Renesmee
Szłam przed siebie, uważnie
wodząc wzrokiem na prawo i lewo. Dookoła panowała cisza, przenikliwa
i napięta, chociaż nie od razu zorientowałam się, dlaczego taki stan
rzeczy wydawał mi się niewłaściwy. Od czasu przebudzenia wszystko było inne
i takie nierealne, a ja nie byłam w stanie zrobić niczego, żeby
jakkolwiek to zrozumieć i zaakceptować. Otaczały mnie drzewa i chociaż
las wyglądał jak każdy inny, coś w gęstwinie napawało mnie równie silnym
niepokojem, co i brak jakichkolwiek dźwięków.
Ta cisza…
Z opóźnieniem
uprzytomniłam sobie w czym leży problem. Kojarzenie faktów przychodziło mi
z pewnym trudem, być może dlatego, że byłam już zmęczona wątpliwościami
i bezcelowym dążeniem przed siebie, ale nawet to nie było w stanie
sprawić, bym przestała zwracać uwagi na to, co podsuwały mi wyostrzone zmysły
i wampirzy instynkt. Początkowo nie rozumiałam, ale wraz z kolejną
godziną wędrówki pojęłam, że prócz mnie, w najbliższej okolicy nie ma
nikogo – nawet żywej duszy, człowieka czy zwierzęcia. Słyszałam łagodny
szelest poruszanych przez wiatr liści oraz ledwo słyszalny dźwięk, który
wydawała trawa pod moimi stopami. Oddychałam szybko i miarowo, a w drodze
raz po raz przystawałam, wsłuchując się w rytm mojego serca. Poza mną
i tymi kilkoma bodźcami, które atakowali moje zmysły, nie wyczuwałam
niczego i właśnie to podświadomie wydawało mi się niewłaściwe.
Drzewa
rosły gęsto, sięgając poplątanymi gałęziami ku szybko ciemniejącego nieba
i tworząc nad moją głową solidny baldachim z liści. Światło słoneczne
z wysiłkiem przebijało się przez naturalną zaporę, wydobywając z mroku
wąską, częściowo zarośniętą ścieżkę, którą podążałam już od dłuższego czasu.
Nie byłam
pewna jak wiele godzin minęło od chwili, w której otworzyłam oczy i –
zdezorientowana i zagubiona – przekonałam się, że leżę na usianej
kamieniami plaży. Miałam wrażenie, że wszelakie rządzące normalnym światem
granice zatarły się i zlały w jedno. Mój świat skurczył się do
bezsensownej wędrówki w nieznane; niekończącego się marszu w głąb
lasu, gdzie miałam nadzieję znaleźć…
Właściwie
co takiego?
Zadawałam
sobie to pytanie regularnie, już od chwili w której pierwsze oszołomienie
minęło, a ja uprzytomniłam sobie, gdzie jestem. Takich wątpliwości było
więcej, a kolejne pytania majaczyły gdzieś na granicy mojej świadomości,
nie przestając mnie dręczy – i to nawet wtedy, gdy starałam się
o tym nie myśleć.
Gdzie
byłam? Czułam, że powinnam to wiedzieć, ale im bardziej starałam się odszukać
w pamięci odpowiedź, tym trudniejsze to dla mnie było. Zarówno klif, jak
i ten las wydawał mi się znajomy, ale choć widziałam i miałam
wrażenie, że doznaję dość osobliwego wrażenia deja vu, to niczego nie
wyjaśniało. Czułam się tak, jakbym trwała we śnie, a moje wspomnienia
i umysł przysłaniała mgła na tyle rzadka, żebym dostrzegała kształty, ale
wystarczająco gęsta, bym miała trudność z ich rozpoznawaniem. Wiedziałam,
że powinnam rozumieć, ale to było zbyt mało, a mnie dręczyło nieprzyjemne
poczucie, że odebrano mi coś bardzo ważnego.
Jak się tutaj znalazłam?
Dlaczego nikogo innego tutaj nie było?
Co takiego zapomniałam…?
Pytań było
mnóstwo, ale tylko jedno miało dla mnie znaczenie. Na dobry początek pragnęłam
wiedzieć chociaż to, a może aż tyle – z tym, że żadna z odpowiedzi
nie nadchodziła.
Kim byłam?
Zwłaszcza
to ostatnie pytanie wracało do mnie regularnie, niezmiennie wytrącając mnie
z równowagi. Nie pojmowałam, jak to możliwe, że w głowie miałam
pustkę i nawet moja obca twarz wydawała mi się równie obca, co i znajoma.
Czułam, że powinnam wiedzieć – że rozwiązanie jest proste, czekając gdzieś na
wyciągnięcie ręki, tak jak i zrozumienie, którego nade wszystko
potrzebowałam – ale im bardziej starałam się je odnaleźć, tym trudniejsze mi
się to wydawało. Chciało mi się wyć z rozpaczy, ale jednocześnie doskonale
zdawałam sobie sprawę z tego, że użalanie się nad sobą i tak nic
dobrego nie przyniesie. Musiałam zacząć działać i wymyślić coś sensownego,
na dobry początek stawiając sobie małe, przynajmniej teoretycznie osiągalne
cele. Ten najbardziej prowizoryczny i pierwotny brzmiał: iść przed siebie
i zorientować się, gdzie jestem. Z założenia zadanie wydawało się
wręcz banalnie proste, ale z doświadczenia wiedziałam już, że zwykle nic
nie jest takim, jak mogłoby się wydawać
Z doświadczenia?
W moim przypadku powinno jawić się jako coś absurdalnego i nie
mającego racji bytu, zwłaszcza, że nie pamiętałam niczego prócz przebudzenia na
plaży, ale starałam się o tym nie myśleć. Co więcej, instynktownie czułam,
że znalazłam się w tym miejscu nieprzypadkowo, chociaż w żaden sposób
nie potrafiłam wytłumaczyć tego samej sobie. Wiedziałam jedynie, że muszę iść –
i że stanie w miejscu nie jest dobrym pomysłem. Nie pojmowałam tego,
ale z jakiegoś powodu perspektywa bezruchu mnie przerażała, a ja
czułam się niepewna i osaczona, nie będąc w stanie nawet wyobrazić
sobie tego, co mogłoby się wydarzyć, gdybym tak nagle po prostu się zatrzymała.
Nie tyle ja, ale przede wszystkim moja podświadomość wydawała się mieć jakiś
konkretny cel, mnie zaś nie pozostało nic innego, a jedynie dostosować się
do tego, czego wydawało się ode mnie oczekiwać moje własne ciało. Musiałam iść
– przez cały czas podążać przed siebie, nawet nie potrafiąc sobie odpowiedzieć
na najprostsze z możliwych pytań, a tym bardziej stwierdzić, jaki cel
miało metodyczne posuwanie się na przód.
Błądziłam
i chociaż wciąż pozostawałam w ruchu, jednocześnie zdawałam sobie
sprawę z tego, że najpewniej tracę czas. Zabawne, ale z jakiegoś
powodu towarzyszyło mi wrażenie, że już kiedyś doświadczyłam podobnego stanu,
chociaż w zupełnie innych, mniej znaczących okolicznościach. Las i bezcelowa
podróż, która w najmniejszym stopniu nie miała dla mnie sensu… Czy to był
jakiś sen, którego również nie pamiętałam? Niepokoiło mnie to, jednak nie
w takim stopniu, jak mogłabym się tego w obecnej sytuacji spodziewać.
Wiedziałam, że coś jest nie tak – w zasadzie wszystko takie było,
począwszy od pustki w głowie, po to dziwne, jakby nierealne miejsce –
a jednak z jakiegoś powodu nie potrafiłam się tym należycie przyjąć,
bardziej poirytowana bezsensownością mojego położenia, aniżeli czymkolwiek
innym.
Obserwowałam
niebo, a przynajmniej próbowałam dopatrzeć się skrawków błękitu poprzez
baldachim liści nad moją głową. Westchnęłam przeciągle, jedynie dzięki
zmieniającym się kolorom i oświetleniu mając poczucie upływającego czasu,
chociaż to nadal niczego nie wyjaśniało. Kolejne sekundy wydawały się ciągnąć
w całą wieczność, co bynajmniej nie ułatwiało mi rozeznania w sytuacji.
Czułam się rozbita i zagubiona, niezdolna nawet stwierdzić czegoś tak
oczywistego, jak chociażby stwierdzenie, która jest godzina i jaki mamy
dzień. Czułam się oderwana od rzeczywistości i chyba bardziej nierealna
niż cała otaczający mnie świat. Niespokojna i coraz bardziej przerażona
takim stanem rzeczy, pragnęłam już tylko biec przed siebie i więcej się
nie zatrzymywać, niezależnie od sytuacji i tego, czy moje postępowanie
miało jakikolwiek sens. Bezruch nie wychodził w grę, a ja…
Ja już
niczego nie rozumiałam i to w tym wszystkim wydawało się najgorsze.
Chociaż
jakaś część mnie zdawała sobie sprawę z tego, że wszystko jest nie tak,
a ja musiałam doświadczyć czegoś naprawdę złego, nie miałam siły na to,
żeby się nad tym zastanawiać. Skoro ten świat był nierzeczywisty, dlaczego
realnie czułam chłód ziemi pod bosymi stopami, a także to, jak rozrzucone
na ziemi kamyczki wpijają się w moją skórę? Dlaczego powietrze przesycone
było jakże prawdziwym zapachem soli morskiej, drażniące moje płuca i przełyk?
Chłodne powietrze przenikało cienką, białą sukienkę, przyprawiając mnie o dreszcze
nawet pomimo tego, że przez cały czas pozostawałam w ruchu. Mięśnie
zaczynały mnie boleć od ciągłego napięcia, zaś to doświadczenie wydawało się
równie prawdziwe, co i ja sama – a także wszystko wokół, jakkolwiek
irracjonalne mi się to wydawało. Od nadmiaru sprzeczności zaczynało kręcić mi
się w głowie, chociaż nie sądziłam, że to możliwe, ale w gruncie
rzeczy nie dbałam i to, bardziej skoncentrowana na kolejnych ruchach
i tym, żeby się nie zatrzymywać.
Już w następnej
sekundzie pędziłam przed siebie na złamanie karku, raz po raz potykając się na
nierównościach terenu, czując się jakbym próbowała uciec przed czymś, czego
nawet nie potrafiłam jednoznacznie określić. Biegłam na oślep, raz po raz
osłaniając twarz ramionami, by uniknąć zderzenia z niżej położonymi gałęziami,
chociaż te i tak sporadycznie ocierały się o moje policzki. W pewnym
momencie poczułam zapach słodkiej krwi i nie miałam wątpliwości co do
tego, że lepka osoka należała do mnie, jednak kiedy odważyłam się obejrzeć swój
ręce, dostrzegłam jedynie kilka czerwonych smug, ale ani śladu ran czy rozcięć.
To wprawiło mnie w konsternację, tak jak i wrażenie tego, że wręcz
unoszę się nad ziemią, kiedy to nadludzkim tempem pędziłam przed siebie,
w biegu niemal spodziewając się tego, że świat wokół mnie zleje się
w różnobarwną smugę, pełną bezsensownych kształtów i kolorowych plam.
Nic podobnego nie miało miejsca, a ja poruszałam się swobodnie i pewnie,
instynktownie wymijając kolejne przeszkody i bez większego wysiłku
zagłębiając się coraz dalej.
Nie jestem
pewna, kiedy zorientowałam się, że coś się zmieniło. W biegu nie zwracałam
uwagi na mijane drzewa, a tym bardziej nie miałam pewności, czy
przypadkiem nie kręcę się w kółko, tym bardziej, że od ciągłej monotonii
otaczającego mnie terenu zaczynało mienić mi się w oczach. Miałam
wrażenie, że podążam ku nieubłaganemu szaleństwu i być może to właśnie
było rozwiązanie, którego podświadomie od samego początku szukałam, ale nawet
myśląc o tym, wcale nie poczułam się lepiej.
A może
po prostu chodziło o to, że próbowałam uciec od siebie. Jakakolwiek była
prawda, wszystko wydawało się prowadzić do jednego: do szaleństwa, zwłaszcza,
że wszystko wskazywało na to, że jestem w tym miejscu sama.
Niespokojna… pozbawiona wspomnień…
oszołomiona…
Jak poradzić sobie z czymś takim?
Chciało mi
się wyć z rozpaczy, ale nie zamierzałam tracić czasu na użalanie się nad
sobą. Próbowałam walczyć ze sobą i emocjami, które wydawały się rozsadzać
nie od środka, ale czułam, że to na dłuższą metę nie ma sensu. To było niczym
walka z wiatrakami: bezcelowe, trudne i wysysające siły, których
powoli zaczynało mi brakować. Potrzebowałam zrozumienia – czegokolwiek, co
byłoby neutralne i prawdziwe – ale
nic nie wskazywało na to, żebym w najbliższym czasie miała okazję na coś
podobnego natrafić. Wszystko było nie tak, a ja…
Ja po
prostu w tym trwałam, chociaż wcale nie chciałam, by coś podobnego miało
miejsca.
Drzewa
rozstąpiły się nagle, zanim w ogóle zorientowałam się, co tak naprawdę się
dzieję. Przebiegłam jeszcze kilka metrów, zanim coś bez jakiegokolwiek
ostrzeżenia owinęło się wokół mojej kostki, bezceremonialnie ściągając mnie na
ziemię. Runęłam jak długa, instynktownie wyrzucając obie ręce przed siebie,
żeby dla pewności zamortyzować upadek, po czym zamarłam, podświadomie czekając
na ból, ten jednak nie nadszedł. Dopiero po kilku sekundach z opóźnieniem
dotarło do mnie, że jednak leżę na ziemi, a ze wszystkich stron otacza
mnie miękka, soczyście zielona trawa, dostateczne wysoka i gęsta, by
w pierwszym momencie skutecznie ograniczyć mi widoczność. Wciąż
oszołomiona i z bijącym sercem wsparłam się na łokciach, niespokojnie
wodząc wzrokiem na prawo i lewo, by lepiej rozeznać się w sytuacji,
po części tylko porażona nagłym bezruchem. Pragnęłam natychmiast poderwać się
na równe nogi i biec dalej, przerażona tym stanem co najmniej tak, jakby
za chwilę ktoś miał mnie dopaść i zamordować z zimną krwią, ale nie
byłam w stanie się ruszyć – i to nie tyle dlatego, że coś sobie
zrobiłam z chwilą upadku.
Już nie
byłam w lesie, co poraziło mnie chyba bardziej niż sama świadomość tego,
że ze swoim refleksem mogłabym się potknąć albo wywrócić. Chyba nic nie
wpłynęło na mnie aż tak bardzo od chwili, w której zdecydowałam się
opuścić plażę i zagłębić w las, wiedziona jakimś dziwnym przeczuciem,
że dążę do niezrozumiałego, aczkolwiek jak najbardziej prawdziwego celu. Z chwilą,
w której rozejrzałam się dookoła, poczułam zarówno zaskoczenie, jak
i przenikliwy spokój, a przez myśl przeszło mi, że właśnie na to
czekałam, chociaż jednocześnie nie potrafiłam zrozumieć, czy to ma jakikolwiek
sens.
Przede mną
dosłownie wyrosła idealnie okrągła, zaskakująca swoimi wyjątkowymi proporcjami
polana. Zielone źdźbła kołysały się łagodnie, lśniąc za sprawą porannej rosy
w nikłych promieniach słońca. Jasny blask uderzył mnie w plecy, niosąc
ze sobą przyjemne ciepło i rozluźnienie, którego tak bardzo potrzebowałam.
Z wolna nabrałam powietrza do płuc, po czym usiadłam, dłonie wciąż
wspierając o ziemię, by łatwiej uchwycić równowagę. Oddech miałam
przyśpieszony i nierówny, płuca i mięśnie paliły po szaleńczym biegu,
ale to wszystko przestało mieć dla mnie jakiekolwiek znaczenie. Całą sobą
chłonęłam spokój i niezwykłą kolorystykę tego miejsca, całkowicie
bezwiednie przesuwając samotne źdźbło pomiędzy palcami albo owijając je wokół
kciuka.
Gdzieś
jakby z oddali doszedł mnie łagodny dźwięk przelewanej wody. To było
przyjemne, tak jak i słodycz kwiatów, które otaczały mnie ze wszystkich
stron. Kolorowe płatki odcinały się na tle wszechogarniającej zieleni i chociaż
nie byłam w stanie nazwać znamienitej większości barwnych kwiatów, nie
potrzebowałam słów, żeby widok roślin wprawił mnie w zachwyt.
A potem
ją zobaczyłam i wszystko inne przestało mieć jakiekolwiek znaczenie.
Siedziała
na samym środku polany, unosząc twarzyczkę ku niebu i wydając się czerpać
radość z ciepła promieni słonecznych, które muskały jej zarumienione
policzki. Nawet z odległości doskonale słyszałam jej spokojny, miarowy
oddech oraz krążącą w żyłach krew, pompowaną przez trzepocące się w piersi
serduszko. Ciemne, niemal aksamitnie czarne włosy falami opadały jej na
ramiona, częściowo przysłaniając twarz, ale nawet z odległości widziałam,
że nieznajoma ma ładne, lśniące włosy – gęste, czarne loczki, sięgające aż do
pasa. Na sobie miała ładną, białą sukienkę, równie prostą i efektowną, co
i ja, co z jakiegoś powodu wydało mi się nader istotne. Co więcej,
kolor ten sprawiał, że idealnie wpasowywała się w otoczenie, ponieważ ze
wszystkich stron otaczały ją ni mniej, ni więcej, ale… białe lilie.
Coraz
bardziej oszołomiona, powiodłam wzrokiem dookoła. Sama nie byłam pewna, co
w większy stopniu wytrąciło mnie z równowagi – widok małego dziecka
na takim odludziu, czy też morze wonnych kwiatów, które wydawały się rosnąć
wszędzie wokół. Chyba nigdy nie widziałam czegoś takiego (Chociaż… kto wie?
Nawet jeśli, ja i tak tego nie pamiętałam), nie wspominając o upajającym
zapachu, który…
Chodź…, usłyszałam i to jedno słowo
wydawało się odbijać echem od mojego umysły, wprawiając mnie w drżenie.
Zaraz po tym nie po raz pierwszy od chwili przebudzenia na plaży wydało mi się,
że słyszę dziecięcy, melodyjny śmiech, który owinął się wokół mnie w równie
przyjemny sposób, co i ciepło padających na moje ramiona i plecy
promieni słonecznych.
Powoli
uniosłam głowę.
Dziewczynka na polanie uśmiechnęła się.
Hannah
Widzę minę Demetriego i wiem,
że szykuje się kolejna burza. Jestem pewna, że gdyby nadal był człowiekiem,
w tym momencie cała krew odpłynęłaby mu z twarzy. Swoją drogą, teraz
również wydaje mi się jeszcze bledszy niż zwykle, chociaż nie mam pojęcia, czy
to w przypadku nieśmiertelnego w ogóle możliwe.
– Nie… –
szepce i przypomina mi to gniewny syk albo warknięcie dzikiego zwierzęcia.
– Nie, do cholery!
– Dem,
wyluzuj! – reaguje natychmiast Felix. Zauważam, że również Edward spina się, po
czym bardziej stanowczo przesuwa w stronę Belli, jakby podejrzewając, że
tropiciel rzuci się jego żonie do gardła. Och,
bez przesady!, myślę w przypływie irytacji, ale ojciec Renesmee
jedynie rzuca mi ponure spojrzenie i wiem, że o zaufaniu do
któregokolwiek z nas w nawet najprostszej kwestii nie ma mowy. – To
tylko gdybanie, poza tym…
– Po
pierwsze, won od moich emocji! – przerywa gniewnie Demetri, nagle zwracając się
do pochylonego nad wciąż siedzącą przed ekranem komputera Alice. – Nie ze mną
te numery. Przez ostatnie lata Aro miał czystą obsesję na punkcie waszej
rodziny, więc wiem, co się święci – ucina, przynajmniej po części spuszczając
z tonu. Dawno nie widziałam go takim, ale to i tak nie zmienia faktu,
że mam ochotę zaryzykować i porządnie nim potrząsnąć. – Po drugie, nie
będę pracował z kundlami. Nigdy w życiu i na tym koniec tematu.
– Naprawdę
uważasz, że masz tutaj cokolwiek do powiedzenia – drwi Rosalie, aż prosząc się
o to, żeby dodatkowo pogorszyć sytuację. – Zasadniczo w przypadku
psów mam takie same zdanie, jak i ty, ale chyba coś ci się pomyliło –
dodaje ostrzegawczym tonem, nagle robiąc stanowczy krok w stronę
Demetriego.
Wampir po
prostu na nią patrzy, niepokojąco odległy i na pierwszy rzut oka tak
niebezpiecznie zimny, że nawet mnie przechodzą ciarki, o ile w przypadku
jakiegokolwiek wampira taki stan jest możliwy. Nerwowo zaciskam dłonie w pięści
i próbuję nadążyć za tokiem rozmowy, dopiero po chwili składając całość
w dość sensowną całość.
Ach! No
przecież! Jestem zdziwiona, że sama nie pomyślałam o zmiennokształtnych
z rezerwatu La Push, zwłaszcza po tym, jak sama pojechałam z Renesmee,
by umożliwić jej pożegnanie się z Jacobem. Dalej nie mam pewności, co
takiego jest, czy też raczej było, między dziewczyną a tym… hm, kundlem,
a tym bardziej nie pytałam o to Nessie, dla której ten temat jak nic
jest wrażliwy, ale w zasadzie nie trzeba specjalnych zdolności, żeby
zorientować się, że coś jest na rzeczy. Z urywków wspomnień, które
posiadłam i tego, co widziałam przed naszym wyjazdem w świat w poszukiwaniu
Cullenów, jestem w stanie pojąć, że Jacob Black jest kimś więcej, aniżeli
dawny znajomym.
Cholera
jasna. Hybryda i zmiennokształtny? W zasadzie już nic nie powinno
mnie zdziwić, zwłaszcza po tym, jak Nessie dokonała wyboru, jednoznacznie
rezygnując ze swojej dawnej miłości, ale wcale nie jestem zdziwiona, że Demetri
wygląda tak, jakby ktoś właśnie wbił mu nóż w brzuch i dodatkowo go
przekręcił.
– Zrobimy
to, co uznamy za słuszne – słyszę chłodny, nieprzyjazny głos Edwarda. Wampir
nie rusza się z miejsca; wciąż stoi pod oknem, obejmując Bellę, ale jego
pociemniałe tęczówki wydają się zdradzać wszystko. – A teraz byłbym
wdzięczny, gdybyś przestał rozważać rozczłonkowanie mojej siostry, jeśli łaska.
Opanuj się, bo inaczej…
– Inaczej
co? – przerywa mu natychmiast Demetri. Zaraz po tym wyrzuca obie ręce ku górze
w poddańczym geście, potrząsając przy tym energicznie głową. Jeśli mam być
szczera, jego zachowanie coraz częściej przyprawia mnie o dreszcze albo
szewską pasję – zależnie od humoru. – Świetnie! Róbcie, co chcecie –
powodzenia! Szczeniaki na pewno chętnie rzucą się wam na pomoc – dodaje,
wycofując się o kilka kroków w tył i najwyraźniej planując
wyjść.
Jestem
rozdarta między pragnieniem zatrzymania go a dodatkowym pogonieniem, tym
bardziej, że atmosfera w gabinecie zaczyna robić się naprawdę
nieprzyjemna. Mnie też nie uśmiecha się perspektywa współpracy z istotami,
które w naturalny sposób powinny dążyć do wybicia nas, ale chcę wierzyć,
że Cullenowie wiedzą, co planują. Jakby nie patrzeć, cel mamy jeden, ale najwyraźniej
cholerne męskie ego jest oporne na
jakiekolwiek logiczne argumenty.
– Idź,
skoro tak wolisz. I tak byłeś od samego początku w ofensywie do nas –
odzywa się ponownie Rosalie. Demetri puszcza jej słowa mimo uszu, dzięki Bogu,
ale wtedy wampirzyca posuwa się o krok dalej: – Boisz się, że Nessie
jednak przejrzy na oczy? Nigdy nie byłam zachwycona tym, że mogłaby wiązać się
z psem, ale w obecnej sytuacji…
– Rose! –
interweniuje natychmiast Esme, ale jest za późno.
Demetri
porusza się tak szybko, że nawet ja mam problem z tym, żeby nadążyć za
jego błyskawicznymi ruchami, choć przez wzgląd na młody wiek, nie mam
najmniejszych problemów z przystawaniem się do wampirzych zmysłów. W jednej
chwili tropiciel stał pod ścianą, w następnej już trzymając niczego
niespodziewającą się Rosalie za gardło. Aż zachłystuję się powietrzem, widząc
jak Demetri jak gdyby nigdy nic przyciska szamoczącą się blondynkę do ściany,
uderzając nią tak gwałtownie, że kilka starych zdjęć i obrazów, które
zdobią gabinet Carlisle’a, chwieje się niebezpieczni, by po chwili zsunąć się
na ziemię. Niczym w transie obserwuję wydający ciągnąć się w nieskończoność
lot, a w ułamek sekundy później rozlega się głośny dźwięk tłuczonego
szkła.
To Emmett
jako pierwszy reaguje na to, co się dzieje. Już dawno zdążyłam zauważyć, że
mięśniak jest zdecydowanie zbyt porywczy, nawet mimo swojego na swój sposób słodkiego charakteru, ale i tak
krzywię się, kiedy wampir doskakuje do Demetriego i bez chwili wahania
odskakuje go od Rosalie. Wampirzyca natychmiast prostuje się jak struna,
warcząc przeciągle i ciskając gniewnymi spojrzeniami na prawo i lewo.
Widzę, że jest zdenerwowana, ale nic ponad to, tym bardziej, że wampira nie da
się udusić, a chyba nawet Dem nie jest w ostatnim czasie na tyle
wrażliwy, żeby naprawdę próbować ją skrzywdzić.
–
Przestańcie oboje! – reaguję, całkowicie wytrącona z równowagi widokiem
tego, jak Emmett bezceremonialnie ciska Demetrim o ziemię.
Obaj są
zdenerwowani, a jakby tego było mało, tropiciel jak na zawołanie podrywa
się na równe nogi. Nawet jeśli Cullen początkowo miał w gestii wyłącznie
trzymać go na dystans od swojej żony, sytuacja zmienia się z chwilą,
w której Demetri przybiera pozycję bojową, wyraźnie aż rwąc się do ataku.
Od samego początku rozbrajał mnie swoją wątłą sylwetką (Pan Chucherko, chociaż
jak nic mnie kiedyś za to stwierdzenie zabije!), kiedy patrzę na niego w tamtej
chwili, w porównaniu z Emmett’em wydaje mi się jeszcze słabszy
i podatny na zranienia, choć jednocześnie doskonale zdaję sobie sprawę
z tego, że w przypadku wampira to wcale nie jest takie proste i oczywiste.
Demetri Volturi zdecydowanie nie należy do kategorii osób, które tak po prostu
odpuszczają albo dają się zabić, a ja po twarzy tropiciela widzę, że jest
wściekły – i że najpewniej dopiero się rozkręca.
Felix
reaguje nagle, bez jakiegokolwiek ostrzeżenia materializując się za zagniewanym
wampirem. Dem warczy, kiedy silne ramiona owijają się wokół niego, zmuszając go
do pozostania w miejscu, a ja przez ułamek sekundy mam wrażenie, że
gdyby tylko miał po temu okazję, tropiciel zaatakowałby nawet swojego
przyjaciela. Jego rubinowe tęczówki błyszczą dziko, a on sam wygląda jakby
wpadł w jakiś amok, choć atak szału zaczyna powoli ustępować, a przynajmniej
mam takie wrażenie.
– Odpuść,
Emmett – mówi nerwowym tonem Edward, spoglądając to na brata, to znów na
unieruchomionego przez Felixa Demetriego. – Na litość Boską….
– Ta… Nie
lubimy się z gościem za bardzo – mruczy Demetri, oddychając tak ciężko,
jakby właśnie przebiegł maraton, chociaż wampirom przecież tlen zbędny jest do
tego, żeby normalnie funkcjonować. – Puść mnie, Felix – dodaje, nagle
zamierając w bezruchu.
Felix
jedynie potrząsa głową.
– Nie ma
mowy, stary – odpowiada niemal przepraszającym tonem. – Nie, jeśli najpierw się
nie uspokoisz Mówię poważnie… Co w ciebie wstąpiło? – pyta, ale Demetri
bynajmniej nie rwie się do tego, żeby mu odpowiedzieć.
Emocje
opadają, ale i tak jestem niespokojna. Naprawdę zaczynam się martwić, tym
bardziej, że Demetri w ostatnim czasie zaczyna przechodzić samego siebie,
wrażliwy chyba nawet bardziej niż kobieta w ciąży. Nie znam się na
nieśmiertelnych, zwłaszcza takich, które na swoim koncie mają kilkaset ładnych
lat życia i dziesiątki istnień na sumieniu, ale mam wrażenie, że sytuacja
nie jest normalna. Wszyscy martwimy się o Renesmee i to najzupełniej
naturalne, że Demetri szaleje – w końcu kto na jego miejscu zachowywałby
się inaczej? – ale mimo wszystko…
Ach, coś
jest nie tak i jestem tego pewna. W pamięci wciąż mam zachowanie
Renesmee w ostatnich tygodniach, teraz z kolei, kiedy mogę swobodnie
obserwować Demetriego… Oboje zmienili się przez ostatnie pół roku, ale nie
jestem pewna, co tak naprawdę to oznacza. Czy to możliwe, żeby dwie dusze
zbliżyły się do siebie aż do tego stopnia, żeby nie być w stanie normalnie
funkcjonować bez siebie nawzajem? Co prawda słyszałam, że wampiry prawdziwie
zakochują się tylko raz, ale chyba istnieją jakieś granice, prawda?
Nawet
jeśli, Demetri wydaje się specjalnym przypadkiem, co wprawia mnie w coraz
większy niepokój. Już wcześniej nie jawił się jako mistrz delikatności i uprzejmości,
zwłaszcza wobec mnie, ale w ostatnim czasie to coś więcej. Nie jestem
pewna czy to niepokój o Nessie, czy może głód i długie tygodnie
odosobnienia, ale nie mogę się pozbyć wrażenia, iż wampir wciąż jeszcze w pełni
nie doszedł do siebie – i że to może okazać się naprawdę niebezpieczne.
Czegokolwiek
ta dwójka – on i Nessie – doświadczyli w podziemiach Volterry,
wpłynęło na nich w sposób, którego nie rozumiem i chyba rozumieć nie
chce. To zaczyna być niebezpieczne, przynajmniej w przypadku Demetriego,
a jeśli mu nie przejdzie…
Czuję na
sobie przenikliwe spojrzenie Edwarda i jakoś nie mam wątpliwości co do
tego, że wampir uważnie lustruje moje myśli. Nieświadomie patrzę mu w oczy
i spinam się mimowolnie, niemal spodziewając się kolejnej dawki dystansu
i niechęci, ale czeka mnie dość przyjemne zaskoczenie, bo wzrok ojca
Renesmee jest niemal… kojący, a przynajmniej ja odbieram to w taki
sposób.
– Ty, ja
i las. W tej chwili – oświadcza w tym samym momencie Edward, jak
gdyby nigdy nic zwracając się do Demetriego.
– Kpisz czy
o drogę pytasz? – Tropiciel szarpnięciem zmusza Felixa, żeby ten w końcu
go puścił. Wampir nadal wygląda na gotowego do zabicia pierwszej osoby, która
da mu po temu powód, ale przynajmniej spokojnie stoi w miejscu. – Nie
zamierzam dyskutować na temat tego, czy… – zaczyna, ale Edward najwyraźniej nie
ma nastroju do jakiejkolwiek bezsensownej wymiany zdań:
– W tej
chwili – powtarza i brzmi to naprawdę ostatecznie. No cóż, nawet nie
jestem zdziwiona, bo ta dwójka w ostatnim czasie przede wszystkim na
siebie warczy. – I lepiej dla ciebie, żebyś mnie posłuchał, jeśli liczysz
na to, że jeszcze kiedykolwiek pozwolę zbliżyć ci się do mojej córki.
Demetri
zaciska usta.
– Świetnie!
– drwi, wyraźnie wytrącony z równowagi. – Do tego wszystkiego próbujesz mi
grozić? – pyta, ale Edward puszcza jego uwagę mimo uszu.
– Nie. Ale
na pewno próbuję dopilnować, żebyś w końcu się uspokoił i nie zrobił
czegoś głupiego – odpowiada z przekonaniem. – Do cholery, wyżyj się na
drzewach w lesie, jeśli to coś pomoże. Cokolwiek, bylebym nie musiał
pofatygować się i osobiście skopać ci tyłka. Nie żebym o tym nie
marzył, ale – co już ci powiedziałem – teraz najważniejsza jest dla mnie Nessie
i tego zamierzam się trzymać. A teraz idziemy.
Jestem
niemal pewna, że Demetri znowu zacznie protestować – widzę cień, który przemyka
przez jego twarz, a po gniewnym spojrzeniu poznaję, że wampir wcale nie
czuje się lepiej – jednak w ostatniej chwili nieśmiertelny zmienia zdanie
i jak gdyby nigdy nic krótko kiwa głową. W milczeniu obserwuję tę
dwójkę, kiedy chwilę później przymierzają się do opuszczenia gabinetu. Edward
idzie pierwszy, co osobiście uważam za szczyt głupoty (przynajmniej ja nigdy
nie zdecydowałabym się na to, żeby mieć rozgniewanego Demetriego za plecami),
ale wszystko wskazuje na to, że przynajmniej tymczasowo jest szansa na to, że
jednak obędzie się bez dramatów.
Albo nie, myślę z nutką sarkazmu
już ułamek sekundy później, widząc jak Demetri gwałtownie przystaje w progu
i niespokojnie ogląda się przez ramię.
– A… co
z Nessie? – pyta cicho, głosem całkowicie wypranym z jakichkolwiek
emocji.
Wciąż
jeszcze rozjuszona Rosalie wygląda na chętną mu odpowiedzieć – i najpewniej
tym samym dolać oliwy do ognia – ale (całe szczęście!) w porę ubiega ją
Isabella:
– Ja do
niej zajrzę – odpowiada spokojnie. Wydaje mi się zmartwiona, chociaż nie jestem
pewna czy bardziej niepokoi się o męża, czy nieprzytomną córkę. Najpewniej
o oboje, choć to Edward wydaje się ryzykować bardziej.
– Gdyby coś
się działo…
– Damy ci
znać – zapewnia natychmiast. – Demetri, ja potrafię zatroszczyć się o własną
córkę – dodaje z naciskiem.
Wampir na
moment zamiera, przez kilka następnych sekund starannie rozważając jej słowa.
Ostatecznie najwyraźniej dochodzi do wniosku, że kobieta mówi prawdę, bo
z wolna kiwa głową i chcąc nie chcąc wychodzi, chociaż wyraźnie nie
ma na to ochoty.
Milczenie,
które w tamtej chwili zapada, ma w sobie coś przenikliwego i sprawia,
że zaczynam czuć się naprawdę nieswojo. Nie jestem pewna, co powinnam myśleć
o całej tej sytuacji, ale jedno wydaje się pewne: musimy znaleźć jakieś
rozwiązanie i to szybko, zanim sytuacja wykończy nas wszystkich… Albo
zanim to my powykańczamy siebie nawzajem.
– Tak… I my
wierzymy, że się nie pozabijają? – pytam właściwie nieświadoma tego, że jednak
zdecydowałam się wypowiedzieć swoje myśli na głos; moje własne słowa brzmią
dziwnie nienaturalnie w panującej ciszy.
– Edward
wie, co robi – odpowiada mi spokojnie Carlisle. Nawet on jest spięty, chociaż
ukrywanie emocji wychodzi mu wyjątkowo dobrze. – Jeśli chodzi o Demetriego…
Wzdycham,
a Felix potrząsa głową.
– Nie wiem,
co z nim jest w ostatnim czasie – stwierdza, po czym wymownie
spogląda w moją stronę. Krótko kiwam głową, niejako podpisując się pod
jego słowami. – Zauważyłaś?
– Aha.
Chyba
powinnam czuć ulgę, utwierdziwszy się w przekonaniu, że jednak wszystko ze
mną w porządku, ale wcale tak nie jest. W niektórych sytuacjach
zdecydowanie lepiej jest się mylić, chociażby teraz. Cholera, jakbyśmy mało
mieli problemów, Demetri musi zachowywać się jak histeryk! Jak tak dalej
pójdzie, Cullenowie prędzej czy później wykopią nas z domu i to
w tempie ekspresowym, a to zdecydowanie mi się nie uśmiecha.
Wciąż
odczuwam wzburzenie, ale w pewnym momencie emocje jakby opadają, a ja
mimowolnie rozluźniam się. To doświadczenie początkowo mnie zaskakuje, ale
prawie natychmiast pojmuję, co się dzieję i z zaciekawieniem spoglądam na
obojętnie obserwującego sytuację Jaspera.
– Hm…
Dziękuję? – szepcę i mimo wszystko brzmi to jak pytanie.
O dziwo,
blondyn wysila się na nikły uśmiech w moją stronę.
–
Pomyślałem sobie, że tego potrzebujesz – stwierdza spokojnie. – Nie przepadam
za takimi mieszankami emocji – dodaje, a ja kiwam głową.
– Domyślam
się – mówię po chwili wahania.
Dziwnie
jest prowadzić jakąkolwiek względnie normalną rozmowę, zwłaszcza z nimi.
Jasper najwyraźniej też czuje się dziwnie, bo prawie natychmiast ucieka
wzrokiem gdzieś w bok. Mogę tylko zgadywać, co takiego czuje, odbierając
nie tylko swoje emocje, ale ogólne wzburzenie nas wszystkich. Aż dziw, że facet
jeszcze nie postradał zmysłów!
Milczenie
ma w sobie coś przygnębiającego, chociaż przynajmniej od wyjścia Edwarda
i Demetriego atmosfera staje się… Cóż, nie tyle dobra, ale na pewno
znośna. Mimowolnie spoglądam na Bellę, kiedy ta decyduje się wyjść z pokoju,
chcąc zajrzeć do córki. Chwilę później jej śladem podąża Esme, chociaż wyjście
tej ostatniej nieszczególnie mnie cieszy; przez większość czasu tylko ona
i jej mąż są nam przychylni, a przynajmniej otwarcie nie okazują wrogości.
– Wydaje mi
się, że wszyscy powinniśmy chwilę ochłonąć – stwierdza Carlisle, decydując się
skorzystać z okazji, żeby zabrać głos. – Alice, jak sądzisz, będziesz
w stanie znaleźć coś więcej na temat tych kwiatów? – pyta córkę, a ta
jedynie krótko kiwa głową.
– Postaram
się, chociaż to wcale nie jest takie proste – przyznaje, wyraźnie zniechęcona. –
Posiedzę tu jeszcze – dodaje, po czym krótko spogląda na Jaspera. – To znaczy,
posiedzimy – poprawia się pośpiesznie, podchwyciwszy jego spojrzenie.
– W porządku
– zgadza się Carlisle. – Muszę na chwilę podjechać do szpitala. Postaram się
wrócić szybko, ale jestem pod telefonem, gdyby coś się działo… Później
spróbujemy porozmawiać raz jeszcze.
Jedynie
kiwamy głowami, chociaż nieszczególnie podoba mi się perspektywa czekania.
Starając się o tym nie myśleć, pośpiesznie wychodzę z gabinetu tuż za
Carlisle’m, nie chcąc nawet chwili spędzić z miss Rosalie i jej mężem. Nie mija sekunda, jak dołącza do
mnie Felix, a ja – niewiele myśląc i działając chyba równie impulsywnie,
co i Demetri – przyciągam wampira do siebie, bez chociażby słowa
wyjaśnienia zmuszając go do tego, żeby poszedł za mną do mojego pokoju.
Wypuszczam
powietrze ze świstem, ledwo tylko zamykają się za nami drzwi. Chcę coś
powiedzieć, ale Felix nawet nie daje mi po temu okazji, od razu przechodząc do
rzeczy:
– Dobra. Co
robimy? – wypala, a ja unoszę pytająco brwi, bo zdecydowanie nie takiej
reakcji się spodziewałam.
– My? –
powtarzam. – Skąd pomysł, że zamierzam zrobić cokolwiek? – pytam zaalarmowana
i to nie tylko tym, że nagle znalazł się tak blisko mnie.
Felix
wywraca oczami.
– Jak
podejrzewam, nie planujesz zaciągnąć mnie do łóżka – rzuca beztroskim tonem,
a ja ledwo powstrzymuję warknięcie. – Stąd moje założenie, że musisz mieć
jakiś plan.
–
W życiu nie poszłabym z tobą do łóżka, Felutek – przygaszam go.
Na jego
usta z wolna wkrada się nieco łobuzerski uśmiech.
– Na pewno?
– pyta prowokującym tonem, a ja cała sztywnieję, mimowolnie przypominając
sobie tych kilka razów, kiedy… – Dobra, a teraz na poważnie. Znam tę twoją
minę, Hannah – poważnieje, a ja mimowolnie wzdycham z ulgą.
– To
proste. – Oblizuję wargi, nagle podenerwowana. – Demetri pewnie mnie za to
zabije, ale mam zamiar pojechać do La Push…
Kolejny raz miałam poślizg, ale nic na to nie poradzę. W końcu udało mi się skończyć ten rozdział i sądzę, że wyszedł dobrze, a przynajmniej ja jestem z niego zadowolona. Nie lubię, kiedy coś, co piszę, powstaje w bólach, ale nie po raz pierwszy mam wrażenie, że włoka się opłaciła..Dziękuję za wszystkie komentarze, które jak zwykle dodały mi skrzydeł. Jestem za nie wdzięczna, tak jak i za to, że wciąż znajdują się nowe osoby, które pragnął czytać moje opowiadania. To dla mnie wiele znaczy, naprawdę.No cóż, do napisania,Nessa.
Oj, biedna Renesmee. Współczuję jej, ja nie wiem, jakbym się zachowała. Rozdział, jak zwykle świetny. Liczyłaś na dłuższą, ale po prostu brak mi słów. Po prostu współczuję Nessie.
OdpowiedzUsuńEsme Anne Cullen
Hej
OdpowiedzUsuńDziewczynka w białej sukience- dalej utrzymuję, że może "akcja" w celi ma jakieś głębsze konsekwencje i dlatego pojawiła się ta istotka w tym wyimaginowanym świecie. Swoją drogą zastanawia mnie co mogło sprawić, że ten świat wydaje się jej realny. Substancja, którą zawierał kwiat? Mocno mnie to ciekawi:)
Edward wyciągnął Dema na rozmowę w cztery oczy... hmmm.... czyżby wyciągnął dobre wnioski z myśli Hanny?:D Może chce porozmawiać z nim o tym co go tak naprawdę łączy z Nessie. Mam nadzieje, że opiszesz tą rozmowę:D Jestem jej bardzo, bardzo ciekawa. Zastanawia mnie czy Edward wyłapie z myśli Demetriego to i owo..^^
Weny kochana
Guśka
PS. Warto było czekać, nawet jeśli rozdział powstawał w bólach:)