Demetri
Zadanie miało być proste,
przynajmniej z założenia. W przeszłości robiłem to wielokrotnie, czy
to na pocieszenie „wielkiej trójce”, czy to dał własnej uciech. W pewnym
sensie „miałem to we krwi”, chociaż takie stwierdzenie wydawało się czymś
wyjątkowo ironicznym w odniesieniu do wampira. Z drugiej strony, jak
inaczej mogłem określić zależność pomiędzy moim istnieniem a darem, który
wydawała się być moją integralną cząstką? To było prawie jak szósty zmysł – coś
zakodowanego w głębi mojej duszy, o ile mogłem pochwalić się
posiadaniem czegoś, co zasadniczo wydawało się być kwintesencją
człowieczeństwa. Nigdy nie próbowałem wnikać w to, jak wampiryzm miał się
do kwestii wiary, Boga i życia pozagrobowego, aczkolwiek gdyby założyć, że
tacy jak my mieli duszę, jakaś jej cząstka przeznaczona była właśnie dla moich
umiejętności tropiciela.
Druga –
większa, bardziej wpływowa – należała do Renesmee, ale to stanowiło odrębną
kwestię, której z dość oczywistych przyczyn wolałem nie roztrząsać. Przynajmniej
wiedziałem, że była żywa – jaśniała gdzieś tak na granicy mojej świadomości,
coraz silniej i bardziej intensywnie, co lubiłem kojarzyć z myślą o tym,
że właśnie odzyskiwała siły. Gdybym tylko zechciał, mógłbym skoncentrować się
na tym tropie, podążając za jej blaskiem i bez trudu docierając do domu –
do niej, tak jakby była moją osobistą latarnią, wskazującą odpowiedni kierunek.
Pokusa była silna, w wyniku czego usiłowałem myślę o Nessie jak
najrzadziej, w zamian koncentrując się na zadaniu, które jawiło mi się
jako nieszczególnie wygórowana cena za to, że mogliśmy ją ocalić. Nie byłem
pewien, jak wyspiarka właściwie chciała sprawdzić, czy zamierzaliśmy wywiązać
się z obietnicy, ale to w gruncie rzeczy nie miało znaczenia, skoro
żadne z nas nie miało w planach jej oszukać. Kajusza był przeszkodą,
którą należało usunąć, a jego zniknięcie było jednym z warunków tego,
żeby zapewnić Renesmee bezpieczeństwo – a przy tym spokój nam wszystkim.
Co więcej,
chodziło o zemstę. To było coś bardziej złożonego, na swój sposób
prymitywnego, jednak nie czułem się z tym źle. Pragnąłem śmierci tego,
który miał czelność podnieść rękę, na kobietę, która należała do mnie. To
wydawało mi się naturalne i w pełni usprawiedliwione, nawet jeśli w wielu
wypadkach mogło okazać się dyskusyjne. Nie chodziło już nawet o to, co
działo się w celi ze mną – o upokorzenie i tych kilka tygodni w zamknięciu.
Nie chodziło nawet o bezczelny uśmiech Marcusa, choć i tego miałem
ochotę rozczłonkować – powoli, boleśnie…
Tutaj od
samego początku liczyła się wyłącznie Renesmee.
Być może ta
kobieta na wyspie to wiedziała, tak jak i zdawała sobie sprawę z istnienia
wampirów. Mówiono, że prawdziwie kochaliśmy tylko raz, odczuwając emocje w o wiele
bardziej złożony, intensywniejszy sposób niż ludzie. W istocie coś w tym
było, a mnie szlag trafiał na samą myśl o tym, co miało miejsce w Volterze.
Wszyscy doświadczyliśmy dość, a jeśli zabicie Kajusza miało okazać się
jedynym sposobem na to, żeby odnaleźć ukojenie, zamierzałem wytargać go nawet
spod ziemi, gdyby do tego akurat zmusiła mnie sytuacja.
Problem
polegał na tym, że sam zainteresowany nie zamierzał tak po prostu dać się
złapać. Pierwsze komplikacje pojawiły się jeszcze na Ni'ihau, kiedy spróbowałam
wskazać miejsce, które stałoby się naszym punktem zaczepienia. Zarówno Edward,
jak i Jacob, musieli polegać na mnie, co zresztą temu pierwszemu przyszło
zadziwiająco wręcz łatwo, być może dlatego, że doskonale zdawał sobie sprawę z tego,
jakimi dysponowałem zdolnościami. Kundel miał obiekcje, a przynajmniej
tyle byłem w stanie wyczytać z jego wymownych spojrzeń, chociaż
przynajmniej zdecydował się na to, żeby milczeć. Taki układ mi odpowiadał,
chociaż jeśli dobrze się nad tym zastanowić, od chwili rozmowy z Renesmee
trwałem w swego rodzaju prywatnej bańce szczęścia, w wyniku czego z równowagi
wytrącić mogłoby mnie coś naprawdę wyjątkowego.
Na przykład
Kajusz.
Kajusz,
który jednak zapadł się pod ziemię, co odkryłem nagle, a co okazało się
dla mnie naprawdę szokujące. Kogo jak kogo, ale tego drania znałem dobrze –
wiedziałem, jak go wytropić, gdyby zaszła taka potrzeba. Gniew powinien wręcz
podsycać nie tylko moje wyostrzone zmysły, ale również dar, przed którym bronić
potrafiła się tylko i wyłącznie Bella ze swoją mentalną tarcza. Była
jeszcze Rosa, która dzięki swoim iluzjonistycznym zdolnościom była w stanie
zwodzić mnie dosłownie tak, jak akurat było jej na rękę, ale z drugiej
strony…
A teraz
wszystko wskazywało na to, że i Kajusz zniknął – tak po prostu, zupełnie
jakby nigdy nie istniał. Optymistyczny scenariusz mógł wiązać się z istnieniem
słynnej karmy i dawać nadzieję na to, że Aro albo komuś innemu udało się
dorwać wampira przed nami, i już dawno wylądował na jakimś stosie, jednak
ja nie wierzyłem w cuda. Bardziej prawdopodobne wydawało się zastosowanie
słynnego prawa Murphy'ego, mówiącego o tym, że jeśli coś miało pójść nie
tak, najpewniej musiało przybrać taki obrót. Gdyby sprawa była aż taka prosta,
mieszkańcy Ni'ihau nie szukaliby potencjalnych obrońców, a nam dane byłoby
swobodnie wrócić do domu, tym bardziej teraz, kiedy wszyscy przyjęliśmy na
własne oczy przekonać się, czy z Nessie było wszystko w porządku.
W takim
wypadku coś było nie tak – z tym, że żadne z nas nie potrafiło
jednoznacznie określić co.
W pierwszym
odruchu ogarnęła mnie frustracja, jednak załamywanie rąk wydawało się
najgorszym z możliwych rozwiązań w obecnej sytuacji. W zamian
spróbowałam skoncentrować się na czymś innym, rozwiązanie zaś przyszło samo,
niosąc ze sobą swego rodzaju nadzieję, choć za wszelką cenę próbowałem
powstrzymać się przed zbytnim optymizmem. Kolejne rozczarowania nie ułatwiały
sprawy, a już na pewno nie poprawiały nastroju żadnemu z nas, co
koniec końców mogło okazać się zgubne dla całej naszej trójki.
Tak czy
inaczej, nikt nie zaprotestował, kiedy tak po prostu zmieniłem nasz pierwotny
plan, zamiast koncentrować się na Kajuszu, sugerując coś zupełnie innego.
Albo kogoś.
– Marcus.
Nie
potrafiłem wytłumaczyć, jakim cudem znalezienie tego wampira okazało się
łatwiejsze niż próba wychwycenia tropu Kajusza. Teoretycznie liczyłem się z tym,
że odszukanie przydupasa naszego celu okaże się równie bezowocne, więc tym
większym zaskoczeniem okazało się dla mnie to, że bez większego nawet wysiłku
udało mi się znaleźć odpowiedni ślad. Kwestia kontaktu fizycznego nie stanowiła
najmniejszego problemu, bo z Marcusem drażniliśmy się tak wiele razy, że
zastanawiającym mogłoby się okazać to, iż wciąż żyłem. Co prawda Kajuszowi
zależało na tym, żebym pozostał względnie cały, jednak w przypadku tego
wampira mogłem spodziewać się dosłownie wszystkiego. Niezależnie od wszystkiego
– i to łącznie z darem samego zainteresowanego – udało mi się zyskać
dość, by w razie potrzeby być w stanie do wampira dotrzeć, chociaż
trudno było mi stwierdzić czy to dobrze, czy źle.
Tym
większym zaskoczeniem było dla mnie to, że sam Marcus wydawał się znajdować
dosłownie gdzieś na wyciągnięcie ręki.
Zarówno
Edward, jak i Jacob wydawali się zaniepokojeni, kiedy wprost oznajmiłam
im, że musimy wrócić na Hawai'i. Sam miałam wątpliwości, a w głowie
jak na zawołanie zapaliła mi się ostrzegawcza, jednoznacznie dając do
zrozumienia, że sprawa jest zbyt podejrzana, żeby mogła być przypadkiem. Marcus
nas śledził? Bardzo prawdopodobne, poza tym na swój sposób w stylu
Kajusza, chociaż zdecydowanie nie podobało mi się to, że wampir mógł
kontrolować nasze ruchy. Nie potrafiłem sobie wyobrazić tego, że przez cały ten
czas on i jego podwładny mogli z nami igrać, być może już w Seattle
kręcąc się gdzieś w pobliżu. Momentalnie poczułem się nieswojo, a wszystko
we mnie zaczęło krzyczeć, że powinniśmy jak najszybciej wracać do stanu
Waszyngton i zwiększyć czujność, ale doskonale zdawałem sobie sprawę z tego,
że takie rozwiązanie nie wchodzi w grę. Próbowałem uspokajać się myślą o tym,
że na miejscu wciąż byli Felix i Hannah, a Cullenowie potrafili o siebie
zadbać, ale to nie wystarczało, żebym przestał się martwić.
Powrót na
Hawai'i wydawał się jedynym rozsądnym w obecnej sytuacji wyjściem. Co
jakiś czas kontrolowałem własne odczucia, zadawalając się niezmienną obecnością
Marcusa i pustką, która dochodziła do mnie ze strony Kajusza. „Coś jest
nie tak” – upierał się instynkt i znałem już te obawy na pamięć, jednak
uparcie usiłowałem ucieszyć natarczywy głosik w głowie, w zamian
usiłując przekonać samego siebie, że sytuacja jest pod kontrolą. Jasne, to była
mocno naciągana teoria, ale lepszej nie miałem ani ja, ani moje towarzystwo.
Wielokrotnie
polowałem, prowadząc innych do celu i to niezależnie od tego, co sam
sądziłem o ostatecznej treści powierzonego zadania, więc i tym razem
udało mi się odsunąć od siebie wątpliwości. Zdanie się na dar oraz to, co
podsuwały mi wyostrzone zmysły, okazało się wyjątkowo proste, trochę jak
zdolność wstrzymywania oddechu – sprzeczna z przyzwyczajeniami, ale
wykonalna, zwłaszcza dla niepotrzebującego tlenu wampira. Jeśli już decydowałem
się odezwać, zwracałem się wyłącznie do Edwarda, choć ten i tak miał
bezpośredni dostęp do moich myśli. Zabawne, ale jednak byliśmy zdolni do tego,
żeby dość swobodnie się porozumiewać, nie ryzykując, że się pozabijamy, co
uznałem za dobry znak. Kwestia wspólnych łowów miała w sobie coś…
satysfakcjonującego dla obu stron, a nasze dary na dłuższą metę były w stanie
się uzupełniać, przynajmniej teoretycznie. Chodziło o wspólne działanie i dziewczynę,
którą oboje kochaliśmy – każdy na swój sposób – więc ewentualne konflikty
schodziły na dalszy plan. Podejrzewałam, że Edward tak po prostu nie zamierzał
przymknąć oka na to, co było między mną a jego ukochaną jedynaczką, ale tę
kwestię mogliśmy zostawić na inny termin.
Tak, zdecydowanie.
Zabawne, ale chyba nawet tego chciałem – tego, by moim jedynym problemem była
ewentualna akceptacja Cullenów, a zwłaszcza rodziców Renesmee, zabierania o nią
i próby przekonania wszystkich wokół, że sytuacja prze ostatnich kilka
miesięcy uległa zmianie… Czegokolwiek, bo te komplikacje wydawały się banalne i absolutnie
normalne w porównaniu z tym, czego wszyscy doświadczyliśmy.
Cholera,
nie przypuszczałem nawet, że rutyna mógłby jawić się jako coś do tego stopnia
atrakcyjnego.
Świtało,
kiedy wróciliśmy na wyspę, ale bliskość drzew oraz odrobina szczęścia (o
ironio…) pozwoliła mnie i Edwardowi uniknąć zamienienia się w dwie
dyskotekowe kule na oczach ewentualnych gapiów. Kundel nie miał tego problemu,
wręcz ciesząc się pełnią swobody, jeśli chodziło o poruszanie się pośród
niewtajemniczonych mieszkańców Hawai'i. W jego przypadku drażniła mnie
nawet to, tym bardziej, że nie miałem złudzeń co do tego, czy zamierzał być
problematyczny. Dzięki Renesmee wiedziałem, co to wpojenie i jaką rolę
Black odegrał w jej życiu, zanim wpływ daru Hanny wszystkiego nie
skomplikował. Całą sobą wierzyłem, że wybrała mnie, a gdyby nie upór
dwójki wyjątkowo irytujących wampirów, kundel nadal pozostawałby cudownie
nieświadomy. Jakkolwiek by nie było, ufałam Nessie, jednak jeden telefon i zachowanie
Jacoba dały mi do zrozumienia, że nie zamierzał tak po prostu zniknąć z życia
swojej wybranki – i to niezależnie od tego, czego ta mogłaby chcieć.
Ale ona
była moja.
Czegokolwiek
by nie chciał, Renesmee należała do mnie i to ze wzajemnością; zamierzałem
się tego trzymać, nawet gdyby to oznaczało, że miałbym siłą wbić to temu
kundlowi do łba.
Hawai'i nie
była tak dzika i zalesiona jak Ni'ihau, jednak lasy wciąż stanowiły
znamienity procent powierzchni. Miałam wrażenie, że w naturalny sposób
wszyscy czuliśmy się najbardziej swobodnie poza zasięgiem ludzkich zmysłów, w otoczeniu
drzew i natury. Przedzieranie się przez gęstwinę nie stanowiło
najmniejszego problemu, poza tym miało kilka swoistych plusów, jak chociażby
to, że Jacob z łaski swojej zdecydował poruszać się w swojej mniej
gadatliwej formie. Co prawda dziwnie czułem się w towarzystwie pokaźnych
rozmiarów, bez wątpienia niebezpiecznego basiora, który przez cały ten czas
trzymał się zaledwie kilka metrów ode mnie, jednak skupiony na biegu i swoich
zdolnościach starałem się o tym nie myśleć. To zresztą nie było takie
trudne, a moje myśli raz po raz powracały do nieobecności Kajusza oraz
coraz wyraźniejszemu śladowi Marcusa. Jego blask był intensywny, kuszący i rzeczywisty,
poza tym dodawał mi pewności siebie, stopniowo utwierdzając w przekonaniu,
iż jestem w stanie bez większego problemu osiągnąć przynajmniej ten jeden z zamierzonych
celów. Oczywiście, to wiązało się ze swoistym ryzykiem, skoro nieśmiertelny bez
większego wysiłku mógł stłumić wampirzą cząstkę we mnie oraz Edwardzie, ale –
co przyznawałem niechętnie – wciąż mieliśmy „niespodziankę” w postaci
zmiennokształtnego Quileuta. W końcu jak się nie ma, co się lubi…
Zatrzymałem
się gwałtownie, w pełni posłuszny instynktowi. Poczucie niepokoju pojawiło
się nagle, tak silne, że gdybym był człowiekiem, pewnie z wrażenia
zakręciłoby mi się w głowie. Machinalnie zacisnąłem dłonie w pięści,
wbijając wzrok w ciemność i czujnie wodząc spojrzeniem na prawo i lewo.
W gęstwinie nie widziałem niczego, a rosnące blisko siebie, nachylone
w najróżniejsze strony drzewa, kołysały się łagodnie, zwodzić już i tak
zbytnio wyostrzone zmysły. Każdy ruch wydawał się podejrzany, poza tym przez
cały czas towarzyszyło mi niejasne wrażenie, iż coś czai się gdzieś na
wyciągnięcie ręki – być może nawet przed nami, chociaż nie mogłem mieć
pewności.
– Nie wiem
– usłyszałem nerwowy pomruk Edwarda. Nie zwracał się do mnie, co uprzytomniło
mi, że musiał reagować na jakąś myśl rdzawo brązowego wilka. – Wiesz co robisz,
Demetri? – zapytał nagle, a ja nieznacznie potrząsnąłem głową.
– Idziemy w dobrą
stronę – oznajmiłam z naciskiem. Zawahałam się na moment, gniewnie mrużąc
oczy i usiłując dostrzec coś w pustce przed nami. – To zdecydowanie
dobry kierunek, ale…
Gwałtownie
urwałem, dla pewności w ostrzegawczym geście unosząc dłoń i nakazując
pozostałej dwójce milczenie – najpewniej niepotrzebnie, bo kątem oka widziałem,
że zesztywniali, wyczuwając to samo, co i ja.
Cisza
przytłaczała, jednak starałem się nie zwracać na to uwagi. W zamian w pełni
koncentrowałam się na swoim darze, a zwłaszcza na tym nieznośnym poczuciu
przyciągania, które nakazywało mi jak najszybciej rzucić się do ataku. „To
już!” – wydawało się krzyczeć wszystko we mnie, jak zawsze, kiedy mój cel
znajdował się gdzieś na wyciągnięcie ręki. W normalnym wypadku czułbym
satysfakcję, jednak w tamtej chwili towarzyszyło mi przede wszystkim
rozdrażnienie. W grę wchodził niebezpieczny, utalentowany nieśmiertelny, a ja
akurat nie miałem pod ręką ani sadystycznych „piekielnych bliźniąt”, ani
Felixa, chociaż nie miałem pewności, co tak naprawdę zmieniłaby obecność tego
drugiego. W gruncie rzeczy chodziło o przyzwyczajenia, a my
współpracowaliśmy razem na tyle długo, by być w stanie wzajemnie
uzupełniać swoje ruchy. To był jakiś wyjątkowy rodzaj więzi, którego nie miałem
ani z Edwardem, ani tym bardziej Jacobem, w wyniku czego nie
potrafiłem jednoznacznie stwierdzić na co mogło być stać tę dwójkę. Czułem się
niepewnie, a to zwłaszcza w obecnej sytuacji mogło okazać się zgubne.
– No dobra…
Bez żartów! – zniecierpliwiłem się. Wbiłem wzrok w ciemność, nie po raz
pierwszy próbując wypatrzeć coś pomiędzy drzewami. – Przecież wiem, że tutaj
jesteś, dupku! – warknąłem, mając serdecznie dość zabawy w kotka i myszkę.
Edward spojrzał
na mnie z powątpiewaniem, najwyraźniej mając wątpliwości, ale ostatecznie
nie odezwał się nawet słowem. Spiął się, najpewniej nasłuchując, nim jednak
zdążyłem zapytać go o to, czy był w stanie wyczuć coś niewłaściwego,
sam wychwyciłem wyraźny ruch dosłownie naprzeciwko nas. Ktokolwiek to był, bez
wątpienia chciał się ujawnić, kiedy zaś dostrzegłem w mroku parę
intensywnie czerwonych oczu, niemalże siłą musiałem zmusić się do tego, żeby
pozostać na swoim miejscu.
Marcus
wyglądał jak ktoś, kto doskonale się bawił. Cały w czerni, poruszał się
powolnym ludzkim tempem, stawiając kolejne kroki w tak lekki i pełen
gracji sposób, że wydawał się płynąć w powietrzu. Ciemne włosy miał w nieładzie,
blada skóra wydawała się jarzyć w ciemnościach, ale to wcale nie wpływało
niekorzystnie na jego wygląd. Wręcz przeciwnie – wyglądał jak zjawa,
niebezpieczny i na swój sposób eteryczny, co mogłoby robić wrażenie, gdyby
akurat nie wzbudzał we mnie najgorszych, najbardziej skrajnych emocji, wręcz
prosząc się o to, żebym rzucił mu się do gardła.
Gniewnie
zmrużyłem oczy, siląc się na spokój i to, żeby tkwić na swoim miejscu.
Bezwiednie przybrałem pozycję obronną, napinając mięśnie i będąc w absolutnej
gotowości do tego, żeby w dowolnym momencie zareagować na jakąkolwiek
oznakę tego, że mógłbym być w niebezpieczeństwie. Kątem oka zauważyłem, że
Edward również był podenerwowany, po a tym przesunął się bliżej mnie,
przyczajony jak dzikie zwierzę. Jacob zniknął mi z oczu, a ja omal
nie prychnąłem, mimo wszystko zaskoczony myślą o tym, że mógłby tak po
prostu uciec, zostawiając nas samych sobie. Jasne, nie potrzebowałem go, a przynajmniej
tak myślałem przez większość czasu, jednak takie tchórzostwo z jego strony
wydało mi się co najmniej niedorzeczne.
W porządku,
to nie był Kajusz, którego mieliśmy odnaleźć, ale to w gruncie rzeczy nie
miało dla mnie znaczenia. Mieliśmy z Marcusem rachunki do wyrównania, poza
tym jeśli on był tutaj, kwestią czasu mogło okazać się znalezienie aktualnie
najważniejszego z Volturi. Ta dwójka była nierozłączna, a przynajmniej
ja tak lubiłem o nich myśleć, zwłaszcza kiedy przesiadywałem w tej
cholernej celi, a tych dwóch pojawiało się niemalże w regularnych
odstępach czasu, żeby „umilić mi” czas oczekiwania.
– Serio? –
rzucił niemal pogodnym tonem Marcus, wymownie unosząc brwi ku górze.
Mocniej
zacisnąłem dłonie w pięści, nie tylko poirytowany jego zachowaniem, ale
przede wszystkim zaniepokojony. Wyglądał na w pełni rozluźnionego,
spokojny i chyba nawet rozbawiony, jakby fakt, że moglibyśmy mieć przewagę
liczebną nie robił na nim najmniejszego nawet wrażenia.
Och,
oczywiście, że nie… Jak mogłoby, skoro w każdej chwili mógł zrobić z nas
parkę łatwych do pokonania ludzi?
Wiedziałem o tym,
ale zdecydowanie nie zamierzałem okazywać związanej z tą świadomością
frustracji. Wręcz przeciwnie – za wszelką cenę usiłował działać mu na nerwy,
czy to złośliwym uśmiechem, czy też pobłażliwym spojrzeniem, które
jednoznacznie sugerowało, że uważam mojego przeciwnika za idiotę.
– Co tam,
Marcus? – zapytałem, ale choć chorałem, żeby mój głos zabrzmiał równie
swobodnie i beztrosko, we własnym tonie wychwyciłem gniewną nutę. – Gdzie
twój chłopak? – dodałam, a on spojrzał na mnie z politowaniem, nie
sprawiając wrażenia lekko nawet urażonego.
– To przestało
być zabawne po pierwszym tygodniu – stwierdził, wywracając oczami. – Aczkolwiek
skoro już pytasz… Powiedzmy, że poluje na rudziki – oznajmił i mrugnął do
mnie porozumiewawczo.
Musiał
chcieć mnie sprowokować – to wydawało się aż nadto oczywiste, a przynajmniej
chciałem w to wierzyć – a jednak na tę złośliwą uwagę aż się we mnie
zagotowało. Z gardła wyrwało mi się gniewne, sfrustrowana warknięcie –
forma ostrzeżenia, chociaż o to nie zrobiło na Marcusie najmniejszego
nawet wrażenia. Stał tam, gdzie wcześniej, uśmiechając się głupkowato i wyglądając
na kogoś wyjątkowo znudzonego konwersacją, którą przyszło mu prowadzić.
Wszystko we mnie aż rwało się do tego, żeby porządnie mu przyłożyć; po prostu
rozerwać go na kawałeczki, dość skrupulatnie, żeby zabolało, zanim ostatecznie
pozwoliłbym sobie na to, by pozwolić jego szczątkom spłynąć. Tak, chyba dopiero
taki rodzaj jego śmierci przyniosłaby mi pełnię satysfakcji, tym bardziej, że
sama tylko konieczność spoglądania na tego wampira wystarczyła, żeby doprowadzić
mnie do szału.
– Dem –
rzucił ostrzegawczym tonem Edward, taksując mnie wzrokiem. „Durniu, opanuj
się!” – sugerowało jego spojrzenie, ale to wcale nie było takie łatwe, a i sam
zainteresowany sprawiał wrażenie kogoś, kto balansował gdzieś na granicy wytrzymałości.
Marcus
jedynie się uśmiechnął, kolejny raz wystawiając nasze nerwy na próbę. Mogłam
tylko zgadywać, co takiego sobie myślał i czy wykorzystał swój dar, tym
bardziej, że jego zdolności nigdy nie objawiały się w jakiś szczególnie
widoczny sposób. Sam nie czułem różnicy, napędzany przez gniew, który bawił
wszystko inne na czerwono. Miałem wrażenie, że świat – wszystko to, co mnie
otaczała, a już zwłaszcza Marcus – łagodnie jarzy się w ciemnościach,
emitując coś na kształt rubinowego blasku. Szkarłat wydawał się wszechobecny,
trochę jak delikatna mgiełka, która ciasno przylegała do wszystkiego wokół,
zupełnie jakby w ten sposób chciała podkreślić już i tak dziwnie
wyostrzone kontury znajdujących się w zasięgu mojego wzroku kształtów.
Ten gniew…
Opanuj się,
warknąłem na siebie w duchu. To jest gra, a Marcus ustala zasady.
Jeśli tak dalej pójdzie, będzie miał przewagę.
Ta, łatwo
powiedzieć, jednak o wiele trudniej zrobić. Szlag trafiał mnie na samą
myśl o tym, co mógł zdziałać ten wampir – i co zdziałał do tej pory.
To był osobisty rodzaj urazy, chociaż doskonale zdawałem sobie sprawę z tego,
że gniew nigdy nie był dobrym doradcą. W zasadzie żadne emocje takie nie
były, chociaż łatwiej było mi udawać, że to nie ma znaczenia – i że wiem,
co takiego robię, chociaż w tym stwierdzeniu nie było nawet cienia prawdy.
Coś w wyrazie
twarzy Marcusa zmieniło się, chociaż początkowo nawet nie zwróciłem na to
uwagi. Byłem zły, wręcz zaślepiony, a wszelakie bodźce dochodziły do mnie
jakby zza tej czerwonej kurtyny, którą widziałem – spowolnione, ale za to
wyostrzone o wiele bardziej, aniżeli mógłbym przypuszczać. Próbowałem
zebrać myśli i udawać, bezskutecznie próbując nad sobą zapanować i starając
się samemu sobie wytłumaczyć, jakim cudem sama tylko obecność tego wampira
wystarczyło, żeby doprowadzić mnie do szału.
A niech go
szlag!
– Dem…
Demetri! – usłyszałem naglący głos Edwarda, jednak tym razem nie brzmiał
wyłącznie tak, jakby próbował mnie strofować za to, że zbytnio zapędzałem się
we własnych uczuciach.
Niewiele brakowało,
żebym przeoczył gwałtowny ruch, który nagle wychwyciłem po swojej prawej
stronie. Rzuciła się na mnie z dzikim wrażeniem, będącym czymś z pogranicza
warknięcia oraz rozdzierającego szlochu, który sam w sobie mógł
wystarczyć, by nabrać ochoty na to, żeby zakryć uszy dłońmi. Nie pamiętałem,
kiedy ostatnim razem słyszałem coś równie poruszającego, jednak to nie miało
znaczenia, zwłaszcza w obliczu nagłego ataku.
W pierwszym
odruchu nawet nie zareagowałem, pozwalając na to, żeby drobna, aczkolwiek wyjątkowo
silna postać bez większego wysiłku powaliła mnie na ziemię. Z piersi mojej
przeciwniczki – kobiety, bo takie zawodzenia mogło wydobyć się wyłącznie z gardła
przedstawicielki płci pięknej – wyrwał się kolejny dziki wrzask. Rubinowe
tęczówki zabłysły dziko, a chwilę później młoda wampirzyca naparła na mnie
całym ciałem, rozwarła szczęki i – prawie jak atakująca kobra – zamierzyła
się na moje odsłonięte gardło.
Odzyskałem
kontrolę nagle, bez chwili wahania decydując się na obronę. Szybkim,
zdecydowanym ruchem zarzuciłem ją z siebie, niemalże z ulgą
przyjmując fakt, że wciąż byłem do tego zdolny. W następnej sekundzie
poderwałem się na równe nogi, przybierając pozycję obronną i gniewnie
wodząc wzrokiem na prawo i lewo.
Nieśmiertelna
z lekkością wylądowała na nieznacznie ugiętych nogach. Drżała na całym
ciele, jakby konieczność powstrzymywania się przed natychmiastowym ponowieniem
ataku wymagała od niej niemalże bolesnego wysiłku. Mocno zaciskała szczęki, co
sprawiło, że niegdyś najpewniej delikatne rysy twarzy wyostrzyły się, a skóra
naciągnęła tak bardzo, że chyba jedynie cudem nie pękła. Czarne, splątane włosy
częściowo przysłoniły jej policzki, mocno kontrastując z bladością cery,
chociaż kiedy przyjrzałem się dokładniej, udało mi się dostrzec lekko oliwkowy
odcień – pozostałości melatoniny. Na sobie wciąż miała kolorową letnią sukienkę
z jakimś kwiatowym motywem, teraz podartą i brudną, co w jakiś
paradoksalny sposób wydawało się pasować do nowej postaci ciemnowłosej
dziewczyny.
– Hm…
Dobrej zabawy – rzucił jakby od niechcenia Marcus, uważnie obserwując sytuację.
Nawet na niego nie spojrzałem, w pełni skoncentrowany na poczynaniach
zdezorientowanej, ogarniętej szałem wampirzycy, która właśnie przymierała się
do kolejnego ataku. – Tak mi się spodobała, kiedy ją zobaczyłem, że po prostu
nie mogłem się powtrzymać… Co prawda nie jest aż tak urodziwa, jak twoja słodka
partnerka, ale jak się nie ma, co się lubi…
Mówił coś
jeszcze, a przynajmniej tak mi się wydawało, ale ostatecznie nie
usłyszałem pełnej treści jego wypowiedzi. Mogłem tylko zgadywać, co takiego
Marcus sobie myślał, ale najwyraźniej jego uwagi – zwłaszcza te, które
dotyczyły Renesmee – zdecydowanie nie spodobały się jej ojcu, bo dotychczas
pozornie opanowany Edward nagle warknął dziko i bez chwili wahania skoczył
w stronę nieśmiertelnego. No cóż, mogłem z góry uprzedzić ją, że to
nie jest najlepszy pomysł, jednak sam byłem zajęty nieszczęsną dziewczyną,
którą prawa ręka Kajusza wybrał tylko i wyłącznie po to, żeby utrudnić nam
życie. Co więcej, Cullen przestał potrzebować jakichkolwiek wyjaśnień, kiedy
całym ciężarem ciała wylądował na najbliższym drzewie, a to złamało się
niczym zeschnięta gałązka, płosząc kilka ptaków oraz już i tak trzymającą
się od nas na dystans zwierzynę.
Usłyszałem,
że Edward zaklął cicho, być może w końcu zaczynając pojmować, w czym
tak naprawdę leżała siła Marcusa. Jego dar był niebezpieczny, stanowiąc
prawdziwe przekleństwo dla każdego wampira, tym bardziej w sytuacji,
w której dochodziło do walki. Sam aż nazbyt dobrze znałem uczucie
nieznośnej wręcz bezużyteczności, które towarzyszyło mi przez kilkanaście
monotonnych dni zamknięcia, kiedy to moje dotychczas wyostrzone zmysły stawały
się całkowicie bezużyteczne, o jakiejkolwiek formie nadnaturalnej siły nie
wspominając. Marcus miał specyficzny talent pozbawiania swoich ofiar tego, co
stanowiło o ich wyjątkowości – po prostu „wyłączał” wampirzą naturę,
zupełnie jak za sprawą przełącznika, który jako jedyny był w stanie
znaleźć. W efekcie doprowadzał do tego, że potencjalny delikwent
przestawał znaczyć cokolwiek – przynajmniej w oczach wampira, dla którego
musiał być ni mniej, ni więcej, ale po prostu słabym człowiekiem.
Od początku
czułem, że prędzej czy później zdecyduje się na to, żeby po raz kolejny dać nam
piękny popis swoich umiejętności. Kiedy na dodatek jego zdolności dotknęły nie
tylko Edwarda, ale również mnie – i to akurat w chwili, w której
rozszalała, spragniona mordu i szalejąca z powodu braku krwi
wyspiarka po raz kolejny spróbowała rzucić mi się do gardła. Jej ruchy nagle
wydały mi się zdecydowanie zbyt precyzyjne, harmoniczne i tak
błyskawicznie następujące po sobie, że cała jej postać jak na zawołanie zaczęła
zamazywać mi się przed oczami, przypominając wielobarwną smugę. Gdyby na domiar
złego Marcus był w stanie przywołać chociażby iluzję funkcji życiowych,
serce najpewniej waliłoby mi jak oszalałe, działając na ciemnowłosą dziewczynę
trochę tak, jak czerwona płachta na byka.
No cóż,
jakkolwiek by nie było, nieśmiertelna najwyraźniej nie potrzebowała zachęty.
Młode wampiry miały to do siebie, że niewiele trzeba było, żeby doprowadzić je
do ostateczności. Tak było w przypadku tej dziewczyny – spragnionej,
pozbawionej nadziei i najpewniej wciąż nie zdającej sobie sprawy z tego,
kim jest i czego potrzebuje. Takie przypadki zdarzały się w przeszłości
bardzo często, zwłaszcza w okresie, w którym pośród nam podobnych
pojawiła się ta cholernie niebezpieczna moda na tworzenie całych armii
nieśmiertelnych istot. Już wtedy dochodziło do rzezi, zaś zamieszkujące
południowe wampiry prześcigały się wzajemnie, na masową skalę przemieniając
kolejnych mieszkańców najbliżej położonych miast. Część nawet głodziła ich, na
dodatek właśnie w okresie, w którym pragnienie zawsze bywało
najsilniejsze – ot tak, dla lepszego efektu. Nie miałem złudzeń co do tego, czy
Marcus planował stworzyć sobie armię, bo nawet on nie był na tyle szalony, żeby
posunąć się aż tak daleko, ale jego sposób traktowania swojej… dopiero co
przemienionej podopiecznej wydawał
się dość oczywisty.
Cudownie,
po prostu fantastycznie! Najdelikatniej rzecz ujmując, obaj z Edwardem
byliśmy właśnie w ciemnej…
Dziewczyna
zamarła, nagle po prostu zastygając w bezruchu. Jej tęczówki – wcześniej
intensywnie czerwone – w mgnieniu oka pociemniały i rozszerzyły się,
zdradzając coś, co byłem skłonny określić wyłącznie mianem skrajnego
przerażenia. Niewiele istniało na świecie rzeczy, które byłby w stanie
wytrącić z równowagi młodego wampira, nie wspominając o powstrzymaniu
przed rzuceniem się do ataku, wiec taka reakcja sama w sobie wydała mi się
dość osobliwa. W pełni zrozumiałem dopiero po chwili, kiedy wyspiarka
gwałtownie poderwała głowę, niespokojnie patrząc na coś, co znajdowało się
gdzieś poza zasięgiem mojego stosunkowo przytłumionego wzroku.
Albo raczej
na kogoś.
Warknięcie,
które przerwało panującą dotychczas ciszy, w pewnym sensie tłumaczyło
wszystko. Zakląłem w duchu, przez moment zdolny wyłącznie do tego, by
myśleć o tym, że świat jest cholernie pokręcony – i to nie tylko ten,
który wiązał się z nieśmiertelnymi. Z drugiej strony, chyba bardziej
szalone były wyłącznie uczucia, ale ta kwestia znajdowała się gdzieś na drugim
planie, dla mnie pozbawiona jakiejkolwiek wartości.
Cholera, bez przesady. Jeszcze tego by
brakowało, żeby ten cholerny kundel…
Jacob –
wciąż pod postacią olbrzymiego basiora – znowu zaczął powarkiwać, zanim
ostatecznie rzucił się do ataku. Nawet ciesząca się krótkim stażem
nieśmiertelności dziewczyna musiała zdawać sobie sprawę z tego, że
cokolwiek jest nie tak, bo natychmiast poderwała się na równe nogi, gotowa
rzucić się do ucieczki. Była szybka, zresztą jak każda młódka, skoro w jej
ciele wciąż znajdowały się pozostałości ludzkiej krwi, jednak zmiennokształtny
okazał się nie tylko wprawniejszy, ale przede wszystkim bardziej doświadczony.
Zdążyłem już zapomnieć, co to tak naprawdę znaczyć „być człowiekiem”, więc tym
większym szokiem dla moich zmysłów okazało się to, jak błyskawicznie kundlowi
udało się dopaść moją przeciwniczkę. Nie, zdecydowanie nie zamierzałem tak po
prostu przyjąć do wiadomości, że w pewnym sensie właśnie uratował nam
wszystkim tyłki, a tym bardziej mógłbym być mu coś winien – nie jemu! –
ale gdyby dobrze się nad tym zastanowić…
Dźwięk
rozrywanego metalu okazał się bardziej przeszywający i głośny, aniżeli
mógłbym się tego spodziewać. Kundel wydawał się być w swoim żywiole, jakby
stworzony do tego, żeby olbrzymimi szczękami rozrywać wampirze ciało na
kawałeczki, zachowując się przy tym trochę tak, jak swawolny szczeniak, któremu
udało się dorwać do nowej zabawki. To mogłoby być nawet przerażające, gdyby nie
to, że w przeszłości wielokrotnie doświadczałem podobnych widoków, w wielu
wypadkach osobiście robiąc za kata. Zarówno wtedy, jak i teraz, nie
zrobiło to dla mnie szczególnego wrażenia, ale z drugiej strony…
Nessie by
tego nie rozumiała.
Byłem tego
pewien, tym bardziej, że wciąż miałem w pamięci jej reakcję na to, że
zabiła Jane. Nie miałem pojęcia, co to tak naprawdę oznaczało, ale ta jej wciąż
wyraźna bezradność wobec zabijania, wydała mi się nader istotna w tamtym
momencie.
Chwilę jeszcze
patrzyłem na Jacoba, dopiero po kilku następnych sekundach biorąc się w garść
na tyle, żeby być w stanie poderwać się na równe nogi. Zamrugałem
kilkukrotnie, po czym powiodłem wzrokiem dookoła, próbując wypatrzeć Edwarda.
Dopiero w chwili, w której naprawdę wyczułem, że ten zmaterializował się tuż za moimi plecami – z prędkością,
która nigdy nie miała być dana żadnemu człowiekowi – uprzytomniłem sobie, że
moich zmysłów i wampirzych zdolności nie tłumiło już nic.
– Marcus
uciekł – uświadomił mnie spiętym tonem Edward. Był wściekły, najdelikatniej
rzecz ujmując, chociaż po jego spojrzeniu i sposobie, w jaki napinał
mięśni, można było domyślić się, że przynajmniej próbował nad sobą zapanować. –
Pobiegł w stronę miasta, a przynajmniej tak mi się wydaje. Próbował
mnie zwodzić, ale…
– Ale co? –
ponagliłem spiętym tonem.
Wampir
gniewnie zmrużył oczy; jego zwykle topazowe tęczówki gwałtownie pociemniały, co
prawda nie aż tak ciemne, jak u tamtej dziewczyny w napadzie szału,
ale jednak.
– Nie
chciał myśleć o Kajuszu, chociaż było coś takiego… Nie wiem, może to
sposób, żeby mnie zdenerwować – ta uwaga o rudzikach – ale mimo wszystko mi się to nie podoba – przyznał,
a ja ledwo powstrzymałem się przed prychnięciem.
Doprawdy?
To, że wszystko szło nie tak, wydawało się oczywiste jeszcze zanim w Seattle
pojawiła się Fiona ze swoimi cudownymi radami.
–
Powiadasz, Kapitanie Oczywisty? – zapytałem, nie szczędząc sobie ironii. –
Marcus i Kajusz sami w sobie są powodem do tego, żeby…
Gwałtownie
urwałem, tym bardziej, że moje myśli przez cały ten czas wydawały się zwracać
w zupełnie inne rejony. Wciąż myślałem o Nessie, jakby podejrzewając,
że coś jest nie tak, chociaż sam nie miałem pewności od czego powinienem
zacząć. Potrzebowałem punktu zaczepienia – jakiejś podpórki – poza tym…
I jeszcze
ten tekst o rudziku – uwaga, która równie dobrze mogła nie znaczyć
niczego, tym bardziej, że Marcus zawsze wiedział, gdzie powinien uderzyć, żeby
zabolało jak najmniej, ale z drugiej strony… Co, jeśli ten jeden jedyny
raz był aż nazbyt poważny? Był tutaj – śledził nas – podczas gdy Kajusz zapadł
się gdzieś pod ziemię, jakimś cudem będąc gdzieś poza zasięgiem mojego daru.
Tak samo było z Heidi, zanim udało mi się odnaleźć ją i Nessie, co
w gruncie rzeczy nie musiało niczego znaczyć, ale… No cóż, ja już jakiś
czas temu przestałem wierzyć w przypadki.
Wszystko
tak czy inaczej sprowadzało się do jednej osoby – wampirzycy, która tak jak
i Bella potrafiła skryć się przed moimi umiejętnościami.
A Rosa –
jeśli wierzyć Fionie – przez cały ten czas kręciła się gdzieś w Seattle…
– Wracamy
do domu.
Ostatni rozdział w tym roku, dokładnie tak, jak sobie to zaplanowałam. Bardzo cieszę się, że udało mi się go skończyć planowo, bo bardzo zależało mi na dotarciu do połowy tej księgi jeszcze przed pierwszym stycznia.Sam rozdział… Przyznam, że się go obawiałam, bo od początku nie miałam na niego koncepcji, ale chyba nie wyszedł najgorsze – tym bardziej, że pisało mi się go dość przyjemnie. Kolejna notka powinna pojawić się dość szybko, o ile wena pozwolili, chociaż wolałabym nie zapeszać. Z drugiej strony, teraz będzie działo się dużo, a ja czekałam na możliwość opisania finałowych scen tak długo, że liczę, iż zwieńczenie „Ukojenia” przyjdzie mi z łatwością.Dziękuję pięknie za komentarze oraz obecność. W tym miejscu chciałabym życzyć wszystkim szczęśliwego Nowego Roku i udanego Sylwestra.Nessa.
Hej
OdpowiedzUsuńNessie się obudziła, dzięki temu lekarstwu, które dała im kobieta. Bardzo się cieszę- zresztą nie tylko ja. Demetrii prawie lata pod sufitem z tego szczęścia:D W końcu jest znośny, chociaż nie można tego powiedzieć o tropicielu przy Marcusie, który swoją drogą bardzo niefortunnie (dla niego i Kajusza) dał im wskazówkę gdzie szukać tego z braci Volturi, którego mają zabić.
Jestem trochę zdziwiona tym, że Kajusz i Rosa nawiązali sojusz. W końcu to przez niego wampirzyca straciła swojego ukochanego- czyżby o tym zapomniała? No ale chęć zemsty na Nessie jest silniejsza, chociaż jak dla mnie jest to niedorzeczne ze strony iluzjonistki. Ciekawa jestem jak tam biedna Fiona..czy jeszcze żyje, czy koleżanka nie zrobiła jej krzywdy.
Heh.. Dem nie trawi Jacoba, chociaż ten ostatni jak nic uratował im tyłki przed tą nowonarodzoną wampirzycą. Nie chce mu nic zawdzięczać chociaż prawda jest taka, że gdyby nie on, nie miałby kto wracać do Nessie i Seattle. Chociaż o niechęci do adoratora swojej dziewczyny mógłby porozmawiać z teściem- nawet nie wie ile mają ze sobą wspólnego:P
Już niedługo Dem zobaczy się z Nessie:D Oj będzie łzawo i ckliwo:D Tak jak lubię:D
Czekam na następny rozdział:D Z twoją weną pewnie niedługo:P
Guśka