśnie w taki sposób, ale i tak nie byłem przygotowany na coś takiego. Głód stopniowo narastał już od dłuższego czasu, ale udawało mi się ignorować pieczenie w gardle, nawet wtedy, kiedy próbowali dawać mi do zrozumienia, że zdobycie przynajmniej odrobinki krwi wcale nie jest takie trudne – wystarczyło tylko podjąć decyzję i w końcu zdradzić to, co było dla nich najważniejsze. Nawet po śmierci Heidi nie zaprzestano krwawych uczt, które regularnie odbywały się w sali tronowej; nie miałem pojęcia, kto tym razem pełnił rolę posłańca i organizatora „wycieczek", ale zadanie samo w sobie musiało być trudne, zwłaszcza po pożarze zamku.
Tak czy inaczej, od chwili balu minęły nie tyle dni, co wręcz całe tygodnie. W pewnym momencie straciłem rachubę, poszczególne dni rozróżniając wyłącznie dzięki pomocy Corin. Do tej pory nie byłem pewien, dlaczego wciąż przychodziła, ryzykując nie tylko wolność, ale również życie, jednak nie dało się ukryć, że gdyby nie ona, pewnie wszyscy bylibyśmy zgubieni. Utrzymywała, że chodzi o sam fakt rządów kogoś takiego jak Kajusz, a ja nie miałem powodów, żeby w to nie wierzyć; sam także zrobiłbym wszystko, by wrócić do wcześniejszego stanu rzeczy. W zasadzie byłem gotów na wszystko, jeśli tylko w ten sposób mógłbym zapewnić Renesmee i pozostałym bezpieczeństwo.
Cholera, jak bardzo mnie to irytowało!
Zacisnąłem dłonie w pięści, tak mocno, że chyba jedynie cudem nie połamałem sobie palców. Nawet nie poczułem bólu, mimo wpływu Marcusa nadal pozostając równie wytrzymałym, co i każdy wampir. Wcześniej uznałbym to za przyjemne zrządzenie losu, nawet jeśli ten cholerny idiota mocno ograniczał moje zdolności, ale teraz…
Och, jak na ironię, Marcus pozbawił mnie tego, co było w wampiryzmie najlepsze – w zamian pozostawiając to, co zwłaszcza teraz mógłbym określić mianem prawdziwego przekleństwa.
Głód…
Byłem przyzwyczajony do pieczenia w gardle. Jedynie w Volterze ja i reszta straży mogliśmy sobie pozwolić na taki komfort, jakim były regularne posiłki i swobodny dostęp do krwi. Niejednokrotnie podczas wyjazdów i wyznaczanych nam misji, Felix i ja musieliśmy przywyknąć do myśli o tym, że przez długi okres czasu nie mamy co liczyć na okazję do tego, żeby zapolować – czy to przez wzgląd na bardziej ludzki kolor oczu, czy miejsce w którym się znajdowaliśmy. Ludzki świat już dawno przestał być przyjaznym dla takich jak ja, a szukanie potencjalnych ofiar na własną rękę zwykle wiązało się z całą procedurą najpierw wybierania kogoś, kogo zniknięcia nikt nie zauważy, a później próby upozorowania wypadku albo skrupulatnego ukrycia ciała. Wszystko to było czasochłonne, bezsensowne i najczęściej mało satysfakcjonujące, zwłaszcza, że wybór padał najczęściej na bezdomnych i narkomanów, a jakość krwi pozostawała wiele do życzenia, co samo w sobie było zniechęcające.
Pragnienie nie było dla mnie niczym obcym, a przynajmniej tak sądziłem do tej pory. W zasadzie głód był nieodłącznym elementem naszej egzystencji, jakby już sam fakt bycia wampirem wystarczająco nie komplikował życia… O ile nasze istnienie, wcześniej okupione bólem i śmiercią, nadawało się do tego, żeby określić je w taki sposób. Tak czy inaczej, w całej swojej egzystencji wielokrotnie doświadczyłem głodu i to o różnym natężeniu, od łagodnego, nieustępliwego palenia w gardle zaczynając, a na wrażeniu przypalania rozżarzonym do białości prętem kończąc. Wydawało mi się, że jestem dość odporny i nic mnie nie zaskoczy, przynajmniej pod tym względem, chociaż wciąż daleko było mi do tego, by określić mnie ostoją spokoju; głód bywał kapryśny, a ja miałem na sumieniu zdecydowanie więcej istnień niż mógłbym sobie życzyć. Nie zawsze w moim życiu wszystko było tak dobre, jak od chwili pojawienia się Renesmee – nigdy tego nie ukrywałem, ale też nie zastanawiałem się nad tym, gdzie leżą granice wytrzymałości.
Aż do teraz.
To przypominało męki piekielne. Gdyby chodziło tylko o ból, przyjąłbym to z wdzięcznością, zwłaszcza po tych wszystkich razach, kiedy zdarzało mi się podpaść Jane – czy to w przeszłości, czy w ostatnim czasie, kiedy mogła zabawiać się moim kosztem, tak często, jak tylko zebrała jej się na to ochota. Z dnia na dzień przekonałem się, że o pragnieniu i głodzie tak naprawdę nie wiem nic – a to, czego do tej pory doświadczałem, w rzeczywistości nie ma żadnego znaczenia. Czułem narastające palenie, mające swoje źródło gdzieś w gardle i stopniowo promieniujące na zewnątrz, porażając całe ciało. Nie miałem pojęcia, czy wampir może umrzeć z głodu, ale w obliczu tego, co czułem, śmierć wydawała się prawdziwym wybawieniem, które jeszcze długo nie miało nadejść. Głód mnie wykańczał, zmuszając do pozostania w miejscu i odbierając siły, jakby sam Marcus nie był pod tym względem wystarczająco upierdliwy. Jedynym, czego byłem świadom, było to nieokiełzane, wciąż przybierające na sile pragnienie, przysłaniające wszystko inne. W jednej chwili świat skurczył się do tego jednego odczucia – czy też raczej do mnie, coraz bliższego obłędu i zatracenia samego siebie.
Czułem to każdą komórką ciała. To przypominało niemy krzyk, chociaż nawet wydanie z siebie dźwięku wydało mi się czymś aż nazbyt wymagającym, miałem zresztą wrażenie, że prócz mnie i głodu nie istnieje już nic innego – i że wkrótce ja też zniknę. Nie miałem tutaj na myśli śmierci, ale po prostu poczucie zanikania. Puff! – zaledwie krótka chwila, żeby wszystko się skończyło… żebym ja się skończył i… i…
Trudno było mi nawet przyrównać ten głód do czegokolwiek innego, czego doświadczyłem do tej pory. Chociaż wydawać by się mogło, że nie ma niczego gorszego od palącego bólu rozchodzącego się po ciele jadu, w rzeczywistości takie myślenie było błędne i teraz mogłem się o tym przekonać na własnej skórze. Jakkolwiek wydawałoby się to nieprawdopodobne, jednak było coś o wiele trudniejszego do zniesienia, nieporównywalnie bardziej skomplikowane i wpływające nie tylko na ciało… ale również umysł.
Nie byłem w stanie myśleć. Nie byłem w stanie zrobić niczego, niepewny już nawet tego, co działo się ze mną i z moim ciałem…
Niczego.
Kolejne sekundy mijały, a moje ciało wciąż domagało się czegoś, czego nie miało otrzymać. Wszystko sprowadzało się do krwi – słodkiej, lepkiej i ciepłej, mogącej zmienić wszystko… Żeby ją dostać, byłbym w stanie nawet zabić i to było coś o wiele więcej niż tylko kaprys albo instynktowne pragnienie, które towarzyszyło mi do tej pory. Byłem bliski amoku, w pełni oddany swojej wampirzej naturze – drapieżnikowi we mnie, coraz bardziej dzikiemu i spragnionemu. To, co czułem, przechodziło wszelakie pojęcie, a ja miałem wrażenie, że za moment zacznę chodzić po ścianach, ogarnięty szałem – albo że przynajmniej postąpiłbym w ten sposób, gdybym był do tego zdolny. Och, gdybym w zamknięci mógł liczyć na cokolwiek, co dawałoby przynajmniej cień szansy na zaspokojenie głodu, nic nie powstrzymałoby mnie od polowania – wykrzesania z siebie tych resztek siły i motywacji, byleby dostać to, czego tak bardzo pragnę – jednak w moim więzieniu nie było niczego i doskonale zdawałem sobie z tego sprawę.
Byłem tylko ja…
Ja i nieuniknione szaleństwo.
– Dem?
Cichy szeptem doszedł mnie jakby z oddali, nierealny i na swój sposób bezcielesny. W pierwszym odruchu byłem gotów uznać, że to jedynie moja wyobraźnia – w końcu oczekiwałem tego, że prędzej czy później postradam zmysły – jednak kiedy resztkami świadomości wychwyciłem prawie niezauważalny ruch, pomyślałem, że to mimo wszystko może być coś więcej.
Czyjaś dłoń – lekka i szczupła – wylądowała na moim ramieniu. Instynktownie szarpnąłem się do tyłu, gwałtownie podrywając i już w następnej sekundzie uderzając plecami o ścianę, tak mocno, że gdybym był człowiekiem, najpewniej zabrakłoby mi tchu. Z gardła wyrwało mi się niekontrolowane, ostrzegawcze warknięcie – nieludzki, przyprawiający o dreszcze charkot. Obrazy rozmazywały mi się przed oczami, zaś wszystko to, co widziałem, wydawało się przysłonięte na wpół przeźroczystym całunem barwy świeżej krwi.
Miałem wrażenie, że minęła cała wieczność, zanim udało mi się skoncentrować wzrok na zmartwionej, kucającej tuż przede mną Corin. Także jej postać wydawała się otaczać czerwona, prowokująca mnie do ataku aura, ale udało mi się utrzymać tych resztek zdrowego rozsądku i powstrzymać się od zrobienia czegoś, czego później mógłbym pożałować. Przecież nie chciałem krzywdy Corin, nawet jeśli zdawałem sobie sprawę z tego, że za sprawą daru Marcusa nawet ta drobna istota była o wiele silniejsza i szybsza ode mnie.
– Demetri, na litość boską… – westchnęła i być może dodała coś jeszcze, ale nie byłem w stanie skoncentrować się na poszczególnych słowach. – To tylko ja.
Udało mi się potrząsnąć głową. Sam nie byłem pewien, co takiego chciałem jej w ten sposób przekazać, ale pal to licho.
Dziewczyna zaklęła pod nosem, ale przynajmniej nie próbowała się do mnie zbliżać. Sam nie byłem pewien, czego mógłbym dokonać, skoro byłem w takim stanie. Raz po raz przyłapywałem się na tym, że spoglądam w jej stronę niewidzącym wzrokiem, myśląc o niej jak o potencjalnym wrogu albo nieświadomie wodząc wzrokiem po zarysie smukłej, częściowo przysłoniętej jasnymi włosami szyi, choć nawet gdybym próbował, nie byłbym w stanie wyczuć pulsu. Serce Corin zatrzymało się już wieki temu, tak jak i moje, jeśli zaś chodziło o krew…
Cholera, naprawdę musiałem wziąć się w garść.
– Hej, mówię do ciebie! – zirytowała się wampirzyca, machając mi dłonią tuż przed twarzą, by łatwiej zwrócić na siebie moją uwagę. Chcąc nie chcąc skoncentrowałem na niej wzrok, gdzieś na końcu języka mając uwagę na temat tego, że teraz naprawdę nie powinna mnie drażnić. – Dobra… Mamy problem, w końcu nie mogłoby być łatwo – mruknęła chyba bardziej do siebie niż do mnie. Słyszałem, że raz po raz klnie pod nosem, wyzywając na czym świat stoi. Chociaż zachowywała się w ten sposób, bez trudu zorientowałem się, że w rzeczywistości jest przerażona. – Słuchaj, czy ty…
– Jeszcze nie umarłem, Corin – odparłem z pewnym wysiłkiem, nawet w tej sytuacji nie szczędząc sobie ironii.
Uniosła brwi; na jej twarzy odmalowała się frustracja, ale też… swego rodzaju ulga.
– Nie powiedziałam tego. A jeśli już rozmawiamy sobie szczerze, to wiedz, że wyglądasz ja pół dup… – zaczęła, po czym urwała, bo znowu na nią warknąłem.
– Wiesz… – Zmusiłem się do tego, żeby się wyprostować, skoro nie byłem w stanie dźwignąć się na nogi. Czułem na sobie jej spojrzenie, dlatego tym bardziej zależało mi na tym, żeby przynajmniej udawać, że jestem o wiele silniejszy i opanowany niż w rzeczywistości. – Chyba wolałbym, żebyś… oszczędziła mi prawdy… Lepiej powiedz mi, co się stało – dodałem naglącym tonem.
Sam nie potrafiłem stwierdzić, jakim cudem udawało mi się wykrzesać z siebie chociaż trochę energii, by móc w miarę swobodnie rozmawiać i skoncentrować się na czymkolwiek innym poza głodem, ale to teraz nie miało znaczenia. Może miało to związek z tym, że Corin nie była człowiekiem, a jej obecność nie wystawiała moich nerwów na próbę, a może po prostu jakaś część mnie wciąż pamiętała o tym, że pojawienie się wampirzycy zwykle miało jakiś ukryty sens. Nigdy nie przychodziła ot tak, zwykle mając do przekazania mi coś istotnego, nawet jeśli nie zawsze mówiła mi to, co tak bardzo chciałem usłyszeć i co mnie interesowało.
Tym razem jej mina nie wyrażała niczego, może pomijając niepokój, co mnie irytowało. Do diabła, naprawdę chciała się teraz przejmować głupstwami, podczas gdy istniały o wiele ważniejsze i bardziej skomplikowane sprawy, którymi trzeba było się należycie zająć?
– Zaraz – powiedziała stanowczo Corin. – Najpierw… Niech pomyślę – dodała i westchnęła cicho. Podniosła się z klęczka, prostując niczym struna i nagle zaczęła krążyć, wyraźnie podenerwowana. – Jakbyś dał mi chwilę, może udałoby się zorganizować trochę krwi. Nie byłoby tego zbyt wiele, ale może przynajmniej… – zaczęła w zamyśleniu, wyraźnie zdeterminowana, żeby znaleźć jakieś sensowne rozwiązanie, ale już kiedy zaczęła mówić, stanowczo potrząsnąłem głową.
– Do rzeczy – warknąłem z rozdrażnieniem. – Wielkie dzięki za troskę, ale powiedziałem ci już, że ja…
Gdyby wzrok potrafił zabijać, jej spojrzenie najpewniej doprowadziłoby mnie do grobu.
– Przestań zachowywać się tak, jakby tutaj chodziło tylko o ciebie! Nie przydasz mi się w takim stanie, więc wbij to sobie do głowy i przestań zachowywać się tak, jakbym robiła ci łaskę! – „huknęła”, nagle całkiem wytrącona z równowagi. – Poważnie, Dem. Lubię cię, ale czasem mam tak wielką ochotę skręcić ci kark, że nawet nie zdajesz sobie z tego sprawy – dodała już o ton ciszej; jej pierś unosiła się i opadła w rytm przyśpieszonego oddechu, zdradzając podenerwowanie.
Zamrugałem kilkukrotne, wytrącony z równowagi jej wybuchem. Rzadko kiedy zdarzało mi się, żeby to kobieta na mnie krzyczała – i żeby jej gniew robił na mnie aż takie wrażenie. W końcu nie mogłem zapomnieć o tym, że teraz to Corin była górą, a gdyby chciała, mogłaby bez trudu skopać mi tyłek.
– Tak jest, pani dyktator… – wymamrotałem, spoglądając na nią nieco nieprzytomnym wzrokiem.
Wydęła usta, ale tym razem powstrzymała się od komentarza.
– Nie mamy czasu na te twoje gierki. Jeśli chcesz, doprowadzaj do szału Jane, chociaż dla mnie to też oznaka kretynizmu – stwierdziła, potrząsając z niedowierzaniem głową. Jasne twarzy opadły jej na twarz, więc odgarnęła je niedbałym ruchem. – Ja jestem po twojej stronie, poza tym próbuję uratować nam wszystkim tyłki, więc dobrze byłoby, gdybyś o tym nie zapominał.
– Nie zapominam, ale… – zacząłem, jednak coś w jej spojrzeniu skutecznie zamknęło mi usta.
Po prostu cudownie. Najpierw Hannah i Renesmee, a teraz Corin. Miałem wrażenie, że ze stulecia na stulecie kobiety stawały się coraz bardziej niebezpieczne i agresywne.
– Ale co? – westchnęła, w ostatniej chwili powstrzymując się od kolejnego wybuchu gniewu. – Dziwię się, że w ogóle jesteś w stanie myśleć. Gdybyś mógł siebie zobaczyć, wtedy na pewno nie udawałbyś, że wszystko jest w porządku. Rozumiem tę waszą cholerną męską dumę i tak dalej, ale czasami naprawdę…
– I naprawdę sądzisz, że nikt nie zorientuje się, jeśli przyniesiesz mi tutaj krew?
Zamrugała kilkukrotnie, jakbym mówił do niej w innym języku albo jakkolwiek niezrozumiale. Przez myśl przeszło mi, że może w istocie nie zrozumiała wszystkiego, tym bardziej, że koncentrowanie się na naszej rozmowie naprawdę kosztowało mnie mnóstwo energii, podobnie jak i przynajmniej chwilowe zapomnienie o głodzie, po chwili jednak dostrzegłem na jej twarzy szok i konsternacje, jakby nagle coś sobie uświadomiła.
– Ale… No dobrze, ale… – zaczęła, gorączkowo szukając jakiegoś odpowiedniego argumentu, żeby po raz kolejny udowodnić mi, że się mylę, ale nic najwyraźniej nie przychodziło jej do głowy.
– Sama widzisz. Poza tym… naprawdę sądzisz, że będę rajcował się kawałkiem plastiku z odrobiną krwi? – dodałem z nutką cynizmu. Może to nie było zbyt miłe, ale chciałem uświadomić jej, że nie wszystko jest tak proste, jak mogłaby sobie tego życzyć. – To tylko pogorszy sprawę. Zresztą popraw mnie, jeśli się mylę, ale jak wielkie będziemy mieć kłopoty, jeśli któryś z tych kretynów zorientuje się, że regularnie miewam towarzystwo?
Przygryzła nerwowo dolną wargę, rozdarta pomiędzy pragnieniem przyznaniem mi racji, a tym, by znaleźć jakiś powód do tego, żeby zaprotestować. Czekałem cierpliwie, świadom tego, że prędzej czy później będziemy musieli dojść do tych samych wniosków.
– Duże – powiedziała w końcu, wyraźnie zniechęcona.
Na moment przymknąłem oczy, żeby zebrać myśli, choć to wcale nie było takie łatwe. Kiedy ze mną rozmawiała, czerwony blask wokół jej postaci przygasł i świat niemal wrócił do normy, ale to było jedynie chwilowe rozwiązanie i zdawałem sobie sprawę z tego, że chwila przytomności zniknie równie nagle, co teraz się pojawiła.
Wciąż czułem na sobie przenikliwe spojrzenie Corin, ale przynajmniej nawet słowem nie skomentowała mojego postępowania.
– W porządku. Teraz tym bardziej musimy działać szybko, chociaż sama nie jestem pewna… – zaczęła i urwała, w ostatniej chwili rezygnując z nazwania rzeczy po imieniu. – Ja też muszę już znikać. Postaram się coś wykombinować, ale niczego nie obiecuję – dodała i zabrzmiało to trochę tak, jakby naprawdę było jej z tego powodu przykro.
Zaśmiałem się w nieco cyniczny, pozbawiony wesołości sposób.
– Świetnie. Nie kłopocz się… – dodałem. Coś podpowiedziało mi, że w odpowiedzi na moje słowa wymownie wywróciła oczami. – Jakbyś mnie szukała, to prawie na sto procent będę sobie siedział tutaj.
– Ty jesteś naprawdę… – Mruknęła pod nosem coś, co zabrzmiało jak „dupek” albo „niereformowalny dupek”, ale nie miałem pewności. – Chciałam ci tylko powiedzieć, że twoja narzeczona najpewniej właśnie dotarła na miejsce – dodała już głośniej.
Nie od raz pojąłem sens jej słów.
– To nie jest moja… Zaraz! Coś ty powiedziała? – Z wrażenia aż otworzyłem oczy, nie mogąc powstrzymać się przed skontrolowaniem wyrazu jej twarzy
– Słyszałeś – odgryzła mi się. Najwyraźniej popsułem jej humor. – Może i jesteś najlepszym tropicielem – podjęła, a na jej ustach pojawił się odrobinę złośliwy uśmieszek – ale mnie też niczego nie brakuje, przynajmniej jeśli chodzi o pełnienie roli szpiega. – Jakby na potwierdzenie swoich słów, dosłownie na ułamek sekundy rozpłynęła się w powietrzu, by już w następnej chwili znowu stać się widzialną. To równie dobrze mogło być efektem głodu albo tego, że jednak traciłem zmysły, ale nie dbałem o to. – Zwykle nikt nie zwraca na mnie uwagi, cholerni ignoranci, ale tak czy inaczej… Widziałam ją w okolicy. To tak, jakbyś chciał wiedzieć.
Chociaż słyszałem, co takiego mówiła i nie miałem powodów, by jej nie wierzyć, machinalnie spróbowałem sięgnąć w głąb siebie, szukając gdzieś na krawędzi świadomości tego charakterystycznego blasku, który tak wiele do mnie znaczył. Potrafiłem ją rozpoznać nawet na wpół oszalały z głodu, ledwo świadom tego, co działo się wokół mnie – ten jasny blask nadziei, przyzywający mnie i sprawiający, że nade wszystko pragnąłem zacząć biec, żeby jak najszybciej odnaleźć tą, która była dla mnie wszystkim. Gdybym tylko mógł, natychmiast wyrwałbym do przodu, by odszukać ją niezależnie od miejsca w którym by się ukryła – niezależnie od odległości, która nas dzieliła. Ten blask – jasny punkt w mojej głowie i więź, która wydawała się łączyć mnie z Renesmee, wyjątkowo mocna, być może dlatego, że łączyło nas dużo więcej niż tylko to, że kiedyś zdarzyło mi się jej dotknąć… na dodatek więcej niż raz – przez te wszystkie tygodnie utrzymywał mnie przy życiu, tym bardziej, że gdyby nagle zgasł, byłoby to niczym koniec wszystkiego.
Teraz również ją poczułem, tak wyraźnie, że na ułamek sekundy nawet pragnienie przestało się dla mnie liczyć. Była gdzieś tam, być może na wyciągnięcie ręki, chociaż odniosłem wrażenie, że jej blask jest dziwnie słaby i jakby przytłumiony – chociaż zgodnie ze słowami Corin, Nessie była o wiele bliżej mnie niż kiedykolwiek wcześniej. Miałem wrażenie, jakby coś chroniło ją przede mną albo przed światem wewnętrznym, rozpraszając mnie i uniemożliwiając jednoznacznie określenie miejsca jej pobytu. Być może to głód, a może coś innego; nie miałem pewności, ale zdawałem sobie sprawę z tego, że to nie jest normalne.
Ale była tam. Naprawdę gdzieś tam była…
– Widziałaś się z nią? – zapytałem natychmiast, nagle przytomniejąc. Udało mi się poderwać na równe nogi i doskoczyć do niej na tyle blisko, żeby móc chwycić ją za ręce. Corin zesztywniała i zrobiła taki ruch, jakby w pośpiechu chciała się odsunąć, ostatecznie jednak wzięła się w garść i zmusiła się do pozostania w miejscu. – Powiedz mi, proszę, czy widziałaś Renesmee albo…?
– Żartujesz sobie? Jeszcze nie – odparła, spoglądając mi w oczy. – Wyluzuj, Demetri.
Westchnąłem przeciągle, ale zmusiłem się do tego, żeby puścić jej rękę.
– Poszukaj jej dla mnie. Chciałbym mieć pewność, że jest bezpieczna – powiedziałem z naciskiem. Tym razem moje spojrzenie było niemal błagalne, ale nie czułem się z tego powodu zażenowany. – Chciałbym tylko…
– Tak… Ty jesteś teraz poważny, prawda? – Corin uniosła brwi, wyraźnie wytrącona z równowagi tym, jak się zachowywałem.
– Bardziej niż kiedykolwiek wcześniej – przyznałem zgodnie z prawdą. – Zresztą… Masz jakiś inny plan? Na Boga, sprowadziłem ją tutaj, bo mnie o to poprosiłaś. Nie mogę jej tak po prostu zostawić bez pomocy, zwłaszcza w tym miejscu i… – zacząłem, w pośpiechu wyrzucając z siebie kolejne słowa.
Corin odskoczyła ode mnie w pośpiechu, wyrzucając obie ręce ku górze w poddańczym geście i energicznie potrząsając głową.
– Dobra! A niech cię szlag… Od kiedy jesteś taki pobożny, co? – wymamrotała nerwowo, w pośpiechu zwiększając dystans pomiędzy nami. Wyglądało na to, że już spisała moje zdrowie psychiczne na straty, ale nie miałem jej tego za złe. – Nie obiecam ci niczego konkretnego, ale mogę spróbować… To nie jest takie łatwe udawać, że gra się na dwa fronty, jasne? Nikt nie zwraca na mnie uwagi i lepiej, żeby tak pozostało – dodała, po czym wypuściła powietrze ze świstem. – Mogę pokręcić się po okolicy. Nic ponad to.
– Mam ochotę cię ucałować – wyznałem w przypływie szczerości… albo głupoty.
Spojrzała na mnie jak na wariata, po czym wybuchła nieco nerwowym śmiechem.
– Łapy przy sobie, zamkowy Casanovo – rzuciła ostrzegawczym tonem, zaciskając dłonie w pięści. – To, że jesteś cholernie przystojny i wykończony wcale nie znaczy, że nie posunę się do tego, by zapoznać moją pięść z twoją twarzą.
– Przystojną twarzą, jak sama zauważyłaś – podpowiedziałem z bladym uśmiechem. – Och, Corin, cóż za wyznania…
– Zawsze wiedziałam, że tobie i Felixowi brakuje piątej klepki – żachnęła się z irytacją, poprawiając skraj peleryny i szybkim krokiem kierując się w stronę zamkniętych drzwi. – Idę. Jak powiedziałam, niczego ci nie obiecam, ale… Nieważne. Zobaczę, co da się zrobić – zastrzegła, kładąc dłoń na klamce i jeszcze na moment obracając się w moją stronę. Pomiędzy jej rubinowymi oczami pojawiła się pionowa kreska, poza tym jednak w żaden sposób nie okazała tego, że nadal jest zmartwiona. – A ty… No cóż, postaraj się wytrzymać tutaj jeszcze trochę.
– Zawsze się staram – mruknąłem, ale wcale nie zabrzmiało to tak pewnie i energicznie, jak mógłbym tego oczekiwać. – Ja… Dziękuję ci bardzo, Corin.
Lekko uniosła brwi, zaskoczona moimi słowami, jednak nie skomentowała ich nawet słowem. Obserwowałem ją do chwili, kiedy nie rozpłynęła się w powietrzu, stapiając się z otoczeniem, tak, że nawet gdybym chciał, nie byłbym w stanie jej dostrzec albo wyczuć. Wypuściłem powietrze ze świstem, nagle zmęczony przede wszystkim psychicznie i znów pozostawiony samemu sobie, choć Corin na razie nie otworzyła drzwi, więc wciąż musiała tkwić przy wyjściu, przypatrując mi się gdzieś z ciemności.
Przytrzymałem się ściany, po czym bardzo powoli osunąłem się wzdłuż niej, żeby móc usiąść. Teraz, kiedy zostałem sam, trudno mi było ignorować głód i związaną z nim udrękę, chociaż starałem się zrobić wszystko, byleby sprawiać przynajmniej wrażenie tego, że jakoś daję sobie radę.
– Corin? – mruknąłem, chociaż nie sądziłem, żeby mi odpowiedziała. Nie pomyliłem się, ale nawet świadomość tego, że być może już nie było mnie ze mną, nie powstrzymała mnie przed tym, żeby dokończyć: – Jakby co… Po prostu powiedz jej, że ją kocham… I że wszystko będzie w porządku – wyszeptałem; skoro widziała jak zwijam się na ziemi, pokonany pragnieniem, równie dobrze mogłem całkiem się już pogrążyć.
Zamilkłem, po czym przymknąłem oczy, przez kilka następnych sekund zastanawiając się nad tym, czy wampirzyca mnie usłyszała – i czy moja wiadomość faktycznie miała dotrzeć do Renesmee. To nie było to samo, co możliwość zobaczenia jej i powiedzenia tego osobiście, ale wyrzucenie z siebie tych słów mimo wszystko sprawiło, że poczułem się lepiej.
Znów zapanowała cisza – ciężka i nieprzenikniona – zmuszając mnie do obcowania wyłącznie ze swoimi myślami, emocjami i… głodem. W jednej chwili świat wrócił do wcześniejszego stanu, kurcząc się do tych niewielkich rozmiarów i zrzucając w sam środek piekła, które przynajmniej na moment przerwała Corin.
Teraz byłem już tylko ja i głów – i nikłe, przytłumione światełko, będące niczym koło ratunkowe…
I wiedziałem, że gdyby nie ten blask, nie istniałoby nic, co pomogłoby mi zachować zdrowe zmysły.
Renesmee
Nieufnie wpatrywałam się w nachylonego nade mną Aro, próbując przekonać samą siebie, że przynajmniej na tę chwilę mogę mu zaufać. Nawet gdybym chciała, to wcale nie było takie proste, tym bardziej, że wampir nie znajdował się na liście osób, które widziałabym na miejscu moich ewentualnych sojuszników. Co prawda przyjechałam do Volterry z myślą o tym, że mam go odnaleźć, ale to wcale nie zmieniało mojego nastawienia do tego, co wydarzyło się kilka miesięcy wcześniej, nawet jeśli fakt, że wampir uratował mi życie, był zastanawiający.
Wzdrygnęłam się i mimowolnie syknęłam, czując pieczenie w okolicach rozcięcia na czole. Machinalnie odsunęłam się do tyłu, starając się zwiększyć odległość pomiędzy sobą a wampirem, tym samym starając się odciąć od źródła bólu, nawet jeśli pieczenie było niczym w porównaniu z pulsowaniem w żebrach i tym, co przechodziłam, kiedy po moim ciele rozprzestrzeniał się jad.
– Boli – zaprotestowałam, rzucając Aro ostrzegawcze spojrzenie.
Wampir spojrzał na mnie niemal pobłażliwie, po czym wyprostował się z wolna, tym samym pokazując mi, że nie zamierza się do mnie zbliżać. W ręku trzymał skrawek materiału nasączonego czystą wodą, którą przyniosła Fiona. Nawet z odległości dostrzegłam kilka plamek krewi, ale podejrzewałam, że to pozostałości zakrzepłej osoki, która zlepiała mi włosy i którą wciąż czułam na twarzy.
– Możesz to zrobić sama, jeśli chcesz – powiedział oschle, zakładając ramiona na piersi. – To dla mnie równie niekomfortowa sytuacja, co i dla ciebie.
– Nie sądzę – rzuciłam bez zastanowienia, zanim zdążyłam ugryźć się w język. Już nie czułam się tak dziwnie w obecności Aro, być może z powodu zmęczenia, a może dzięki świadomości tego, że już nie miał u swojego boku całej armii utalentowanych wampirów, które w każdej chwili mogły mnie poturbować albo pozbawić życia.
W milczeniu zmierzyłam go wzrokiem, nie po raz pierwszy od chwili przebudzenia. Zdążyłam przywyknąć do tego, że przy każdej okazji nosił się iście po królewsku, zachowując niczym prawdziwy władca, chociaż Volturi zawsze utrzymywali, że ich jedynym działaniem jest zapewnienie pokoju i bezpieczeństwa rasie wampirów. Oczywiście było to jedno z wielu kłamstw Włochów, chociaż nikt otwarcie niczego im nie zarzucił, świadom konsekwencji, które ciągnęło za sobą czynienie sobie wrogów z tak potężnego, mściwego rodu. Tak czy inaczej, nigdy nie przypuszczałam, że zobaczę Aro Volturi w okolicznościach innych niż w twierdzy albo toczonego grupką strażników, łącznie ze snującą się za nim niczym cień tarczą Renatą, gotową stanąć na głowie, byleby tylko zapewnić swojemu panu bezpieczeństwo. Świat był dziwny i zdążyłam się o tym przekonać już jako dziecko, jednak świadomość tego nie zawsze ułatwiała sprawę, a tym bardziej nie pomagała mi oswoić się z myślą o tym, jak wiele zmieniło się od momentu balu.
Wampiry nie zmieniały się w jakiś drastyczny sposób – przynajmniej nie z wyglądu. Mimo wszystko nie byłam w stanie oswoić się z widokiem Aro bez czarnych albo zdobionych szat, które zwykle na siebie zakładał. Zawsze miałam go za kogoś, kto woli chować się za strażą, byleby tylko nie ubrudzić sobie rąk, wszystko jednak wskazywało na to, że pod tym względem się myliłam, a wampir potrafił zachowywać się jak prawdziwy nieśmiertelny, kiedy zachodziła taka potrzeba. Na sobie miał czarne ubrania – spodnie i mimo wszystko wyglądającą na drogą koszulę – mocno kontrastujące z jego bladą, wyglądającą na nienaturalnie kruchą skórą. Bracia Volturi mieli w sobie coś, czego nie byłam w stanie jednoznacznie określić, a co odróżniało ich od innych wampirów; być może miało to związek z wiekiem, a może przyczyna leżała gdzie indziej – nie miałam pewności, niemniej dostrzegałam to tym wyraźniej, że w końcu miałam okazję przyjrzeć mu się bez cienia strachu.
Ciemne, sięgające poniżej ramion włosy częściowo przysłaniały mu twarz, zaniedbane i poplątane, tak jakby – podobnie jak Fiona i Rosa – ostatnie tygodnie spędził w lesie, a przynajmniej miejscu pozbawionym udogodnień, które swoim mieszkańcom zapewniała twierdza w Volterze. Nie dziwiło mnie to jakoś szczególnie, zwłaszcza, że po wydarzeniach z balu nam wszystkim pozostawała wyłącznie ucieczka, żeby ratować życie, ale mimo wszystko… Aro po prostu miał w sobie coś, co wyróżniało go od innych nieśmiertelnych – swego rodzaj rzucającej się w oczy charyzmy i to nawet teraz, kiedy jego pozycja i reputacja pozostawały wiele do życzenia.
– No i? – Głos wampira wyrwał mnie z zamyślenia, skutecznie sprowadzając na ziemię. Pośpiesznie zamrugałam, po czym skoncentrowałam na nim wzrok. – To tylko moja dobra wola, więc gdybyś była łaskawa się zdecydować…
Wypuściłam powietrze ze świstem, po czym z wolna wróciłam na wcześniejsze miejsce. Sama nie wierzyłam w to, co robię, ale z drugiej strony… Jeśli miałam być ze sobą szczera, to czy mało szalonych decyzji podjęłam w ostatnim czasie.
– Robiłeś to wcześniej – stwierdziłam w oszołomieniu, kiedy zaskakująco sprawnie wrócił do oczyszczania rozcięcia na moim czole.
Spodziewałam się wielu rzeczy, ale na pewno nie tego, że skwituje moje słowa odrobinę urażonym śmiechem.
– Drogie dziecko, chodzę po świecie już przeszło dwa tysiące lat – przypomniał mi spokojnie. – Podejrzewam, że przez ten czas miałem do czynienia z urazami częściej niż twój dziadek. Kiedy żyjesz taki szmat czasu, wtedy naprawdę mało co jest w stanie cię zaskoczyć.
Doprawdy? A jak wiele z tych „urazów” posłużyło ci za pretekst do tego, by móc się posilić?, pomyślałam z przekąsem, ale nie odważyłam się wypowiedzieć tych słów na głos. Nierozsądnym byłoby drażnić kogoś, kto nie tylko właśnie miał kontakt z moją krwią, ale też bez większego wysiłku mógłby rozerwać mi gardło.
Czułam się tym bardziej nieswojo, skoro zostaliśmy z Aro sami. Fiona wyszła, mrucząc coś o tym, że chce sprawdzić, jak czuje się Rosa. Żadne z nas nie zaprotestowało, tym bardziej, że wampirzyca jasno dała do zrozumienia, że nie zamierza prosić o przyzwolenie – a już zwłaszcza tłumaczyć się z czegokolwiek Aro, któremu raz po raz oschle przypominała, że nie towarzyszy mu po to, by się nią wysługiwał. Nie miałam pewności na czym właściwie polegał ich układ, ale nie pytałam o nic, tym bardziej, że wątpiłam, by którekolwiek z nich chętnie zwierzało mi się z czegokolwiek.
– Co takiego wydarzyło się po balu? – zapytałam wprost, chcąc zmienić temat. Skoro już tutaj byłam, tak jak prosił mnie Demetri, zamierzałam odnaleźć się w sytuacji. – Ten pożar… Wszyscy myśleliśmy, że nie żyjesz.
– I bardzo was ta myśl zmartwiła, tak? – Wampir rzucił mi nieodgadnione spojrzenie. – Możemy porozmawiać… O ile ty również powiesz mi to, co będę chciał wiedzieć, Renesmee – dodał, kładąc nacisk na moje imię. – Ówczesny świat jest bardzo niewdzięczny, a w życiu nie ma niczego za darmo, dlatego sądzę, że to uczciwy układ.
Natychmiast zdwoiłam czujność, nie zamierzając tak po prostu mu zaufać. Może i zawdzięczałam mu życie, ale nie miałam złudzeń co do tego, że miał w tym swoje cele – i że zawsze mógł zmienić zdanie, gdybym jednak zaczęła mu ciążyć. W przypadku kogoś takiego w grę wchodziła wyłącznie zasada ograniczonego zaufania i byłam tego świadoma tym bardziej, że naprawdę nie sądziłam, by Fiona, a tym bardziej Rosa, jakoś szczególnie protestowały, gdyby wampir jednak zdecydowałby mnie zabić.
– W porządku – powiedziałam, spoglądając mu w oczy. To było ryzykowne – trochę jak prowokowanie drapieżnika – jednak nie dbałam o to. – Ale ja pierwsza zadaję pytanie.
– Wasze pokolenie jest niezwykle niecierpliwe i niewdzięczne. O szacunku do starszych nie wspomnę… – stwierdził, lekko unosząc brwi ku górze. Odsunął się ode mnie, najwyraźniej dochodząc do wniosku, że moja głowa wygląda już na tyle dobrze, żeby zostawić ranę w spokoju. – Aczkolwiek w porządku. Wychowano mnie w przekonaniu, że damie należy się pierwszeństwo.
Tym razem to ja rzuciłam mu rozdrażnione spojrzenie. Nie zamierzałam pozwolić na to, żeby omamił mnie ładnymi słówkami i nienagannymi manierami. Nie wolno było mi tak po prosu zapomnieć o tym, że miałam przed sobą kogoś, kto jeszcze osiemnaście lat temu był gotów bez mrugnięcia okiem wymordować całą moją rodzinę, byleby tylko zapewnić sobie bezpieczeństwo. Do tej pory nie potrafiłam zrozumieć tego, jak mógł posunąć się tak daleko, chociaż jednocześnie czułam ponurą satysfakcje na myśl o tym, że w oczach Volturi moja rodzina stanowiła aż tak poważne zagrożenie – grupę na tyle silną, żeby być w stanie… odsunąć ich od władzy.
Cóż, obawy Aro były słuszne. Problem leżał w tym, że leżał spisku tam, gdzie go nie było, podczas gdy prawdziwych wrogów miał tuż pod swoim nosem.
– Nie powiem, żebym był zachwycony sytuacją, w której się znalazłem. Nigdy dotąd nie przypuszczałem, że Kajusz albo Marek mogliby zwrócić się przeciwko mnie… To bardzo nierozsądne z mojej strony, przyznaję, ale nie ma sensu zadręczać się czymś, co już się wydarzyło – stwierdził w zamyśleniu. – Sama najlepiej wiesz, jakie wywiązało się zamieszanie. Przyznaję, że miałem pewne trudności z tym, żeby wymknąć się z zamku, ale – tak jak tak i twoim przyjaciołom – udało mi zapewnić bezpieczeństwo sobie i Sulpicii. Jak możesz się domyślić, musieliśmy opuścić miasto, aczkolwiek najważniejsze jest to, że oboje mamy się dobrze.
– Sulpicia żyje? – zapytałam, tym razem nie musząc wysilać się, by wykrzesać z siebie chociaż odrobinę entuzjazmu. Ta kobieta oczarowała mnie już podczas pierwszego spotkania, poza tym miała w sobie coś, co po prostu wzbudzało sympatię, ale i… szacunek. – To… dobrze. Tak przynajmniej sądzę.
Uśmiech Aro miał w sobie coś drapieżnego.
– Nie wiem, co takiego sobie o mnie myślisz, ale wiedz, że żona ma dla mnie znaczenie. Jest teraz bezpieczna, ale – wybacz mi to z góry – nie zamierzam powiedzieć ci, gdzie się znajduję – zastrzegł. – Ty też jesteś tutaj sama, chociaż spodziewałem się zobaczyć cię w towarzystwie Hanny, Demetriego i Felixa. W ostatnim czasie byliście nierozłączni, z tego, co zdążyłem zaobserwować…
– Hanna i Felix nie mają pojęcia, że tutaj jestem – przerwałam mu chłodno. – A Demetri… Demetri wciąż jest w zamku – dodałam, nagle dochodząc do wniosku, że właściwie nie ma znaczenia, czy mu o tym powiem, czy też nie. – Podczas ucieczki zawalił się sufit. Demetriemu nie udało się wyjść, a teraz twój cholerny brat więzi go, a ja nawet nie mam pewności, czy przypadkiem nie zdecyduje się go zabić! – zarzuciłam mu, nawet nie próbując powstrzymywać nutki goryczy, która wkradła się do mojego głosu.
– To już nie jest mój brat – odparł wypranym z emocji głosem Aro. – A ty zważ na słowa, moja panno. W dawnych czas nie do pomyślenia było, żeby kobieta wyrażała się w ten sposób.
Zaśmiałam się w nieco histeryczny sposób, nie mogąc się powstrzymać. Naprawdę największy problem widział w moim słownictwie?
– To znaczy w czasach, kiedy sprowadzało się nas do roli przedmiotów, wykorzystywanych przez mężczyzn? – wypaliłam buntowniczym tonem. Z jakiegoś powodu trudno było mi po prosi usiedzieć w miejscu i grzecznie słuchać tego, co miał mi do powiedzenia.
Aro nie odpowiedział, przez kilka następnych sekund przypatrując mi się w milczeniu. Coś w jego wzroku sprawiło, że poczułam się jeszcze bardziej nieswojo, tym bardziej, że wampir wydawał się mnie oceniać, a to nie powinno mieć miejsca…
– Zastanawiające, jak bardzo się zmieniłaś – powiedział w końcu, jeszcze bardziej wytrącając mnie z równowagi. – Kiedy zamieszkałaś z nami, byłaś tak strachliwym i ułożonym dzieckiem… Może nie powinienem po raz kolejny wspominać o twojej rodzinie, ale Carlisle na pewno nie byłby pocieszony tym, że jego wnuczka…
– Przestań! – syknęłam, potrząsając z niedowierzaniem głową. – Nie wiesz tego, czego chciałaby moja rodzina. A tak dla twojej wiadomości… Oni żyją. Kajusz oszukał nas wszystkich!
Być może nie powinnam była mówić mu aż tak wiele, ale jakie to właściwie miało teraz znaczenie? Moich bliskich i tak tutaj nie było, a Aro… Cóż, Aro nie miał już nikogo, kim mógłby rządzić.
– Doprawdy? – Wampir spojrzał na mnie szczerze zdumiony. – Cóż za szczęśliwy zbieg okoliczności. W takim razie plotki okazały się prawdziwe…
– Jakie plotki?
Aro westchnął, rzucając mi kolejne z tych pobłażliwych spojrzeń, które sprawiały, że czułam się niczym niedoświadczone dziecko.
– Wieści w naszym świecie rozchodzą się błyskawicznie, nawet jeśli przez większość czasu pozostaje się w ukryciu – uświadomił mnie odrobinę, odrobinę tylko zniecierpliwiony. – Zwłaszcza na temat Kajusza i jego działań mówi się ostatnio wiele… O niezwykłych umiejętnościach twojej przyjaciółki również.
Machinalnie zacisnęłam dłonie w pieści, poza tym jednak nawet słowem nie skomentowałam jego wyjaśnień. O nie, na pewno nie zamierzałam rozmawiać z nim na temat Hanny.
– Fiona i Rosa… – powiedziałam w zamian, próbując zasugerować, co wolałabym w pierwszej kolejności omówić.
– Uznam, że właśnie poprosiłaś mnie o wyjaśnienia – stwierdził. Wciąż przypatrywał mi się z uwagą, a ja nie miałam wątpliwości, że dostrzegł zmiany, które zaszły na mnie od chwili balu – i to nie tylko z powodu tego, jak na mój organizm wpłynął jad. – Mamy teraz wspólnego wroga. Widzisz, moja mała Renesmee… Bal był swego rodzaju przełomem, poza tym nie da się ukryć, że tamte wydarzenia mocno osłabiły moją pozycję. Można powiedzieć, że to cud, że w ogóle wyszedłem z tego cało – przyznał, ostrożnie dobierając słowa. – Część z tych, których traktowałem jak przyjaciół, odwróciła się ode mnie, stając po stronie Kajusza – czy to ze strachu, czy dla własnych korzyści. Wielu zginęło… Nie wiem chociażby, co takiego stało się z Markiem, aczkolwiek życzę mu jak najlepiej – przyznał i chcąc nie chcąc musiałam przyznać, że zabrzmiało to szczerze. – Niemniej to nie jest jeszcze koniec i mój… brat – uśmiechnął się chłodno – doskonale zdaje sobie z tego sprawę. Ja wciąż mam wpływy. Teraz wystarczy wybrać odpowiedni moment…
– Mówisz o armii? – zapytałam w oszołomieniu, spoglądając na niego okrągłymi ze zdumienia oczami.
Aro długo patrzył mi w oczy, aż zaczęłam podejrzewać, że nie odpowie.
– To zbyt mocne słowo – przyznał niechętnie. – Na razie jestem tutaj z Rosą i Fioną, ale to sama zdążyłaś zauważyć. Mam pewien plan, a ich zdolności mogą pomóc mi w jego realizacji – dodał lakonicznie.
– To znaczy? – nie dawałam za wygraną. – Demetri kazał mi ciebie odnaleźć. Nie przysłałby mnie tutaj, gdybym nie miała się przydać… On nadal jest po twojej stronie, a skoro tak… Ja mu ufam.
Kolejne przenikliwe spojrzenie.
– Jak to w końcu jest z nami i zaufaniem, co moja mała? – zapytał, a we mnie coś się zagotowało, kiedy po raz kolejny zaczął wykręcać się od odpowiedzi. – Chciałabyś wiedzieć tak wiele, a to wcale nie jest takie proste…
Zacisnęłam usta w wąską linijkę, po czym bez słowa poderwałam się na równe nogi. Aro nie zaprotestował, kiedy – chociaż wciąż chwiejna i obolała – szybkim krokiem ruszyłam w stronę wyjścia z jaskini, czując, że dłużej nie będę w stanie usiedzieć w miejscu. Nie próbował mnie powstrzymywać ani w inny sposób zmuszać do tego, żebym była mu posłuszna, chociaż do samego końca właśnie tego się po nim spodziewałam.
Z drugiej strony… Nie musiał i najwyraźniej był tego świadom. Wiedział, że wrócę – tym bardziej, że sama dałam mu do zrozumienia, że jestem na tyle zdesperowana, żeby zrobić wszystko, byleby odzyskać tego, którego kochałam. W pewnym sensie miał mnie w garści, pozostając jedyną osobą, która mogła dać mi przynajmniej cień szansy na to, że dostanie się do twierdzy skończy się jakkolwiek szczęśliwiej – bo gdybym spróbowała pomóc Demetriemu w pojedynkę, mogłabym co najwyżej dać się zabić.
A niech to szlag!
Wciąż byłam wzburzona, chociaż chłodne wieczorne powietrze przynajmniej trochę mnie otrzeźwiło. Oddychałam głęboko, chcąc się uspokoić i starając się nie zwracać uwagi na pulsowanie w obolałych żebrach. Jednym, co mogłam uznać za dobre w zmianach, które zaszły we mnie podczas tej niekompletnej przemiany, na pewno było to, że już nie byłam aż tak bardzo krucha i chyba szybciej się regenerowałam. Rozbita głowa nie dawała mi się we znaki, poza tym nie miałam wrażenia, żeby Rosa złamała mi cokolwiek podczas ataku; co prawda brakowało mi wiedzy i doświadczenia dziadka, żeby jednoznacznie to ocenić, ale fakt, że byłam w stanie gdziekolwiek się ruszyć, wydawał się mówić sam za siebie…
Nie odeszłam zbyt daleko, od jaskini, kiedy wyczułam czyjąś obecność. Mimowolnie spięłam się i rozejrzałam dookoła, tym razem nie zamierzając pozwolić na to, żeby Fiona albo – co bardziej prawdopodobne – Rosa zaskoczyły mnie swoją obecnością, tak jak to było za pierwszym razem. Uważnie śledziłam wzrokiem przestrzeń pomiędzy otaczającymi mnie drzewami, jak na razie niezdolna dostrzec czyjejkolwiek obecności. Co prawda nie sądziłam, żeby którakolwiek z wampirzyc zdecydowała się mnie zaatakować tuż po tym, jak Aro dał im do zrozumienia, że nie chce, by stała mi się krzywda, ale tak naprawdę nie mogłam być niczego pewna; może Fiona traktowała mnie w miarę dobrze, ale z tego, co zdążyłam zaobserwować, Rosa niekoniecznie była zdolna do tego, żeby logicznie myśleć. Poza tym – czego byłam aż nadto świadoma – obie wampirzyce dość luźno podchodziły do tego, co mówił Volturi, całkowicie od niego niezależne.
Coś poruszyło się tuż za moimi plecami. Zesztywniałam cała i – nie zastanawiając się nawet chwili – odwróciłam na pięcie, gotowa skoczyć do gardła każdemu, kto tylko ważyłby się do mnie zbliżyć.
Omal nie wrzasnęłam, kiedy tuż przede mną jakby z podziemi wyrosła drobna, odziana w czerń postać.
– A niech to, przepraszam! – zreflektowała się dziewczyna. Jej głos wydał mi się aż nadto znajomy. – Dziewczyno, opanuj się… Oczy ci się świecą – dodała i właśnie wtedy ją rozpoznałam.
Wypuściłam powietrze ze świstem, po czym cofnęłam się o krok, opuszczając ramiona i luźno zwieszając ramiona wzdłuż ciała. Nadal byłam spięta, a serce waliło mi jak oszalałe, jednak zarówno oddech, jak i puls, zaczynały mi się stopniowo wyrównywać, wracając do tego, co w ostatnim czasie byłam skłonna uznać za normę.
– Nigdy więcej mnie tak nie zachodź – powiedziałam z wyrzutem. Dopiero po chwili w pełni nad sobą zapanowałam i odważyłam się spojrzeć wprost w lśniące, rubinowe oczy wampirzycy. – Czego chcesz, Corin?
– Porozmawiać – odparła wprost, rozkładając ręce, bym nabrała pewności, że nie ma wobec mnie złych zamiarów. – Ktoś bardzo chciał, żebym z tobą porozmawiała… To jak, chcesz posłuchać, czy mam powiedzieć Demowi, że z nim zrywasz? – dodała, a ja wyprostowałam się niczym struna, świadoma już tylko jej obecności i tego, dlaczego przyszła.
Demetri…
Nawet jeśli kłamała, to już nie miało dla mnie znaczenia. Kiedy chodziło o tego, którego kochałam, wszystko inne mogłoby przestać istnieć, a ja i tak bym tego nie zauważyła.
I Corin to wiedziała. 
Kolejny rozdział, znacznie dłuższy od tego, co sobie planowałam. Nie potrafię opisać tego, jak wielką przyjemność sprawiało mi pisanie tej części, nawet mimo początkowego sceptycyzmu z jakim podchodziłam do perspektywy Demetriego. Z drugiej strony… Kiedy później wracałam do tych przemyśleń, efekt wydał mi się całkiem dobry, a może nawet bardzo dobry. Chyba zaczynam być przewrażliwiona, zresztą ostateczną ocenę pozostawiam Wam.
Pięknie dziękuję za wszystkie motywujące komentarze, które pojawiły się pod ostatnią częścią! Miałam do siebie pretensje o to, że tak rzadko w ostatnim czasie dodawałam rozdziały, dlatego teraz nadrabiam jak mogę, tym bardziej, że bardzo długo czekałam na możliwość wprowadzenia aktualnych wątków. Już od kilku miesięcy miałam zarys tych rozdziałów, chociaż w między czasie plany i tak kilkukrotnie uległy modyfikacji… I sądzę, że ostateczny efekt jest więcej niż tylko zadowalający.
Chciałabym przy okazji rozwiać wątpliwości, które pojawiły się pod ostatnim rozdziałem. Nie, nie zamierzam skończyć tego opowiadania po zakończeniu tej księgi. Zaraz po epilogi pojawi się prolog trzeciej i zarazem ostatniej części – „Ukojenia”, które ostatecznie rozwiąże akcje… Albo niekoniecznie, aczkolwiek to jak na razie pozostawię dla siebie…

Nessa.

2 komentarze

  1. Hej
    Dem...Rozpisałaś się z jego perspektywy:) Biedaczysko. Tak swoją drogą to uroniłam parę łez pod koniec jego perspektywy. Opisałaś jego głód krwi bardzo obrazowo. Ta część była tak pełna emocji- miodzio:)
    Zastanawia mnie ten nikły blask aury Renesmee- czy to nie jest wina Fiony? To samo było w pierwszej księdze, jak Dem nie mógł znaleźć Nessie kiedy porwała ją Heidi. Jeśli tak, to nie chcę myśleć co zrobi Dem jeśli blask Renesmee zniknie (zgaduję) w końcu tylko to trzyma go przy zdrowych zmysłach...
    Myślę nad zachowaniem Corin. Pomaga Demetriemu, ale dlaczego? Myślę, że ma ukryty powód, którego nie chce zdradzić- może się zakochała? Tak dziwnie się zaśmiała kiedy Dem powiedział jej, że chce ją pocałować..takie moje przemyślenia:)
    Część Renesmee... hmm ja też bym nie ufała Aro. Podły, kłamliwy drań. Zastanawia mnie kiedy Cullenowie dotrą do Voltery. i jak to się dalej potoczy:) No i oczywiście czekam, aż zdradzisz plan Corin.
    Były jakieś małe literówki, ale nie chce mi się ich szukać- za dużo tekstu do ogarnięcia, zresztą nikną w świetle tego rozdziału:)

    Weny
    Guśka

    OdpowiedzUsuń
  2. Cześć ! Nareszcie perspektywa Dema ^^ Cieszę się, że była taka długa. Współczuję mu. Przydałby mu się porządny obiad.
    Ciekawi mnie zachowanie Corin. Musi mieć przecież jakiś konkretny powód...
    Renesmee zrobiła się bardzo pewna siebie. I dobrze ;) Jest teraz na tyle silna, aby uwolnić Demetriego. Mam nadzieje, że niedługo to nastąpi, choć na pewno nie obędzie się bez komplikacji.
    Pozdrawiam i weny ;*

    OdpowiedzUsuń


After We Fall
stories by Nessa