wtorek, 29 grudnia 2015

15. Trop

Demetri
Zadanie miało być proste, przynajmniej z założenia. W przeszłości robiłem to wielokrotnie, czy to na pocieszenie „wielkiej trójce”, czy to dał własnej uciech. W pewnym sensie „miałem to we krwi”, chociaż takie stwierdzenie wydawało się czymś wyjątkowo ironicznym w odniesieniu do wampira. Z drugiej strony, jak inaczej mogłem określić zależność pomiędzy moim istnieniem a darem, który wydawała się być moją integralną cząstką? To było prawie jak szósty zmysł – coś zakodowanego w głębi mojej duszy, o ile mogłem pochwalić się posiadaniem czegoś, co zasadniczo wydawało się być kwintesencją człowieczeństwa. Nigdy nie próbowałem wnikać w to, jak wampiryzm miał się do kwestii wiary, Boga i życia pozagrobowego, aczkolwiek gdyby założyć, że tacy jak my mieli duszę, jakaś jej cząstka przeznaczona była właśnie dla moich umiejętności tropiciela.
Druga – większa, bardziej wpływowa – należała do Renesmee, ale to stanowiło odrębną kwestię, której z dość oczywistych przyczyn wolałem nie roztrząsać. Przynajmniej wiedziałem, że była żywa – jaśniała gdzieś tak na granicy mojej świadomości, coraz silniej i bardziej intensywnie, co lubiłem kojarzyć z myślą o tym, że właśnie odzyskiwała siły. Gdybym tylko zechciał, mógłbym skoncentrować się na tym tropie, podążając za jej blaskiem i bez trudu docierając do domu – do niej, tak jakby była moją osobistą latarnią, wskazującą odpowiedni kierunek. Pokusa była silna, w wyniku czego usiłowałem myślę o Nessie jak najrzadziej, w zamian koncentrując się na zadaniu, które jawiło mi się jako nieszczególnie wygórowana cena za to, że mogliśmy ją ocalić. Nie byłem pewien, jak wyspiarka właściwie chciała sprawdzić, czy zamierzaliśmy wywiązać się z obietnicy, ale to w gruncie rzeczy nie miało znaczenia, skoro żadne z nas nie miało w planach jej oszukać. Kajusza był przeszkodą, którą należało usunąć, a jego zniknięcie było jednym z warunków tego, żeby zapewnić Renesmee bezpieczeństwo – a przy tym spokój nam wszystkim.
Co więcej, chodziło o zemstę. To było coś bardziej złożonego, na swój sposób prymitywnego, jednak nie czułem się z tym źle. Pragnąłem śmierci tego, który miał czelność podnieść rękę, na kobietę, która należała do mnie. To wydawało mi się naturalne i w pełni usprawiedliwione, nawet jeśli w wielu wypadkach mogło okazać się dyskusyjne. Nie chodziło już nawet o to, co działo się w celi ze mną – o upokorzenie i tych kilka tygodni w zamknięciu. Nie chodziło nawet o bezczelny uśmiech Marcusa, choć i tego miałem ochotę rozczłonkować – powoli, boleśnie…
Tutaj od samego początku liczyła się wyłącznie Renesmee.
Być może ta kobieta na wyspie to wiedziała, tak jak i zdawała sobie sprawę z istnienia wampirów. Mówiono, że prawdziwie kochaliśmy tylko raz, odczuwając emocje w o wiele bardziej złożony, intensywniejszy sposób niż ludzie. W istocie coś w tym było, a mnie szlag trafiał na samą myśl o tym, co miało miejsce w Volterze. Wszyscy doświadczyliśmy dość, a jeśli zabicie Kajusza miało okazać się jedynym sposobem na to, żeby odnaleźć ukojenie, zamierzałem wytargać go nawet spod ziemi, gdyby do tego akurat zmusiła mnie sytuacja.
Problem polegał na tym, że sam zainteresowany nie zamierzał tak po prostu dać się złapać. Pierwsze komplikacje pojawiły się jeszcze na Ni'ihau, kiedy spróbowałam wskazać miejsce, które stałoby się naszym punktem zaczepienia. Zarówno Edward, jak i Jacob, musieli polegać na mnie, co zresztą temu pierwszemu przyszło zadziwiająco wręcz łatwo, być może dlatego, że doskonale zdawał sobie sprawę z tego, jakimi dysponowałem zdolnościami. Kundel miał obiekcje, a przynajmniej tyle byłem w stanie wyczytać z jego wymownych spojrzeń, chociaż przynajmniej zdecydował się na to, żeby milczeć. Taki układ mi odpowiadał, chociaż jeśli dobrze się nad tym zastanowić, od chwili rozmowy z Renesmee trwałem w swego rodzaju prywatnej bańce szczęścia, w wyniku czego z równowagi wytrącić mogłoby mnie coś naprawdę wyjątkowego.
Na przykład Kajusz.
Kajusz, który jednak zapadł się pod ziemię, co odkryłem nagle, a co okazało się dla mnie naprawdę szokujące. Kogo jak kogo, ale tego drania znałem dobrze – wiedziałem, jak go wytropić, gdyby zaszła taka potrzeba. Gniew powinien wręcz podsycać nie tylko moje wyostrzone zmysły, ale również dar, przed którym bronić potrafiła się tylko i wyłącznie Bella ze swoją mentalną tarcza. Była jeszcze Rosa, która dzięki swoim iluzjonistycznym zdolnościom była w stanie zwodzić mnie dosłownie tak, jak akurat było jej na rękę, ale z drugiej strony…
A teraz wszystko wskazywało na to, że i Kajusz zniknął – tak po prostu, zupełnie jakby nigdy nie istniał. Optymistyczny scenariusz mógł wiązać się z istnieniem słynnej karmy i dawać nadzieję na to, że Aro albo komuś innemu udało się dorwać wampira przed nami, i już dawno wylądował na jakimś stosie, jednak ja nie wierzyłem w cuda. Bardziej prawdopodobne wydawało się zastosowanie słynnego prawa Murphy'ego, mówiącego o tym, że jeśli coś miało pójść nie tak, najpewniej musiało przybrać taki obrót. Gdyby sprawa była aż taka prosta, mieszkańcy Ni'ihau nie szukaliby potencjalnych obrońców, a nam dane byłoby swobodnie wrócić do domu, tym bardziej teraz, kiedy wszyscy przyjęliśmy na własne oczy przekonać się, czy z Nessie było wszystko w porządku.
W takim wypadku coś było nie tak – z tym, że żadne z nas nie potrafiło jednoznacznie określić co.
W pierwszym odruchu ogarnęła mnie frustracja, jednak załamywanie rąk wydawało się najgorszym z możliwych rozwiązań w obecnej sytuacji. W zamian spróbowałam skoncentrować się na czymś innym, rozwiązanie zaś przyszło samo, niosąc ze sobą swego rodzaju nadzieję, choć za wszelką cenę próbowałem powstrzymać się przed zbytnim optymizmem. Kolejne rozczarowania nie ułatwiały sprawy, a już na pewno nie poprawiały nastroju żadnemu z nas, co koniec końców mogło okazać się zgubne dla całej naszej trójki.
Tak czy inaczej, nikt nie zaprotestował, kiedy tak po prostu zmieniłem nasz pierwotny plan, zamiast koncentrować się na Kajuszu, sugerując coś zupełnie innego.
Albo kogoś.
– Marcus.
Nie potrafiłem wytłumaczyć, jakim cudem znalezienie tego wampira okazało się łatwiejsze niż próba wychwycenia tropu Kajusza. Teoretycznie liczyłem się z tym, że odszukanie przydupasa naszego celu okaże się równie bezowocne, więc tym większym zaskoczeniem okazało się dla mnie to, że bez większego nawet wysiłku udało mi się znaleźć odpowiedni ślad. Kwestia kontaktu fizycznego nie stanowiła najmniejszego problemu, bo z Marcusem drażniliśmy się tak wiele razy, że zastanawiającym mogłoby się okazać to, iż wciąż żyłem. Co prawda Kajuszowi zależało na tym, żebym pozostał względnie cały, jednak w przypadku tego wampira mogłem spodziewać się dosłownie wszystkiego. Niezależnie od wszystkiego – i to łącznie z darem samego zainteresowanego – udało mi się zyskać dość, by w razie potrzeby być w stanie do wampira dotrzeć, chociaż trudno było mi stwierdzić czy to dobrze, czy źle.
Tym większym zaskoczeniem było dla mnie to, że sam Marcus wydawał się znajdować dosłownie gdzieś na wyciągnięcie ręki. 
Zarówno Edward, jak i Jacob wydawali się zaniepokojeni, kiedy wprost oznajmiłam im, że musimy wrócić na Hawai'i. Sam miałam wątpliwości, a w głowie jak na zawołanie zapaliła mi się ostrzegawcza, jednoznacznie dając do zrozumienia, że sprawa jest zbyt podejrzana, żeby mogła być przypadkiem. Marcus nas śledził? Bardzo prawdopodobne, poza tym na swój sposób w stylu Kajusza, chociaż zdecydowanie nie podobało mi się to, że wampir mógł kontrolować nasze ruchy. Nie potrafiłem sobie wyobrazić tego, że przez cały ten czas on i jego podwładny mogli z nami igrać, być może już w Seattle kręcąc się gdzieś w pobliżu. Momentalnie poczułem się nieswojo, a wszystko we mnie zaczęło krzyczeć, że powinniśmy jak najszybciej wracać do stanu Waszyngton i zwiększyć czujność, ale doskonale zdawałem sobie sprawę z tego, że takie rozwiązanie nie wchodzi w grę. Próbowałem uspokajać się myślą o tym, że na miejscu wciąż byli Felix i Hannah, a Cullenowie potrafili o siebie zadbać, ale to nie wystarczało, żebym przestał się martwić.
Powrót na Hawai'i wydawał się jedynym rozsądnym w obecnej sytuacji wyjściem. Co jakiś czas kontrolowałem własne odczucia, zadawalając się niezmienną obecnością Marcusa i pustką, która dochodziła do mnie ze strony Kajusza. „Coś jest nie tak” – upierał się instynkt i znałem już te obawy na pamięć, jednak uparcie usiłowałem ucieszyć natarczywy głosik w głowie, w zamian usiłując przekonać samego siebie, że sytuacja jest pod kontrolą. Jasne, to była mocno naciągana teoria, ale lepszej nie miałem ani ja, ani moje towarzystwo.
Wielokrotnie polowałem, prowadząc innych do celu i to niezależnie od tego, co sam sądziłem o ostatecznej treści powierzonego zadania, więc i tym razem udało mi się odsunąć od siebie wątpliwości. Zdanie się na dar oraz to, co podsuwały mi wyostrzone zmysły, okazało się wyjątkowo proste, trochę jak zdolność wstrzymywania oddechu – sprzeczna z przyzwyczajeniami, ale wykonalna, zwłaszcza dla niepotrzebującego tlenu wampira. Jeśli już decydowałem się odezwać, zwracałem się wyłącznie do Edwarda, choć ten i tak miał bezpośredni dostęp do moich myśli. Zabawne, ale jednak byliśmy zdolni do tego, żeby dość swobodnie się porozumiewać, nie ryzykując, że się pozabijamy, co uznałem za dobry znak. Kwestia wspólnych łowów miała w sobie coś… satysfakcjonującego dla obu stron, a nasze dary na dłuższą metę były w stanie się uzupełniać, przynajmniej teoretycznie. Chodziło o wspólne działanie i dziewczynę, którą oboje kochaliśmy – każdy na swój sposób – więc ewentualne konflikty schodziły na dalszy plan. Podejrzewałam, że Edward tak po prostu nie zamierzał przymknąć oka na to, co było między mną a jego ukochaną jedynaczką, ale tę kwestię mogliśmy zostawić na inny termin.
Tak, zdecydowanie. Zabawne, ale chyba nawet tego chciałem – tego, by moim jedynym problemem była ewentualna akceptacja Cullenów, a zwłaszcza rodziców Renesmee, zabierania o nią i próby przekonania wszystkich wokół, że sytuacja prze ostatnich kilka miesięcy uległa zmianie… Czegokolwiek, bo te komplikacje wydawały się banalne i absolutnie normalne w porównaniu z tym, czego wszyscy doświadczyliśmy.
Cholera, nie przypuszczałem nawet, że rutyna mógłby jawić się jako coś do tego stopnia atrakcyjnego.
Świtało, kiedy wróciliśmy na wyspę, ale bliskość drzew oraz odrobina szczęścia (o ironio…) pozwoliła mnie i Edwardowi uniknąć zamienienia się w dwie dyskotekowe kule na oczach ewentualnych gapiów. Kundel nie miał tego problemu, wręcz ciesząc się pełnią swobody, jeśli chodziło o poruszanie się pośród niewtajemniczonych mieszkańców Hawai'i. W jego przypadku drażniła mnie nawet to, tym bardziej, że nie miałem złudzeń co do tego, czy zamierzał być problematyczny. Dzięki Renesmee wiedziałem, co to wpojenie i jaką rolę Black odegrał w jej życiu, zanim wpływ daru Hanny wszystkiego nie skomplikował. Całą sobą wierzyłem, że wybrała mnie, a gdyby nie upór dwójki wyjątkowo irytujących wampirów, kundel nadal pozostawałby cudownie nieświadomy. Jakkolwiek by nie było, ufałam Nessie, jednak jeden telefon i zachowanie Jacoba dały mi do zrozumienia, że nie zamierzał tak po prostu zniknąć z życia swojej wybranki – i to niezależnie od tego, czego ta mogłaby chcieć.
Ale ona była moja.
Czegokolwiek by nie chciał, Renesmee należała do mnie i to ze wzajemnością; zamierzałem się tego trzymać, nawet gdyby to oznaczało, że miałbym siłą wbić to temu kundlowi do łba.
Hawai'i nie była tak dzika i zalesiona jak Ni'ihau, jednak lasy wciąż stanowiły znamienity procent powierzchni. Miałam wrażenie, że w naturalny sposób wszyscy czuliśmy się najbardziej swobodnie poza zasięgiem ludzkich zmysłów, w otoczeniu drzew i natury. Przedzieranie się przez gęstwinę nie stanowiło najmniejszego problemu, poza tym miało kilka swoistych plusów, jak chociażby to, że Jacob z łaski swojej zdecydował poruszać się w swojej mniej gadatliwej formie. Co prawda dziwnie czułem się w towarzystwie pokaźnych rozmiarów, bez wątpienia niebezpiecznego basiora, który przez cały ten czas trzymał się zaledwie kilka metrów ode mnie, jednak skupiony na biegu i swoich zdolnościach starałem się o tym nie myśleć. To zresztą nie było takie trudne, a moje myśli raz po raz powracały do nieobecności Kajusza oraz coraz wyraźniejszemu śladowi Marcusa. Jego blask był intensywny, kuszący i rzeczywisty, poza tym dodawał mi pewności siebie, stopniowo utwierdzając w przekonaniu, iż jestem w stanie bez większego problemu osiągnąć przynajmniej ten jeden z zamierzonych celów. Oczywiście, to wiązało się ze swoistym ryzykiem, skoro nieśmiertelny bez większego wysiłku mógł stłumić wampirzą cząstkę we mnie oraz Edwardzie, ale – co przyznawałem niechętnie – wciąż mieliśmy „niespodziankę” w postaci zmiennokształtnego Quileuta. W końcu jak się nie ma, co się lubi…
Zatrzymałem się gwałtownie, w pełni posłuszny instynktowi. Poczucie niepokoju pojawiło się nagle, tak silne, że gdybym był człowiekiem, pewnie z wrażenia zakręciłoby mi się w głowie. Machinalnie zacisnąłem dłonie w pięści, wbijając wzrok w ciemność i czujnie wodząc spojrzeniem na prawo i lewo. W gęstwinie nie widziałem niczego, a rosnące blisko siebie, nachylone w najróżniejsze strony drzewa, kołysały się łagodnie, zwodzić już i tak zbytnio wyostrzone zmysły. Każdy ruch wydawał się podejrzany, poza tym przez cały czas towarzyszyło mi niejasne wrażenie, iż coś czai się gdzieś na wyciągnięcie ręki – być może nawet przed nami, chociaż nie mogłem mieć pewności.
– Nie wiem – usłyszałem nerwowy pomruk Edwarda. Nie zwracał się do mnie, co uprzytomniło mi, że musiał reagować na jakąś myśl rdzawo brązowego wilka. – Wiesz co robisz, Demetri? – zapytał nagle, a ja nieznacznie potrząsnąłem głową.
– Idziemy w dobrą stronę – oznajmiłam z naciskiem. Zawahałam się na moment, gniewnie mrużąc oczy i usiłując dostrzec coś w pustce przed nami. – To zdecydowanie dobry kierunek, ale…
Gwałtownie urwałem, dla pewności w ostrzegawczym geście unosząc dłoń i nakazując pozostałej dwójce milczenie – najpewniej niepotrzebnie, bo kątem oka widziałem, że zesztywniali, wyczuwając to samo, co i ja.
Cisza przytłaczała, jednak starałem się nie zwracać na to uwagi. W zamian w pełni koncentrowałam się na swoim darze, a zwłaszcza na tym nieznośnym poczuciu przyciągania, które nakazywało mi jak najszybciej rzucić się do ataku. „To już!” – wydawało się krzyczeć wszystko we mnie, jak zawsze, kiedy mój cel znajdował się gdzieś na wyciągnięcie ręki. W normalnym wypadku czułbym satysfakcję, jednak w tamtej chwili towarzyszyło mi przede wszystkim rozdrażnienie. W grę wchodził niebezpieczny, utalentowany nieśmiertelny, a ja akurat nie miałem pod ręką ani sadystycznych „piekielnych bliźniąt”, ani Felixa, chociaż nie miałem pewności, co tak naprawdę zmieniłaby obecność tego drugiego. W gruncie rzeczy chodziło o przyzwyczajenia, a my współpracowaliśmy razem na tyle długo, by być w stanie wzajemnie uzupełniać swoje ruchy. To był jakiś wyjątkowy rodzaj więzi, którego nie miałem ani z Edwardem, ani tym bardziej Jacobem, w wyniku czego nie potrafiłem jednoznacznie stwierdzić na co mogło być stać tę dwójkę. Czułem się niepewnie, a to zwłaszcza w obecnej sytuacji mogło okazać się zgubne.
– No dobra… Bez żartów! – zniecierpliwiłem się. Wbiłem wzrok w ciemność, nie po raz pierwszy próbując wypatrzeć coś pomiędzy drzewami. – Przecież wiem, że tutaj jesteś, dupku! – warknąłem, mając serdecznie dość zabawy w kotka i myszkę.
Edward spojrzał na mnie z powątpiewaniem, najwyraźniej mając wątpliwości, ale ostatecznie nie odezwał się nawet słowem. Spiął się, najpewniej nasłuchując, nim jednak zdążyłem zapytać go o to, czy był w stanie wyczuć coś niewłaściwego, sam wychwyciłem wyraźny ruch dosłownie naprzeciwko nas. Ktokolwiek to był, bez wątpienia chciał się ujawnić, kiedy zaś dostrzegłem w mroku parę intensywnie czerwonych oczu, niemalże siłą musiałem zmusić się do tego, żeby pozostać na swoim miejscu.
Marcus wyglądał jak ktoś, kto doskonale się bawił. Cały w czerni, poruszał się powolnym ludzkim tempem, stawiając kolejne kroki w tak lekki i pełen gracji sposób, że wydawał się płynąć w powietrzu. Ciemne włosy miał w nieładzie, blada skóra wydawała się jarzyć w ciemnościach, ale to wcale nie wpływało niekorzystnie na jego wygląd. Wręcz przeciwnie – wyglądał jak zjawa, niebezpieczny i na swój sposób eteryczny, co mogłoby robić wrażenie, gdyby akurat nie wzbudzał we mnie najgorszych, najbardziej skrajnych emocji, wręcz prosząc się o to, żebym rzucił mu się do gardła.
Gniewnie zmrużyłem oczy, siląc się na spokój i to, żeby tkwić na swoim miejscu. Bezwiednie przybrałem pozycję obronną, napinając mięśnie i będąc w absolutnej gotowości do tego, żeby w dowolnym momencie zareagować na jakąkolwiek oznakę tego, że mógłbym być w niebezpieczeństwie. Kątem oka zauważyłem, że Edward również był podenerwowany, po a tym przesunął się bliżej mnie, przyczajony jak dzikie zwierzę. Jacob zniknął mi z oczu, a ja omal nie prychnąłem, mimo wszystko zaskoczony myślą o tym, że mógłby tak po prostu uciec, zostawiając nas samych sobie. Jasne, nie potrzebowałem go, a przynajmniej tak myślałem przez większość czasu, jednak takie tchórzostwo z jego strony wydało mi się co najmniej niedorzeczne.
W porządku, to nie był Kajusz, którego mieliśmy odnaleźć, ale to w gruncie rzeczy nie miało dla mnie znaczenia. Mieliśmy z Marcusem rachunki do wyrównania, poza tym jeśli on był tutaj, kwestią czasu mogło okazać się znalezienie aktualnie najważniejszego z Volturi. Ta dwójka była nierozłączna, a przynajmniej ja tak lubiłem o nich myśleć, zwłaszcza kiedy przesiadywałem w tej cholernej celi, a tych dwóch pojawiało się niemalże w regularnych odstępach czasu, żeby „umilić mi” czas oczekiwania.
– Serio? – rzucił niemal pogodnym tonem Marcus, wymownie unosząc brwi ku górze.
Mocniej zacisnąłem dłonie w pięści, nie tylko poirytowany jego zachowaniem, ale przede wszystkim zaniepokojony. Wyglądał na w pełni rozluźnionego, spokojny i chyba nawet rozbawiony, jakby fakt, że moglibyśmy mieć przewagę liczebną nie robił na nim najmniejszego nawet wrażenia.
Och, oczywiście, że nie… Jak mogłoby, skoro w każdej chwili mógł zrobić z nas parkę łatwych do pokonania ludzi?
Wiedziałem o tym, ale zdecydowanie nie zamierzałem okazywać związanej z tą świadomością frustracji. Wręcz przeciwnie – za wszelką cenę usiłował działać mu na nerwy, czy to złośliwym uśmiechem, czy też pobłażliwym spojrzeniem, które jednoznacznie sugerowało, że uważam mojego przeciwnika za idiotę.
– Co tam, Marcus? – zapytałem, ale choć chorałem, żeby mój głos zabrzmiał równie swobodnie i beztrosko, we własnym tonie wychwyciłem gniewną nutę. – Gdzie twój chłopak? – dodałam, a on spojrzał na mnie z politowaniem, nie sprawiając wrażenia lekko nawet urażonego.
– To przestało być zabawne po pierwszym tygodniu – stwierdził, wywracając oczami. – Aczkolwiek skoro już pytasz… Powiedzmy, że poluje na rudziki – oznajmił i mrugnął do mnie porozumiewawczo.
Musiał chcieć mnie sprowokować – to wydawało się aż nadto oczywiste, a przynajmniej chciałem w to wierzyć – a jednak na tę złośliwą uwagę aż się we mnie zagotowało. Z gardła wyrwało mi się gniewne, sfrustrowana warknięcie – forma ostrzeżenia, chociaż o to nie zrobiło na Marcusie najmniejszego nawet wrażenia. Stał tam, gdzie wcześniej, uśmiechając się głupkowato i wyglądając na kogoś wyjątkowo znudzonego konwersacją, którą przyszło mu prowadzić. Wszystko we mnie aż rwało się do tego, żeby porządnie mu przyłożyć; po prostu rozerwać go na kawałeczki, dość skrupulatnie, żeby zabolało, zanim ostatecznie pozwoliłbym sobie na to, by pozwolić jego szczątkom spłynąć. Tak, chyba dopiero taki rodzaj jego śmierci przyniosłaby mi pełnię satysfakcji, tym bardziej, że sama tylko konieczność spoglądania na tego wampira wystarczyła, żeby doprowadzić mnie do szału.
– Dem – rzucił ostrzegawczym tonem Edward, taksując mnie wzrokiem. „Durniu, opanuj się!” – sugerowało jego spojrzenie, ale to wcale nie było takie łatwe, a i sam zainteresowany sprawiał wrażenie kogoś, kto balansował gdzieś na granicy wytrzymałości.
Marcus jedynie się uśmiechnął, kolejny raz wystawiając nasze nerwy na próbę. Mogłam tylko zgadywać, co takiego sobie myślał i czy wykorzystał swój dar, tym bardziej, że jego zdolności nigdy nie objawiały się w jakiś szczególnie widoczny sposób. Sam nie czułem różnicy, napędzany przez gniew, który bawił wszystko inne na czerwono. Miałem wrażenie, że świat – wszystko to, co mnie otaczała, a już zwłaszcza Marcus – łagodnie jarzy się w ciemnościach, emitując coś na kształt rubinowego blasku. Szkarłat wydawał się wszechobecny, trochę jak delikatna mgiełka, która ciasno przylegała do wszystkiego wokół, zupełnie jakby w ten sposób chciała podkreślić już i tak dziwnie wyostrzone kontury znajdujących się w zasięgu mojego wzroku kształtów.
Ten gniew…
Opanuj się, warknąłem na siebie w duchu. To jest gra, a Marcus ustala zasady. Jeśli tak dalej pójdzie, będzie miał przewagę.
Ta, łatwo powiedzieć, jednak o wiele trudniej zrobić. Szlag trafiał mnie na samą myśl o tym, co mógł zdziałać ten wampir – i co zdziałał do tej pory. To był osobisty rodzaj urazy, chociaż doskonale zdawałem sobie sprawę z tego, że gniew nigdy nie był dobrym doradcą. W zasadzie żadne emocje takie nie były, chociaż łatwiej było mi udawać, że to nie ma znaczenia – i że wiem, co takiego robię, chociaż w tym stwierdzeniu nie było nawet cienia prawdy.
Coś w wyrazie twarzy Marcusa zmieniło się, chociaż początkowo nawet nie zwróciłem na to uwagi. Byłem zły, wręcz zaślepiony, a wszelakie bodźce dochodziły do mnie jakby zza tej czerwonej kurtyny, którą widziałem – spowolnione, ale za to wyostrzone o wiele bardziej, aniżeli mógłbym przypuszczać. Próbowałem zebrać myśli i udawać, bezskutecznie próbując nad sobą zapanować i starając się samemu sobie wytłumaczyć, jakim cudem sama tylko obecność tego wampira wystarczyło, żeby doprowadzić mnie do szału.
A niech go szlag!
– Dem… Demetri! – usłyszałem naglący głos Edwarda, jednak tym razem nie brzmiał wyłącznie tak, jakby próbował mnie strofować za to, że zbytnio zapędzałem się we własnych uczuciach.
Niewiele brakowało, żebym przeoczył gwałtowny ruch, który nagle wychwyciłem po swojej prawej stronie. Rzuciła się na mnie z dzikim wrażeniem, będącym czymś z pogranicza warknięcia oraz rozdzierającego szlochu, który sam w sobie mógł wystarczyć, by nabrać ochoty na to, żeby zakryć uszy dłońmi. Nie pamiętałem, kiedy ostatnim razem słyszałem coś równie poruszającego, jednak to nie miało znaczenia, zwłaszcza w obliczu nagłego ataku.
W pierwszym odruchu nawet nie zareagowałem, pozwalając na to, żeby drobna, aczkolwiek wyjątkowo silna postać bez większego wysiłku powaliła mnie na ziemię. Z piersi mojej przeciwniczki – kobiety, bo takie zawodzenia mogło wydobyć się wyłącznie z gardła przedstawicielki płci pięknej – wyrwał się kolejny dziki wrzask. Rubinowe tęczówki zabłysły dziko, a chwilę później młoda wampirzyca naparła na mnie całym ciałem, rozwarła szczęki i – prawie jak atakująca kobra – zamierzyła się na moje odsłonięte gardło.
Odzyskałem kontrolę nagle, bez chwili wahania decydując się na obronę. Szybkim, zdecydowanym ruchem zarzuciłem ją z siebie, niemalże z ulgą przyjmując fakt, że wciąż byłem do tego zdolny. W następnej sekundzie poderwałem się na równe nogi, przybierając pozycję obronną i gniewnie wodząc wzrokiem na prawo i lewo.
Nieśmiertelna z lekkością wylądowała na nieznacznie ugiętych nogach. Drżała na całym ciele, jakby konieczność powstrzymywania się przed natychmiastowym ponowieniem ataku wymagała od niej niemalże bolesnego wysiłku. Mocno zaciskała szczęki, co sprawiło, że niegdyś najpewniej delikatne rysy twarzy wyostrzyły się, a skóra naciągnęła tak bardzo, że chyba jedynie cudem nie pękła. Czarne, splątane włosy częściowo przysłoniły jej policzki, mocno kontrastując z bladością cery, chociaż kiedy przyjrzałem się dokładniej, udało mi się dostrzec lekko oliwkowy odcień – pozostałości melatoniny. Na sobie wciąż miała kolorową letnią sukienkę z jakimś kwiatowym motywem, teraz podartą i brudną, co w jakiś paradoksalny sposób wydawało się pasować do nowej postaci ciemnowłosej dziewczyny.
– Hm… Dobrej zabawy – rzucił jakby od niechcenia Marcus, uważnie obserwując sytuację. Nawet na niego nie spojrzałem, w pełni skoncentrowany na poczynaniach zdezorientowanej, ogarniętej szałem wampirzycy, która właśnie przymierała się do kolejnego ataku. – Tak mi się spodobała, kiedy ją zobaczyłem, że po prostu nie mogłem się powtrzymać… Co prawda nie jest aż tak urodziwa, jak twoja słodka partnerka, ale jak się nie ma, co się lubi…
Mówił coś jeszcze, a przynajmniej tak mi się wydawało, ale ostatecznie nie usłyszałem pełnej treści jego wypowiedzi. Mogłem tylko zgadywać, co takiego Marcus sobie myślał, ale najwyraźniej jego uwagi – zwłaszcza te, które dotyczyły Renesmee – zdecydowanie nie spodobały się jej ojcu, bo dotychczas pozornie opanowany Edward nagle warknął dziko i bez chwili wahania skoczył w stronę nieśmiertelnego. No cóż, mogłem z góry uprzedzić ją, że to nie jest najlepszy pomysł, jednak sam byłem zajęty nieszczęsną dziewczyną, którą prawa ręka Kajusza wybrał tylko i wyłącznie po to, żeby utrudnić nam życie. Co więcej, Cullen przestał potrzebować jakichkolwiek wyjaśnień, kiedy całym ciężarem ciała wylądował na najbliższym drzewie, a to złamało się niczym zeschnięta gałązka, płosząc kilka ptaków oraz już i tak trzymającą się od nas na dystans zwierzynę.
Usłyszałem, że Edward zaklął cicho, być może w końcu zaczynając pojmować, w czym tak naprawdę leżała siła Marcusa. Jego dar był niebezpieczny, stanowiąc prawdziwe przekleństwo dla każdego wampira, tym bardziej w sytuacji, w której dochodziło do walki. Sam aż nazbyt dobrze znałem uczucie nieznośnej wręcz bezużyteczności, które towarzyszyło mi przez kilkanaście monotonnych dni zamknięcia, kiedy to moje dotychczas wyostrzone zmysły stawały się całkowicie bezużyteczne, o jakiejkolwiek formie nadnaturalnej siły nie wspominając. Marcus miał specyficzny talent pozbawiania swoich ofiar tego, co stanowiło o ich wyjątkowości – po prostu „wyłączał” wampirzą naturę, zupełnie jak za sprawą przełącznika, który jako jedyny był w stanie znaleźć. W efekcie doprowadzał do tego, że potencjalny delikwent przestawał znaczyć cokolwiek – przynajmniej w oczach wampira, dla którego musiał być ni mniej, ni więcej, ale po prostu słabym człowiekiem.
Od początku czułem, że prędzej czy później zdecyduje się na to, żeby po raz kolejny dać nam piękny popis swoich umiejętności. Kiedy na dodatek jego zdolności dotknęły nie tylko Edwarda, ale również mnie – i to akurat w chwili, w której rozszalała, spragniona mordu i szalejąca z powodu braku krwi wyspiarka po raz kolejny spróbowała rzucić mi się do gardła. Jej ruchy nagle wydały mi się zdecydowanie zbyt precyzyjne, harmoniczne i tak błyskawicznie następujące po sobie, że cała jej postać jak na zawołanie zaczęła zamazywać mi się przed oczami, przypominając wielobarwną smugę. Gdyby na domiar złego Marcus był w stanie przywołać chociażby iluzję funkcji życiowych, serce najpewniej waliłoby mi jak oszalałe, działając na ciemnowłosą dziewczynę trochę tak, jak czerwona płachta na byka.
No cóż, jakkolwiek by nie było, nieśmiertelna najwyraźniej nie potrzebowała zachęty. Młode wampiry miały to do siebie, że niewiele trzeba było, żeby doprowadzić je do ostateczności. Tak było w przypadku tej dziewczyny – spragnionej, pozbawionej nadziei i najpewniej wciąż nie zdającej sobie sprawy z tego, kim jest i czego potrzebuje. Takie przypadki zdarzały się w przeszłości bardzo często, zwłaszcza w okresie, w którym pośród nam podobnych pojawiła się ta cholernie niebezpieczna moda na tworzenie całych armii nieśmiertelnych istot. Już wtedy dochodziło do rzezi, zaś zamieszkujące południowe wampiry prześcigały się wzajemnie, na masową skalę przemieniając kolejnych mieszkańców najbliżej położonych miast. Część nawet głodziła ich, na dodatek właśnie w okresie, w którym pragnienie zawsze bywało najsilniejsze – ot tak, dla lepszego efektu. Nie miałem złudzeń co do tego, czy Marcus planował stworzyć sobie armię, bo nawet on nie był na tyle szalony, żeby posunąć się aż tak daleko, ale jego sposób traktowania swojej… dopiero co przemienionej podopiecznej wydawał się dość oczywisty.
Cudownie, po prostu fantastycznie! Najdelikatniej rzecz ujmując, obaj z Edwardem byliśmy właśnie w ciemnej…
Dziewczyna zamarła, nagle po prostu zastygając w bezruchu. Jej tęczówki – wcześniej intensywnie czerwone – w mgnieniu oka pociemniały i rozszerzyły się, zdradzając coś, co byłem skłonny określić wyłącznie mianem skrajnego przerażenia. Niewiele istniało na świecie rzeczy, które byłby w stanie wytrącić z równowagi młodego wampira, nie wspominając o powstrzymaniu przed rzuceniem się do ataku, wiec taka reakcja sama w sobie wydała mi się dość osobliwa. W pełni zrozumiałem dopiero po chwili, kiedy wyspiarka gwałtownie poderwała głowę, niespokojnie patrząc na coś, co znajdowało się gdzieś poza zasięgiem mojego stosunkowo przytłumionego wzroku.
Albo raczej na kogoś.
Warknięcie, które przerwało panującą dotychczas ciszy, w pewnym sensie tłumaczyło wszystko. Zakląłem w duchu, przez moment zdolny wyłącznie do tego, by myśleć o tym, że świat jest cholernie pokręcony – i to nie tylko ten, który wiązał się z nieśmiertelnymi. Z drugiej strony, chyba bardziej szalone były wyłącznie uczucia, ale ta kwestia znajdowała się gdzieś na drugim planie, dla mnie pozbawiona jakiejkolwiek wartości.
Cholera, bez przesady. Jeszcze tego by brakowało, żeby ten cholerny kundel…
Jacob – wciąż pod postacią olbrzymiego basiora – znowu zaczął powarkiwać, zanim ostatecznie rzucił się do ataku. Nawet ciesząca się krótkim stażem nieśmiertelności dziewczyna musiała zdawać sobie sprawę z tego, że cokolwiek jest nie tak, bo natychmiast poderwała się na równe nogi, gotowa rzucić się do ucieczki. Była szybka, zresztą jak każda młódka, skoro w jej ciele wciąż znajdowały się pozostałości ludzkiej krwi, jednak zmiennokształtny okazał się nie tylko wprawniejszy, ale przede wszystkim bardziej doświadczony. Zdążyłem już zapomnieć, co to tak naprawdę znaczyć „być człowiekiem”, więc tym większym szokiem dla moich zmysłów okazało się to, jak błyskawicznie kundlowi udało się dopaść moją przeciwniczkę. Nie, zdecydowanie nie zamierzałem tak po prostu przyjąć do wiadomości, że w pewnym sensie właśnie uratował nam wszystkim tyłki, a tym bardziej mógłbym być mu coś winien – nie jemu! – ale gdyby dobrze się nad tym zastanowić…
Dźwięk rozrywanego metalu okazał się bardziej przeszywający i głośny, aniżeli mógłbym się tego spodziewać. Kundel wydawał się być w swoim żywiole, jakby stworzony do tego, żeby olbrzymimi szczękami rozrywać wampirze ciało na kawałeczki, zachowując się przy tym trochę tak, jak swawolny szczeniak, któremu udało się dorwać do nowej zabawki. To mogłoby być nawet przerażające, gdyby nie to, że w przeszłości wielokrotnie doświadczałem podobnych widoków, w wielu wypadkach osobiście robiąc za kata. Zarówno wtedy, jak i teraz, nie zrobiło to dla mnie szczególnego wrażenia, ale z drugiej strony…
Nessie by tego nie rozumiała.
Byłem tego pewien, tym bardziej, że wciąż miałem w pamięci jej reakcję na to, że zabiła Jane. Nie miałem pojęcia, co to tak naprawdę oznaczało, ale ta jej wciąż wyraźna bezradność wobec zabijania, wydała mi się nader istotna w tamtym momencie.
Chwilę jeszcze patrzyłem na Jacoba, dopiero po kilku następnych sekundach biorąc się w garść na tyle, żeby być w stanie poderwać się na równe nogi. Zamrugałem kilkukrotnie, po czym powiodłem wzrokiem dookoła, próbując wypatrzeć Edwarda. Dopiero w chwili, w której naprawdę wyczułem, że ten zmaterializował się tuż za moimi plecami – z prędkością, która nigdy nie miała być dana żadnemu człowiekowi – uprzytomniłem sobie, że moich zmysłów i wampirzych zdolności nie tłumiło już nic.
– Marcus uciekł – uświadomił mnie spiętym tonem Edward. Był wściekły, najdelikatniej rzecz ujmując, chociaż po jego spojrzeniu i sposobie, w jaki napinał mięśni, można było domyślić się, że przynajmniej próbował nad sobą zapanować. – Pobiegł w stronę miasta, a przynajmniej tak mi się wydaje. Próbował mnie zwodzić, ale…
– Ale co? – ponagliłem spiętym tonem.
Wampir gniewnie zmrużył oczy; jego zwykle topazowe tęczówki gwałtownie pociemniały, co prawda nie aż tak ciemne, jak u tamtej dziewczyny w napadzie szału, ale jednak.
– Nie chciał myśleć o Kajuszu, chociaż było coś takiego… Nie wiem, może to sposób, żeby mnie zdenerwować – ta uwaga o rudzikach – ale mimo wszystko mi się to nie podoba – przyznał, a ja ledwo powstrzymałem się przed prychnięciem.
Doprawdy? To, że wszystko szło nie tak, wydawało się oczywiste jeszcze zanim w Seattle pojawiła się Fiona ze swoimi cudownymi radami.
– Powiadasz, Kapitanie Oczywisty? – zapytałem, nie szczędząc sobie ironii. – Marcus i Kajusz sami w sobie są powodem do tego, żeby…
Gwałtownie urwałem, tym bardziej, że moje myśli przez cały ten czas wydawały się zwracać w zupełnie inne rejony. Wciąż myślałem o Nessie, jakby podejrzewając, że coś jest nie tak, chociaż sam nie miałem pewności od czego powinienem zacząć. Potrzebowałem punktu zaczepienia – jakiejś podpórki – poza tym…
I jeszcze ten tekst o rudziku – uwaga, która równie dobrze mogła nie znaczyć niczego, tym bardziej, że Marcus zawsze wiedział, gdzie powinien uderzyć, żeby zabolało jak najmniej, ale z drugiej strony… Co, jeśli ten jeden jedyny raz był aż nazbyt poważny? Był tutaj – śledził nas – podczas gdy Kajusz zapadł się gdzieś pod ziemię, jakimś cudem będąc gdzieś poza zasięgiem mojego daru. Tak samo było z Heidi, zanim udało mi się odnaleźć ją i Nessie, co w gruncie rzeczy nie musiało niczego znaczyć, ale… No cóż, ja już jakiś czas temu przestałem wierzyć w przypadki.
Wszystko tak czy inaczej sprowadzało się do jednej osoby – wampirzycy, która tak jak i Bella potrafiła skryć się przed moimi umiejętnościami.
A Rosa – jeśli wierzyć Fionie – przez cały ten czas kręciła się gdzieś w Seattle…
– Wracamy do domu.
Ostatni rozdział w tym roku, dokładnie tak, jak sobie to zaplanowałam. Bardzo cieszę się, że udało mi się go skończyć planowo, bo bardzo zależało mi na dotarciu do połowy tej księgi jeszcze przed pierwszym stycznia.
Sam rozdział… Przyznam, że się go obawiałam, bo od początku nie miałam na niego koncepcji, ale chyba nie wyszedł najgorsze – tym bardziej, że pisało mi się go dość przyjemnie. Kolejna notka powinna pojawić się dość szybko, o ile wena pozwolili, chociaż wolałabym nie zapeszać. Z drugiej strony, teraz będzie działo się dużo, a ja czekałam na możliwość opisania finałowych scen tak długo, że liczę, iż zwieńczenie „Ukojenia” przyjdzie mi z łatwością.
Dziękuję pięknie za komentarze oraz obecność. W tym miejscu chciałabym życzyć wszystkim szczęśliwego Nowego Roku i udanego Sylwestra.

Nessa.

1 komentarz

  1. Hej
    Nessie się obudziła, dzięki temu lekarstwu, które dała im kobieta. Bardzo się cieszę- zresztą nie tylko ja. Demetrii prawie lata pod sufitem z tego szczęścia:D W końcu jest znośny, chociaż nie można tego powiedzieć o tropicielu przy Marcusie, który swoją drogą bardzo niefortunnie (dla niego i Kajusza) dał im wskazówkę gdzie szukać tego z braci Volturi, którego mają zabić.
    Jestem trochę zdziwiona tym, że Kajusz i Rosa nawiązali sojusz. W końcu to przez niego wampirzyca straciła swojego ukochanego- czyżby o tym zapomniała? No ale chęć zemsty na Nessie jest silniejsza, chociaż jak dla mnie jest to niedorzeczne ze strony iluzjonistki. Ciekawa jestem jak tam biedna Fiona..czy jeszcze żyje, czy koleżanka nie zrobiła jej krzywdy.
    Heh.. Dem nie trawi Jacoba, chociaż ten ostatni jak nic uratował im tyłki przed tą nowonarodzoną wampirzycą. Nie chce mu nic zawdzięczać chociaż prawda jest taka, że gdyby nie on, nie miałby kto wracać do Nessie i Seattle. Chociaż o niechęci do adoratora swojej dziewczyny mógłby porozmawiać z teściem- nawet nie wie ile mają ze sobą wspólnego:P
    Już niedługo Dem zobaczy się z Nessie:D Oj będzie łzawo i ckliwo:D Tak jak lubię:D
    Czekam na następny rozdział:D Z twoją weną pewnie niedługo:P

    Guśka

    OdpowiedzUsuń


After We Fall
stories by Nessa