czwartek, 25 czerwca 2015

3. Białe lilie

Renesmee
Szłam przed siebie, uważnie wodząc wzrokiem na prawo i lewo. Dookoła panowała cisza, przenikliwa i napięta, chociaż nie od razu zorientowałam się, dlaczego taki stan rzeczy wydawał mi się niewłaściwy. Od czasu przebudzenia wszystko było inne i takie nierealne, a ja nie byłam w stanie zrobić niczego, żeby jakkolwiek to zrozumieć i zaakceptować. Otaczały mnie drzewa i chociaż las wyglądał jak każdy inny, coś w gęstwinie napawało mnie równie silnym niepokojem, co i brak jakichkolwiek dźwięków.
Ta cisza…
Z opóźnieniem uprzytomniłam sobie w czym leży problem. Kojarzenie faktów przychodziło mi z pewnym trudem, być może dlatego, że byłam już zmęczona wątpliwościami i bezcelowym dążeniem przed siebie, ale nawet to nie było w stanie sprawić, bym przestała zwracać uwagi na to, co podsuwały mi wyostrzone zmysły i wampirzy instynkt. Początkowo nie rozumiałam, ale wraz z kolejną godziną wędrówki pojęłam, że prócz mnie, w najbliższej okolicy nie ma nikogo – nawet żywej duszy, człowieka czy zwierzęcia. Słyszałam łagodny szelest poruszanych przez wiatr liści oraz ledwo słyszalny dźwięk, który wydawała trawa pod moimi stopami. Oddychałam szybko i miarowo, a w drodze raz po raz przystawałam, wsłuchując się w rytm mojego serca. Poza mną i tymi kilkoma bodźcami, które atakowali moje zmysły, nie wyczuwałam niczego i właśnie to podświadomie wydawało mi się niewłaściwe.
Drzewa rosły gęsto, sięgając poplątanymi gałęziami ku szybko ciemniejącego nieba i tworząc nad moją głową solidny baldachim z liści. Światło słoneczne z wysiłkiem przebijało się przez naturalną zaporę, wydobywając z mroku wąską, częściowo zarośniętą ścieżkę, którą podążałam już od dłuższego czasu.
Nie byłam pewna jak wiele godzin minęło od chwili, w której otworzyłam oczy i – zdezorientowana i zagubiona – przekonałam się, że leżę na usianej kamieniami plaży. Miałam wrażenie, że wszelakie rządzące normalnym światem granice zatarły się i zlały w jedno. Mój świat skurczył się do bezsensownej wędrówki w nieznane; niekończącego się marszu w głąb lasu, gdzie miałam nadzieję znaleźć…
Właściwie co takiego?
Zadawałam sobie to pytanie regularnie, już od chwili w której pierwsze oszołomienie minęło, a ja uprzytomniłam sobie, gdzie jestem. Takich wątpliwości było więcej, a kolejne pytania majaczyły gdzieś na granicy mojej świadomości, nie przestając mnie dręczy – i to nawet wtedy, gdy starałam się o tym nie myśleć.
Gdzie byłam? Czułam, że powinnam to wiedzieć, ale im bardziej starałam się odszukać w pamięci odpowiedź, tym trudniejsze to dla mnie było. Zarówno klif, jak i ten las wydawał mi się znajomy, ale choć widziałam i miałam wrażenie, że doznaję dość osobliwego wrażenia deja vu, to niczego nie wyjaśniało. Czułam się tak, jakbym trwała we śnie, a moje wspomnienia i umysł przysłaniała mgła na tyle rzadka, żebym dostrzegała kształty, ale wystarczająco gęsta, bym miała trudność z ich rozpoznawaniem. Wiedziałam, że powinnam rozumieć, ale to było zbyt mało, a mnie dręczyło nieprzyjemne poczucie, że odebrano mi coś bardzo ważnego.
Jak się tutaj znalazłam?
Dlaczego nikogo innego tutaj nie było?
Co takiego zapomniałam…?
Pytań było mnóstwo, ale tylko jedno miało dla mnie znaczenie. Na dobry początek pragnęłam wiedzieć chociaż to, a może aż tyle – z tym, że żadna z odpowiedzi nie nadchodziła.
Kim byłam?
Zwłaszcza to ostatnie pytanie wracało do mnie regularnie, niezmiennie wytrącając mnie z równowagi. Nie pojmowałam, jak to możliwe, że w głowie miałam pustkę i nawet moja obca twarz wydawała mi się równie obca, co i znajoma. Czułam, że powinnam wiedzieć – że rozwiązanie jest proste, czekając gdzieś na wyciągnięcie ręki, tak jak i zrozumienie, którego nade wszystko potrzebowałam – ale im bardziej starałam się je odnaleźć, tym trudniejsze mi się to wydawało. Chciało mi się wyć z rozpaczy, ale jednocześnie doskonale zdawałam sobie sprawę z tego, że użalanie się nad sobą i tak nic dobrego nie przyniesie. Musiałam zacząć działać i wymyślić coś sensownego, na dobry początek stawiając sobie małe, przynajmniej teoretycznie osiągalne cele. Ten najbardziej prowizoryczny i pierwotny brzmiał: iść przed siebie i zorientować się, gdzie jestem. Z założenia zadanie wydawało się wręcz banalnie proste, ale z doświadczenia wiedziałam już, że zwykle nic nie jest takim, jak mogłoby się wydawać
Z doświadczenia? W moim przypadku powinno jawić się jako coś absurdalnego i nie mającego racji bytu, zwłaszcza, że nie pamiętałam niczego prócz przebudzenia na plaży, ale starałam się o tym nie myśleć. Co więcej, instynktownie czułam, że znalazłam się w tym miejscu nieprzypadkowo, chociaż w żaden sposób nie potrafiłam wytłumaczyć tego samej sobie. Wiedziałam jedynie, że muszę iść – i że stanie w miejscu nie jest dobrym pomysłem. Nie pojmowałam tego, ale z jakiegoś powodu perspektywa bezruchu mnie przerażała, a ja czułam się niepewna i osaczona, nie będąc w stanie nawet wyobrazić sobie tego, co mogłoby się wydarzyć, gdybym tak nagle po prostu się zatrzymała. Nie tyle ja, ale przede wszystkim moja podświadomość wydawała się mieć jakiś konkretny cel, mnie zaś nie pozostało nic innego, a jedynie dostosować się do tego, czego wydawało się ode mnie oczekiwać moje własne ciało. Musiałam iść – przez cały czas podążać przed siebie, nawet nie potrafiąc sobie odpowiedzieć na najprostsze z możliwych pytań, a tym bardziej stwierdzić, jaki cel miało metodyczne posuwanie się na przód.
Błądziłam i chociaż wciąż pozostawałam w ruchu, jednocześnie zdawałam sobie sprawę z tego, że najpewniej tracę czas. Zabawne, ale z jakiegoś powodu towarzyszyło mi wrażenie, że już kiedyś doświadczyłam podobnego stanu, chociaż w zupełnie innych, mniej znaczących okolicznościach. Las i bezcelowa podróż, która w najmniejszym stopniu nie miała dla mnie sensu… Czy to był jakiś sen, którego również nie pamiętałam? Niepokoiło mnie to, jednak nie w takim stopniu, jak mogłabym się tego w obecnej sytuacji spodziewać. Wiedziałam, że coś jest nie tak – w zasadzie wszystko takie było, począwszy od pustki w głowie, po to dziwne, jakby nierealne miejsce – a jednak z jakiegoś powodu nie potrafiłam się tym należycie przyjąć, bardziej poirytowana bezsensownością mojego położenia, aniżeli czymkolwiek innym.
Obserwowałam niebo, a przynajmniej próbowałam dopatrzeć się skrawków błękitu poprzez baldachim liści nad moją głową. Westchnęłam przeciągle, jedynie dzięki zmieniającym się kolorom i oświetleniu mając poczucie upływającego czasu, chociaż to nadal niczego nie wyjaśniało. Kolejne sekundy wydawały się ciągnąć w całą wieczność, co bynajmniej nie ułatwiało mi rozeznania w sytuacji. Czułam się rozbita i zagubiona, niezdolna nawet stwierdzić czegoś tak oczywistego, jak chociażby stwierdzenie, która jest godzina i jaki mamy dzień. Czułam się oderwana od rzeczywistości i chyba bardziej nierealna niż cała otaczający mnie świat. Niespokojna i coraz bardziej przerażona takim stanem rzeczy, pragnęłam już tylko biec przed siebie i więcej się nie zatrzymywać, niezależnie od sytuacji i tego, czy moje postępowanie miało jakikolwiek sens. Bezruch nie wychodził w grę, a ja…
Ja już niczego nie rozumiałam i to w tym wszystkim wydawało się najgorsze.
Chociaż jakaś część mnie zdawała sobie sprawę z tego, że wszystko jest nie tak, a ja musiałam doświadczyć czegoś naprawdę złego, nie miałam siły na to, żeby się nad tym zastanawiać. Skoro ten świat był nierzeczywisty, dlaczego realnie czułam chłód ziemi pod bosymi stopami, a także to, jak rozrzucone na ziemi kamyczki wpijają się w moją skórę? Dlaczego powietrze przesycone było jakże prawdziwym zapachem soli morskiej, drażniące moje płuca i przełyk? Chłodne powietrze przenikało cienką, białą sukienkę, przyprawiając mnie o dreszcze nawet pomimo tego, że przez cały czas pozostawałam w ruchu. Mięśnie zaczynały mnie boleć od ciągłego napięcia, zaś to doświadczenie wydawało się równie prawdziwe, co i ja sama – a także wszystko wokół, jakkolwiek irracjonalne mi się to wydawało. Od nadmiaru sprzeczności zaczynało kręcić mi się w głowie, chociaż nie sądziłam, że to możliwe, ale w gruncie rzeczy nie dbałam i to, bardziej skoncentrowana na kolejnych ruchach i tym, żeby się nie zatrzymywać.
Już w następnej sekundzie pędziłam przed siebie na złamanie karku, raz po raz potykając się na nierównościach terenu, czując się jakbym próbowała uciec przed czymś, czego nawet nie potrafiłam jednoznacznie określić. Biegłam na oślep, raz po raz osłaniając twarz ramionami, by uniknąć zderzenia z niżej położonymi gałęziami, chociaż te i tak sporadycznie ocierały się o moje policzki. W pewnym momencie poczułam zapach słodkiej krwi i nie miałam wątpliwości co do tego, że lepka osoka należała do mnie, jednak kiedy odważyłam się obejrzeć swój ręce, dostrzegłam jedynie kilka czerwonych smug, ale ani śladu ran czy rozcięć. To wprawiło mnie w konsternację, tak jak i wrażenie tego, że wręcz unoszę się nad ziemią, kiedy to nadludzkim tempem pędziłam przed siebie, w biegu niemal spodziewając się tego, że świat wokół mnie zleje się w różnobarwną smugę, pełną bezsensownych kształtów i kolorowych plam. Nic podobnego nie miało miejsca, a ja poruszałam się swobodnie i pewnie, instynktownie wymijając kolejne przeszkody i bez większego wysiłku zagłębiając się coraz dalej.
Nie jestem pewna, kiedy zorientowałam się, że coś się zmieniło. W biegu nie zwracałam uwagi na mijane drzewa, a tym bardziej nie miałam pewności, czy przypadkiem nie kręcę się w kółko, tym bardziej, że od ciągłej monotonii otaczającego mnie terenu zaczynało mienić mi się w oczach. Miałam wrażenie, że podążam ku nieubłaganemu szaleństwu i być może to właśnie było rozwiązanie, którego podświadomie od samego początku szukałam, ale nawet myśląc o tym, wcale nie poczułam się lepiej.
A może po prostu chodziło o to, że próbowałam uciec od siebie. Jakakolwiek była prawda, wszystko wydawało się prowadzić do jednego: do szaleństwa, zwłaszcza, że wszystko wskazywało na to, że jestem w tym miejscu sama.
Niespokojna… pozbawiona wspomnień… oszołomiona…
Jak poradzić sobie z czymś takim?
Chciało mi się wyć z rozpaczy, ale nie zamierzałam tracić czasu na użalanie się nad sobą. Próbowałam walczyć ze sobą i emocjami, które wydawały się rozsadzać nie od środka, ale czułam, że to na dłuższą metę nie ma sensu. To było niczym walka z wiatrakami: bezcelowe, trudne i wysysające siły, których powoli zaczynało mi brakować. Potrzebowałam zrozumienia – czegokolwiek, co byłoby neutralne i prawdziwe – ale nic nie wskazywało na to, żebym w najbliższym czasie miała okazję na coś podobnego natrafić. Wszystko było nie tak, a ja…
Ja po prostu w tym trwałam, chociaż wcale nie chciałam, by coś podobnego miało miejsca.
Drzewa rozstąpiły się nagle, zanim w ogóle zorientowałam się, co tak naprawdę się dzieję. Przebiegłam jeszcze kilka metrów, zanim coś bez jakiegokolwiek ostrzeżenia owinęło się wokół mojej kostki, bezceremonialnie ściągając mnie na ziemię. Runęłam jak długa, instynktownie wyrzucając obie ręce przed siebie, żeby dla pewności zamortyzować upadek, po czym zamarłam, podświadomie czekając na ból, ten jednak nie nadszedł. Dopiero po kilku sekundach z opóźnieniem dotarło do mnie, że jednak leżę na ziemi, a ze wszystkich stron otacza mnie miękka, soczyście zielona trawa, dostateczne wysoka i gęsta, by w pierwszym momencie skutecznie ograniczyć mi widoczność. Wciąż oszołomiona i z bijącym sercem wsparłam się na łokciach, niespokojnie wodząc wzrokiem na prawo i lewo, by lepiej rozeznać się w sytuacji, po części tylko porażona nagłym bezruchem. Pragnęłam natychmiast poderwać się na równe nogi i biec dalej, przerażona tym stanem co najmniej tak, jakby za chwilę ktoś miał mnie dopaść i zamordować z zimną krwią, ale nie byłam w stanie się ruszyć – i to nie tyle dlatego, że coś sobie zrobiłam z chwilą upadku.
Już nie byłam w lesie, co poraziło mnie chyba bardziej niż sama świadomość tego, że ze swoim refleksem mogłabym się potknąć albo wywrócić. Chyba nic nie wpłynęło na mnie aż tak bardzo od chwili, w której zdecydowałam się opuścić plażę i zagłębić w las, wiedziona jakimś dziwnym przeczuciem, że dążę do niezrozumiałego, aczkolwiek jak najbardziej prawdziwego celu. Z chwilą, w której rozejrzałam się dookoła, poczułam zarówno zaskoczenie, jak i przenikliwy spokój, a przez myśl przeszło mi, że właśnie na to czekałam, chociaż jednocześnie nie potrafiłam zrozumieć, czy to ma jakikolwiek sens.
Przede mną dosłownie wyrosła idealnie okrągła, zaskakująca swoimi wyjątkowymi proporcjami polana. Zielone źdźbła kołysały się łagodnie, lśniąc za sprawą porannej rosy w nikłych promieniach słońca. Jasny blask uderzył mnie w plecy, niosąc ze sobą przyjemne ciepło i rozluźnienie, którego tak bardzo potrzebowałam. Z wolna nabrałam powietrza do płuc, po czym usiadłam, dłonie wciąż wspierając o ziemię, by łatwiej uchwycić równowagę. Oddech miałam przyśpieszony i nierówny, płuca i mięśnie paliły po szaleńczym biegu, ale to wszystko przestało mieć dla mnie jakiekolwiek znaczenie. Całą sobą chłonęłam spokój i niezwykłą kolorystykę tego miejsca, całkowicie bezwiednie przesuwając samotne źdźbło pomiędzy palcami albo owijając je wokół kciuka.
Gdzieś jakby z oddali doszedł mnie łagodny dźwięk przelewanej wody. To było przyjemne, tak jak i słodycz kwiatów, które otaczały mnie ze wszystkich stron. Kolorowe płatki odcinały się na tle wszechogarniającej zieleni i chociaż nie byłam w stanie nazwać znamienitej większości barwnych kwiatów, nie potrzebowałam słów, żeby widok roślin wprawił mnie w zachwyt.
A potem ją zobaczyłam i wszystko inne przestało mieć jakiekolwiek znaczenie.
Siedziała na samym środku polany, unosząc twarzyczkę ku niebu i wydając się czerpać radość z ciepła promieni słonecznych, które muskały jej zarumienione policzki. Nawet z odległości doskonale słyszałam jej spokojny, miarowy oddech oraz krążącą w żyłach krew, pompowaną przez trzepocące się w piersi serduszko. Ciemne, niemal aksamitnie czarne włosy falami opadały jej na ramiona, częściowo przysłaniając twarz, ale nawet z odległości widziałam, że nieznajoma ma ładne, lśniące włosy – gęste, czarne loczki, sięgające aż do pasa. Na sobie miała ładną, białą sukienkę, równie prostą i efektowną, co i ja, co z jakiegoś powodu wydało mi się nader istotne. Co więcej, kolor ten sprawiał, że idealnie wpasowywała się w otoczenie, ponieważ ze wszystkich stron otaczały ją ni mniej, ni więcej, ale… białe lilie.
Coraz bardziej oszołomiona, powiodłam wzrokiem dookoła. Sama nie byłam pewna, co w większy stopniu wytrąciło mnie z równowagi – widok małego dziecka na takim odludziu, czy też morze wonnych kwiatów, które wydawały się rosnąć wszędzie wokół. Chyba nigdy nie widziałam czegoś takiego (Chociaż… kto wie? Nawet jeśli, ja i tak tego nie pamiętałam), nie wspominając o upajającym zapachu, który…
Chodź…, usłyszałam i to jedno słowo wydawało się odbijać echem od mojego umysły, wprawiając mnie w drżenie. Zaraz po tym nie po raz pierwszy od chwili przebudzenia na plaży wydało mi się, że słyszę dziecięcy, melodyjny śmiech, który owinął się wokół mnie w równie przyjemny sposób, co i ciepło padających na moje ramiona i plecy promieni słonecznych.
Powoli uniosłam głowę.
Dziewczynka na polanie uśmiechnęła się.
Hannah
Widzę minę Demetriego i wiem, że szykuje się kolejna burza. Jestem pewna, że gdyby nadal był człowiekiem, w tym momencie cała krew odpłynęłaby mu z twarzy. Swoją drogą, teraz również wydaje mi się jeszcze bledszy niż zwykle, chociaż nie mam pojęcia, czy to w przypadku nieśmiertelnego w ogóle możliwe.
– Nie… – szepce i przypomina mi to gniewny syk albo warknięcie dzikiego zwierzęcia. – Nie, do cholery!
– Dem, wyluzuj! – reaguje natychmiast Felix. Zauważam, że również Edward spina się, po czym bardziej stanowczo przesuwa w stronę Belli, jakby podejrzewając, że tropiciel rzuci się jego żonie do gardła. Och, bez przesady!, myślę w przypływie irytacji, ale ojciec Renesmee jedynie rzuca mi ponure spojrzenie i wiem, że o zaufaniu do któregokolwiek z nas w nawet najprostszej kwestii nie ma mowy. – To tylko gdybanie, poza tym…
– Po pierwsze, won od moich emocji! – przerywa gniewnie Demetri, nagle zwracając się do pochylonego nad wciąż siedzącą przed ekranem komputera Alice. – Nie ze mną te numery. Przez ostatnie lata Aro miał czystą obsesję na punkcie waszej rodziny, więc wiem, co się święci – ucina, przynajmniej po części spuszczając z tonu. Dawno nie widziałam go takim, ale to i tak nie zmienia faktu, że mam ochotę zaryzykować i porządnie nim potrząsnąć. – Po drugie, nie będę pracował z kundlami. Nigdy w życiu i na tym koniec tematu.
– Naprawdę uważasz, że masz tutaj cokolwiek do powiedzenia – drwi Rosalie, aż prosząc się o to, żeby dodatkowo pogorszyć sytuację. – Zasadniczo w przypadku psów mam takie same zdanie, jak i ty, ale chyba coś ci się pomyliło – dodaje ostrzegawczym tonem, nagle robiąc stanowczy krok w stronę Demetriego.
Wampir po prostu na nią patrzy, niepokojąco odległy i na pierwszy rzut oka tak niebezpiecznie zimny, że nawet mnie przechodzą ciarki, o ile w przypadku jakiegokolwiek wampira taki stan jest możliwy. Nerwowo zaciskam dłonie w pięści i próbuję nadążyć za tokiem rozmowy, dopiero po chwili składając całość w dość sensowną całość.
Ach! No przecież! Jestem zdziwiona, że sama nie pomyślałam o zmiennokształtnych z rezerwatu La Push, zwłaszcza po tym, jak sama pojechałam z Renesmee, by umożliwić jej pożegnanie się z Jacobem. Dalej nie mam pewności, co takiego jest, czy też raczej było, między dziewczyną a tym… hm, kundlem, a tym bardziej nie pytałam o to Nessie, dla której ten temat jak nic jest wrażliwy, ale w zasadzie nie trzeba specjalnych zdolności, żeby zorientować się, że coś jest na rzeczy. Z urywków wspomnień, które posiadłam i tego, co widziałam przed naszym wyjazdem w świat w poszukiwaniu Cullenów, jestem w stanie pojąć, że Jacob Black jest kimś więcej, aniżeli dawny znajomym.
Cholera jasna. Hybryda i zmiennokształtny? W zasadzie już nic nie powinno mnie zdziwić, zwłaszcza po tym, jak Nessie dokonała wyboru, jednoznacznie rezygnując ze swojej dawnej miłości, ale wcale nie jestem zdziwiona, że Demetri wygląda tak, jakby ktoś właśnie wbił mu nóż w brzuch i dodatkowo go przekręcił.
– Zrobimy to, co uznamy za słuszne – słyszę chłodny, nieprzyjazny głos Edwarda. Wampir nie rusza się z miejsca; wciąż stoi pod oknem, obejmując Bellę, ale jego pociemniałe tęczówki wydają się zdradzać wszystko. – A teraz byłbym wdzięczny, gdybyś przestał rozważać rozczłonkowanie mojej siostry, jeśli łaska. Opanuj się, bo inaczej…
– Inaczej co? – przerywa mu natychmiast Demetri. Zaraz po tym wyrzuca obie ręce ku górze w poddańczym geście, potrząsając przy tym energicznie głową. Jeśli mam być szczera, jego zachowanie coraz częściej przyprawia mnie o dreszcze albo szewską pasję – zależnie od humoru. – Świetnie! Róbcie, co chcecie – powodzenia! Szczeniaki na pewno chętnie rzucą się wam na pomoc – dodaje, wycofując się o kilka kroków w tył i najwyraźniej planując wyjść.
Jestem rozdarta między pragnieniem zatrzymania go a dodatkowym pogonieniem, tym bardziej, że atmosfera w gabinecie zaczyna robić się naprawdę nieprzyjemna. Mnie też nie uśmiecha się perspektywa współpracy z istotami, które w naturalny sposób powinny dążyć do wybicia nas, ale chcę wierzyć, że Cullenowie wiedzą, co planują. Jakby nie patrzeć, cel mamy jeden, ale najwyraźniej cholerne męskie ego jest oporne na jakiekolwiek logiczne argumenty.
– Idź, skoro tak wolisz. I tak byłeś od samego początku w ofensywie do nas – odzywa się ponownie Rosalie. Demetri puszcza jej słowa mimo uszu, dzięki Bogu, ale wtedy wampirzyca posuwa się o krok dalej: – Boisz się, że Nessie jednak przejrzy na oczy? Nigdy nie byłam zachwycona tym, że mogłaby wiązać się z psem, ale w obecnej sytuacji…
– Rose! – interweniuje natychmiast Esme, ale jest za późno.
Demetri porusza się tak szybko, że nawet ja mam problem z tym, żeby nadążyć za jego błyskawicznymi ruchami, choć przez wzgląd na młody wiek, nie mam najmniejszych problemów z przystawaniem się do wampirzych zmysłów. W jednej chwili tropiciel stał pod ścianą, w następnej już trzymając niczego niespodziewającą się Rosalie za gardło. Aż zachłystuję się powietrzem, widząc jak Demetri jak gdyby nigdy nic przyciska szamoczącą się blondynkę do ściany, uderzając nią tak gwałtownie, że kilka starych zdjęć i obrazów, które zdobią gabinet Carlisle’a, chwieje się niebezpieczni, by po chwili zsunąć się na ziemię. Niczym w transie obserwuję wydający ciągnąć się w nieskończoność lot, a w ułamek sekundy później rozlega się głośny dźwięk tłuczonego szkła.
To Emmett jako pierwszy reaguje na to, co się dzieje. Już dawno zdążyłam zauważyć, że mięśniak jest zdecydowanie zbyt porywczy, nawet mimo swojego na swój sposób słodkiego charakteru, ale i tak krzywię się, kiedy wampir doskakuje do Demetriego i bez chwili wahania odskakuje go od Rosalie. Wampirzyca natychmiast prostuje się jak struna, warcząc przeciągle i ciskając gniewnymi spojrzeniami na prawo i lewo. Widzę, że jest zdenerwowana, ale nic ponad to, tym bardziej, że wampira nie da się udusić, a chyba nawet Dem nie jest w ostatnim czasie na tyle wrażliwy, żeby naprawdę próbować ją skrzywdzić.
– Przestańcie oboje! – reaguję, całkowicie wytrącona z równowagi widokiem tego, jak Emmett bezceremonialnie ciska Demetrim o ziemię.
Obaj są zdenerwowani, a jakby tego było mało, tropiciel jak na zawołanie podrywa się na równe nogi. Nawet jeśli Cullen początkowo miał w gestii wyłącznie trzymać go na dystans od swojej żony, sytuacja zmienia się z chwilą, w której Demetri przybiera pozycję bojową, wyraźnie aż rwąc się do ataku. Od samego początku rozbrajał mnie swoją wątłą sylwetką (Pan Chucherko, chociaż jak nic mnie kiedyś za to stwierdzenie zabije!), kiedy patrzę na niego w tamtej chwili, w porównaniu z Emmett’em wydaje mi się jeszcze słabszy i podatny na zranienia, choć jednocześnie doskonale zdaję sobie sprawę z tego, że w przypadku wampira to wcale nie jest takie proste i oczywiste. Demetri Volturi zdecydowanie nie należy do kategorii osób, które tak po prostu odpuszczają albo dają się zabić, a ja po twarzy tropiciela widzę, że jest wściekły – i że najpewniej dopiero się rozkręca.
Felix reaguje nagle, bez jakiegokolwiek ostrzeżenia materializując się za zagniewanym wampirem. Dem warczy, kiedy silne ramiona owijają się wokół niego, zmuszając go do pozostania w miejscu, a ja przez ułamek sekundy mam wrażenie, że gdyby tylko miał po temu okazję, tropiciel zaatakowałby nawet swojego przyjaciela. Jego rubinowe tęczówki błyszczą dziko, a on sam wygląda jakby wpadł w jakiś amok, choć atak szału zaczyna powoli ustępować, a przynajmniej mam takie wrażenie.
– Odpuść, Emmett – mówi nerwowym tonem Edward, spoglądając to na brata, to znów na unieruchomionego przez Felixa Demetriego. – Na litość Boską….
– Ta… Nie lubimy się z gościem za bardzo – mruczy Demetri, oddychając tak ciężko, jakby właśnie przebiegł maraton, chociaż wampirom przecież tlen zbędny jest do tego, żeby normalnie funkcjonować. – Puść mnie, Felix – dodaje, nagle zamierając w bezruchu.
Felix jedynie potrząsa głową.
– Nie ma mowy, stary – odpowiada niemal przepraszającym tonem. – Nie, jeśli najpierw się nie uspokoisz Mówię poważnie… Co w ciebie wstąpiło? – pyta, ale Demetri bynajmniej nie rwie się do tego, żeby mu odpowiedzieć.
Emocje opadają, ale i tak jestem niespokojna. Naprawdę zaczynam się martwić, tym bardziej, że Demetri w ostatnim czasie zaczyna przechodzić samego siebie, wrażliwy chyba nawet bardziej niż kobieta w ciąży. Nie znam się na nieśmiertelnych, zwłaszcza takich, które na swoim koncie mają kilkaset ładnych lat życia i dziesiątki istnień na sumieniu, ale mam wrażenie, że sytuacja nie jest normalna. Wszyscy martwimy się o Renesmee i to najzupełniej naturalne, że Demetri szaleje – w końcu kto na jego miejscu zachowywałby się inaczej? – ale mimo wszystko…
Ach, coś jest nie tak i jestem tego pewna. W pamięci wciąż mam zachowanie Renesmee w ostatnich tygodniach, teraz z kolei, kiedy mogę swobodnie obserwować Demetriego… Oboje zmienili się przez ostatnie pół roku, ale nie jestem pewna, co tak naprawdę to oznacza. Czy to możliwe, żeby dwie dusze zbliżyły się do siebie aż do tego stopnia, żeby nie być w stanie normalnie funkcjonować bez siebie nawzajem? Co prawda słyszałam, że wampiry prawdziwie zakochują się tylko raz, ale chyba istnieją jakieś granice, prawda?
Nawet jeśli, Demetri wydaje się specjalnym przypadkiem, co wprawia mnie w coraz większy niepokój. Już wcześniej nie jawił się jako mistrz delikatności i uprzejmości, zwłaszcza wobec mnie, ale w ostatnim czasie to coś więcej. Nie jestem pewna czy to niepokój o Nessie, czy może głód i długie tygodnie odosobnienia, ale nie mogę się pozbyć wrażenia, iż wampir wciąż jeszcze w pełni nie doszedł do siebie – i że to może okazać się naprawdę niebezpieczne.
Czegokolwiek ta dwójka – on i Nessie – doświadczyli w podziemiach Volterry, wpłynęło na nich w sposób, którego nie rozumiem i chyba rozumieć nie chce. To zaczyna być niebezpieczne, przynajmniej w przypadku Demetriego, a jeśli mu nie przejdzie…
Czuję na sobie przenikliwe spojrzenie Edwarda i jakoś nie mam wątpliwości co do tego, że wampir uważnie lustruje moje myśli. Nieświadomie patrzę mu w oczy i spinam się mimowolnie, niemal spodziewając się kolejnej dawki dystansu i niechęci, ale czeka mnie dość przyjemne zaskoczenie, bo wzrok ojca Renesmee jest niemal… kojący, a przynajmniej ja odbieram to w taki sposób.
– Ty, ja i las. W tej chwili – oświadcza w tym samym momencie Edward, jak gdyby nigdy nic zwracając się do Demetriego.
– Kpisz czy o drogę pytasz? – Tropiciel szarpnięciem zmusza Felixa, żeby ten w końcu go puścił. Wampir nadal wygląda na gotowego do zabicia pierwszej osoby, która da mu po temu powód, ale przynajmniej spokojnie stoi w miejscu. – Nie zamierzam dyskutować na temat tego, czy… – zaczyna, ale Edward najwyraźniej nie ma nastroju do jakiejkolwiek bezsensownej wymiany zdań:
– W tej chwili – powtarza i brzmi to naprawdę ostatecznie. No cóż, nawet nie jestem zdziwiona, bo ta dwójka w ostatnim czasie przede wszystkim na siebie warczy. – I lepiej dla ciebie, żebyś mnie posłuchał, jeśli liczysz na to, że jeszcze kiedykolwiek pozwolę zbliżyć ci się do mojej córki.
Demetri zaciska usta.
– Świetnie! – drwi, wyraźnie wytrącony z równowagi. – Do tego wszystkiego próbujesz mi grozić? – pyta, ale Edward puszcza jego uwagę mimo uszu.
– Nie. Ale na pewno próbuję dopilnować, żebyś w końcu się uspokoił i nie zrobił czegoś głupiego – odpowiada z przekonaniem. – Do cholery, wyżyj się na drzewach w lesie, jeśli to coś pomoże. Cokolwiek, bylebym nie musiał pofatygować się i osobiście skopać ci tyłka. Nie żebym o tym nie marzył, ale – co już ci powiedziałem – teraz najważniejsza jest dla mnie Nessie i tego zamierzam się trzymać. A teraz idziemy.
Jestem niemal pewna, że Demetri znowu zacznie protestować – widzę cień, który przemyka przez jego twarz, a po gniewnym spojrzeniu poznaję, że wampir wcale nie czuje się lepiej – jednak w ostatniej chwili nieśmiertelny zmienia zdanie i jak gdyby nigdy nic krótko kiwa głową. W milczeniu obserwuję tę dwójkę, kiedy chwilę później przymierzają się do opuszczenia gabinetu. Edward idzie pierwszy, co osobiście uważam za szczyt głupoty (przynajmniej ja nigdy nie zdecydowałabym się na to, żeby mieć rozgniewanego Demetriego za plecami), ale wszystko wskazuje na to, że przynajmniej tymczasowo jest szansa na to, że jednak obędzie się bez dramatów.
Albo nie, myślę z nutką sarkazmu już ułamek sekundy później, widząc jak Demetri gwałtownie przystaje w progu i niespokojnie ogląda się przez ramię.
– A… co z Nessie? – pyta cicho, głosem całkowicie wypranym z jakichkolwiek emocji.
Wciąż jeszcze rozjuszona Rosalie wygląda na chętną mu odpowiedzieć – i najpewniej tym samym dolać oliwy do ognia – ale (całe szczęście!) w porę ubiega ją Isabella:
– Ja do niej zajrzę – odpowiada spokojnie. Wydaje mi się zmartwiona, chociaż nie jestem pewna czy bardziej niepokoi się o męża, czy nieprzytomną córkę. Najpewniej o oboje, choć to Edward wydaje się ryzykować bardziej.
– Gdyby coś się działo…
– Damy ci znać – zapewnia natychmiast. – Demetri, ja potrafię zatroszczyć się o własną córkę – dodaje z naciskiem.
Wampir na moment zamiera, przez kilka następnych sekund starannie rozważając jej słowa. Ostatecznie najwyraźniej dochodzi do wniosku, że kobieta mówi prawdę, bo z wolna kiwa głową i chcąc nie chcąc wychodzi, chociaż wyraźnie nie ma na to ochoty.
Milczenie, które w tamtej chwili zapada, ma w sobie coś przenikliwego i sprawia, że zaczynam czuć się naprawdę nieswojo. Nie jestem pewna, co powinnam myśleć o całej tej sytuacji, ale jedno wydaje się pewne: musimy znaleźć jakieś rozwiązanie i to szybko, zanim sytuacja wykończy nas wszystkich… Albo zanim to my powykańczamy siebie nawzajem.
– Tak… I my wierzymy, że się nie pozabijają? – pytam właściwie nieświadoma tego, że jednak zdecydowałam się wypowiedzieć swoje myśli na głos; moje własne słowa brzmią dziwnie nienaturalnie w panującej ciszy.
– Edward wie, co robi – odpowiada mi spokojnie Carlisle. Nawet on jest spięty, chociaż ukrywanie emocji wychodzi mu wyjątkowo dobrze. – Jeśli chodzi o Demetriego…
Wzdycham, a Felix potrząsa głową.
– Nie wiem, co z nim jest w ostatnim czasie – stwierdza, po czym wymownie spogląda w moją stronę. Krótko kiwam głową, niejako podpisując się pod jego słowami. – Zauważyłaś?
– Aha.
Chyba powinnam czuć ulgę, utwierdziwszy się w przekonaniu, że jednak wszystko ze mną w porządku, ale wcale tak nie jest. W niektórych sytuacjach zdecydowanie lepiej jest się mylić, chociażby teraz. Cholera, jakbyśmy mało mieli problemów, Demetri musi zachowywać się jak histeryk! Jak tak dalej pójdzie, Cullenowie prędzej czy później wykopią nas z domu i to w tempie ekspresowym, a to zdecydowanie mi się nie uśmiecha.
Wciąż odczuwam wzburzenie, ale w pewnym momencie emocje jakby opadają, a ja mimowolnie rozluźniam się. To doświadczenie początkowo mnie zaskakuje, ale prawie natychmiast pojmuję, co się dzieję i z zaciekawieniem spoglądam na obojętnie obserwującego sytuację Jaspera.
– Hm… Dziękuję? – szepcę i mimo wszystko brzmi to jak pytanie.
O dziwo, blondyn wysila się na nikły uśmiech w moją stronę.
– Pomyślałem sobie, że tego potrzebujesz – stwierdza spokojnie. – Nie przepadam za takimi mieszankami emocji – dodaje, a ja kiwam głową.
– Domyślam się – mówię po chwili wahania.
Dziwnie jest prowadzić jakąkolwiek względnie normalną rozmowę, zwłaszcza z nimi. Jasper najwyraźniej też czuje się dziwnie, bo prawie natychmiast ucieka wzrokiem gdzieś w bok. Mogę tylko zgadywać, co takiego czuje, odbierając nie tylko swoje emocje, ale ogólne wzburzenie nas wszystkich. Aż dziw, że facet jeszcze nie postradał zmysłów!
Milczenie ma w sobie coś przygnębiającego, chociaż przynajmniej od wyjścia Edwarda i Demetriego atmosfera staje się… Cóż, nie tyle dobra, ale na pewno znośna. Mimowolnie spoglądam na Bellę, kiedy ta decyduje się wyjść z pokoju, chcąc zajrzeć do córki. Chwilę później jej śladem podąża Esme, chociaż wyjście tej ostatniej nieszczególnie mnie cieszy; przez większość czasu tylko ona i jej mąż są nam przychylni, a przynajmniej otwarcie nie okazują wrogości.
– Wydaje mi się, że wszyscy powinniśmy chwilę ochłonąć – stwierdza Carlisle, decydując się skorzystać z okazji, żeby zabrać głos. – Alice, jak sądzisz, będziesz w stanie znaleźć coś więcej na temat tych kwiatów? – pyta córkę, a ta jedynie krótko kiwa głową.
– Postaram się, chociaż to wcale nie jest takie proste – przyznaje, wyraźnie zniechęcona. – Posiedzę tu jeszcze – dodaje, po czym krótko spogląda na Jaspera. – To znaczy, posiedzimy – poprawia się pośpiesznie, podchwyciwszy jego spojrzenie.
– W porządku – zgadza się Carlisle. – Muszę na chwilę podjechać do szpitala. Postaram się wrócić szybko, ale jestem pod telefonem, gdyby coś się działo… Później spróbujemy porozmawiać raz jeszcze.
Jedynie kiwamy głowami, chociaż nieszczególnie podoba mi się perspektywa czekania. Starając się o tym nie myśleć, pośpiesznie wychodzę z gabinetu tuż za Carlisle’m, nie chcąc nawet chwili spędzić z miss Rosalie i jej mężem. Nie mija sekunda, jak dołącza do mnie Felix, a ja – niewiele myśląc i działając chyba równie impulsywnie, co i Demetri – przyciągam wampira do siebie, bez chociażby słowa wyjaśnienia zmuszając go do tego, żeby poszedł za mną do mojego pokoju.
Wypuszczam powietrze ze świstem, ledwo tylko zamykają się za nami drzwi. Chcę coś powiedzieć, ale Felix nawet nie daje mi po temu okazji, od razu przechodząc do rzeczy:
– Dobra. Co robimy? – wypala, a ja unoszę pytająco brwi, bo zdecydowanie nie takiej reakcji się spodziewałam.
– My? – powtarzam. – Skąd pomysł, że zamierzam zrobić cokolwiek? – pytam zaalarmowana i to nie tylko tym, że nagle znalazł się tak blisko mnie.
Felix wywraca oczami.
– Jak podejrzewam, nie planujesz zaciągnąć mnie do łóżka – rzuca beztroskim tonem, a ja ledwo powstrzymuję warknięcie. – Stąd moje założenie, że musisz mieć jakiś plan.
– W życiu nie poszłabym z tobą do łóżka, Felutek – przygaszam go.
Na jego usta z wolna wkrada się nieco łobuzerski uśmiech.
– Na pewno? – pyta prowokującym tonem, a ja cała sztywnieję, mimowolnie przypominając sobie tych kilka razów, kiedy… – Dobra, a teraz na poważnie. Znam tę twoją minę, Hannah – poważnieje, a ja mimowolnie wzdycham z ulgą.
– To proste. – Oblizuję wargi, nagle podenerwowana. – Demetri pewnie mnie za to zabije, ale mam zamiar pojechać do La Push…
Kolejny raz miałam poślizg, ale nic na to nie poradzę. W końcu udało mi się skończyć ten rozdział i sądzę, że wyszedł dobrze, a przynajmniej ja jestem z niego zadowolona. Nie lubię, kiedy coś, co piszę, powstaje w bólach, ale nie po raz pierwszy mam wrażenie, że włoka się opłaciła..
Dziękuję za wszystkie komentarze, które jak zwykle dodały mi skrzydeł. Jestem za nie wdzięczna, tak jak i za to, że wciąż znajdują się nowe osoby, które pragnął czytać moje opowiadania. To dla mnie wiele znaczy, naprawdę.
No cóż, do napisania,

Nessa.

2 komentarze

  1. Oj, biedna Renesmee. Współczuję jej, ja nie wiem, jakbym się zachowała. Rozdział, jak zwykle świetny. Liczyłaś na dłuższą, ale po prostu brak mi słów. Po prostu współczuję Nessie.
    Esme Anne Cullen

    OdpowiedzUsuń
  2. Hej
    Dziewczynka w białej sukience- dalej utrzymuję, że może "akcja" w celi ma jakieś głębsze konsekwencje i dlatego pojawiła się ta istotka w tym wyimaginowanym świecie. Swoją drogą zastanawia mnie co mogło sprawić, że ten świat wydaje się jej realny. Substancja, którą zawierał kwiat? Mocno mnie to ciekawi:)
    Edward wyciągnął Dema na rozmowę w cztery oczy... hmmm.... czyżby wyciągnął dobre wnioski z myśli Hanny?:D Może chce porozmawiać z nim o tym co go tak naprawdę łączy z Nessie. Mam nadzieje, że opiszesz tą rozmowę:D Jestem jej bardzo, bardzo ciekawa. Zastanawia mnie czy Edward wyłapie z myśli Demetriego to i owo..^^
    Weny kochana
    Guśka

    PS. Warto było czekać, nawet jeśli rozdział powstawał w bólach:)

    OdpowiedzUsuń


After We Fall
stories by Nessa