środa, 27 kwietnia 2016

22. „Poradzę sobie”

Renesmee
Atmosfera była napięta, jednak starałam się o tym nie myśleć. Skupiłam się na tym, co działo się wokół mnie, raz po raz powtarzając sobie, że na wątpliwości i żale dopiero nadejdzie odpowiednia pora. Musiałam przynajmniej udawać, że wszystko jest w porządku, by inni uwierzyli w to, że faktycznie jestem dość silna, żeby poradzić sobie ze wszystkim, co nas czekało. Już i tak spodziewałam się burzy, aż nazbyt świadoma tego, że to, iż udało mi się owinąć sobie wokół palca Demetriego, wcale jeszcze nie znaczyło, że problem został rozwiązany, a ja mogę odetchnąć. Moi najbliżsi nie zdawali sobie sprawy z tego, jak wiele zmieniło się przez te pół roku i co takiego miało miejsce, kiedy byłam w Volterze, nie wspominając o wydarzeniach z celi – o tym, że mogłabym zabić Jane. W zasadzie nie miałam pewności, czy w najbliższym czasie w ogóle miałam znaleźć w sobie dość odwagi, by chociaż słowem zająknąć się na ten temat.
Dłonie Demetriego z wolna przesunęły się wzdłuż mojego ciała, ostatecznie lądując na biodrach. Niechętnie pozwoliłam na to, żeby odsunął mnie od siebie, aż nazbyt świadoma tego, że nie mogliśmy przez resztę wieczności trwać w bezruchu, na dodatek spleceni ze sobą w uścisku. Poczułam się dziwnie, kiedy pomiędzy naszymi ciałami na powrót pojawił się dystans, ale nie skomentowałam tego nawet słowem. Miałam złe przeczucia, choć i tego usiłowałam nie okazywać. To nic takiego, warknęłam na siebie w duchu, za wszelką cenę usiłując przekonać samą siebie, że nie mam powodów do niepokoju. Jasne, że się martwiłam i że wszyscy nadal byliśmy zagrożeni, ale pomimo tego myślenie o tym, że jeśli tylko odsunę się od tropiciela, wszystko po raz kolejny się skomplikuje, nie miało sensu.
W milczeniu powiodłam wzrokiem dookoła, ledwo powstrzymując sfrustrowany jęk w odpowiedzi na liczne, skoncentrowane na nas spojrzenia. Wciąż z uporem ignorowałam Jacoba, co przychodziło mi zaskakująco wręcz lekko, choć chyba powinnam była mieć do siebie o to pretensje. Tchórz!, tłukło mi się w głowie, ale nawet to nie robiło na mnie wrażenia. To przerażające, jak łatwo przychodziło mi teraz „wyłączanie” niektórych emocji, jednak uznałam, że tym mogłam zamartwiać się dużo później. Teraz najważniejsze było przetrwanie, więc każdy sposób był wystarczająco dobry, żeby spróbować to osiągnąć.
– To co robimy? – zapytałam wprost, jak gdyby nigdy nic decydując się przejść do rzeczy. Nigdy nie miałam się za przywódcę, jednak sytuacja wręcz wydawała się tego ode mnie wymagać. Z drugiej strony, być może to była kolejna zmiana, która nastąpiła we mnie – a także coś, czego zdążyłam nauczyć się przy Demie, Felixie i Hannie. – Na co czekacie? Mala miała was przenieść, więc się pośpieszmy – ponagliłam i najwyraźniej moje słowa zabrzmiały dość sensownie, bo w końcu doczekałam się jakiejkolwiek reakcji.
– A co ze mną? – zapytała Mala, a ja na moment zesztywniałam, bo zwróciła się bezpośrednio do mnie. – Czy kiedy wszystkich przeniosę, powinnam tutaj wrócić? Potrafię walczyć – oznajmiła z powagą, wprawiając mnie w konsternację, bo nie miałam najmniejszego pojęcia, co takiego powinnam jej powiedzieć.
Otworzyłam i zamknęłam usta, w ostatniej chwili powstrzymując się przed zaprzeczeniem. Być może nie byłam już taka, jak ona, tym bardziej, że jad Kajusza w dość znaczący sposób wpłynął na mnie i moje ciało, ale i tak nie najlepiej zabrzmiałoby, gdybym to właśnie ja zaczęła mówić o kwestiach bezpieczeństwa. Nie chciałam wyjść na hipokrytkę, nie wspominając o dostarczaniu tacie argumentów, choć podejrzewałam, że i bez tego miał na poczekaniu wymienić mi dość własnych.
– Nie ma potrzeby, żebyś to właśnie ty ryzykowała życiem. Już i tak zrobiłaś dość – oznajmił Demetri, w porę przychodząc mi z pomocą. Swoją drogą, jak na niego, to było już całkiem miłe, nie wspominając o tym, że niewiele brakowało, żeby posłużył się o podziękowania. – Wynoście się, a resztą zajmiemy się my. Po pierwsze, powinniśmy ustalić, ilu tak naprawdę ich zostało. Młode wampiry zabija się łatwo, o ile nie pozwolić im na element zaskoczenia – stwierdził, a ja i bez patrzenia na Jaspera wiedziałam, że miał rację.
Nerwowo rozejrzałam się dookoła, jakbym spodziewała się, że nasi wrogowie sami zdecydują się na to, żeby pojawić się w zasięgu naszego wzroku, a potem jeszcze uprzejmie ustawią się w rządku, żeby łatwiej było nam ich policzyć. To byłoby szczytem marzeń, zresztą sama nie byłam pewna, co stanowiło lepszą alternatywę – pozorny spokój, połączony z nerwowym oczekiwaniem, czy może natychmiastowy atak, zmuszający nas do podjęcia dość jednoznacznych działań. Bałam się walki, nie tyle martwiąc się tego, że mogłaby stać mi się jakakolwiek krzywda, ale przede wszystkim z obawy przed tym, że przeze mnie coś złego spotka moich najbliższych. Nie chciałam o tym myśleć, a tym bardziej musieć na to patrzeć, choć jednocześnie zdawałam sobie sprawę z tego, że nikt nie da mi całkowitej gwarancji, że wszystko pójdzie dobrze.
– Rozproszył nas pożar, więc tak naprawdę nie widzieliśmy, ilu przyprowadził ze sobą Kajusz. – To Bella pokusiła się o zaspokojenie ciekawości mojego lubego. Jej spojrzenie raz po raz nerwowo uciekało to w stronę męża, to znów moją, a po sposobie w jaki błyszczały jej oczy, momentalnie zorientowałam się, że się bała – i że najpewniej przechodziła dokładnie te same rozterki, co i ja. – Zabiliśmy może pięciu. Byli w grupie, więc może chodziło tylko o to, żeby nas zaskoczyć, ale… – Urwała, wymownie wzruszając ramionami.
– To marne pocieszenie, bo wciąż tylko spekulujemy. Nadal musimy zakładać, że jest ich więcej – oznajmił z powagą Demetri. – Okej, w takim razie trzeba będzie się rozejrzeć. Priorytetem jest Kajusz, ale powinniśmy też poszukać reszty, żeby…
– Mogę wiedzieć, dlaczego on się rządzi? – weszła mu w słowo Rosalie, a we mnie aż się zagotowało.
Do tej pory nie zwracałam uwagi na ciotkę, wciąż rozżalona po naszej ostatniej, prawdziwej rozmowie, kiedy tak niedelikatny sposób przypomniała mi o Jacobie. Od początku przeczuwałam, że będzie jedną z tych osób, które ze spokojem nie przyjmą tego, że mogłabym związać się akurat ze strażnikiem Volturi (teraz już byłym, ale jednak), ale nie sądziłam, że tak szybko będę miała okazję się o tym przekonać. Rose się martwiła, co byłam w stanie zrozumieć, tym bardzie, że od zawsze byłam jej oczkiem w głowie; czasami miałam wrażenie, że traktuje mnie jak córkę, choć nigdy nie myślałam o niej w kategorii drugiej matki, ale raczej przyjaciółki, która była mi dość bliska, bym mogła radzić się jej w ważnych sprawach. Co więcej, zawsze zdawałam sobie sprawę z tego, że nie przepadała również za Jake'm, nigdy nie kryjąc rozdrażnienia w związku z tym, że mogłabym chcieć związać się z wpojonym we mnie zmiennokształtnym, do tej pory nie przewidziałam jednak, że będzie aż tak źle.
Wydarzenia minionych miesięcy zmieniły wszystko, a już zwłaszcza mnie. Jedno było pewne: w chwili, w której związałam się z Demetrim, wszystko uległo zmianie, a ja nie miałam być zdolna do zrobienia niczego, by na powrót obdarzyć Jacoba takim uczuciem, jak kiedyś. Być może nigdy tak naprawdę go nie kochałam, a przynajmniej nie tak, jak mogłabym tego oczekiwać; był dla mnie jak brat i przez jakiś czas naprawdę byłam w stanie wmawiać sobie to, że jest między nami coś bardziej złożonego. Teraz już rozumiałam, pewna tego u czyjego boku chcę spędzić wieczność, niezależnie od konsekwencji, które mogłam po drodze napotkać. Wszyscy przeszliśmy dość, by nikt tak naprawdę nie miał prawda wtrącać się do tego, co było między mną a tropicielem – i to łącznie z ciotką, której zachowania co prawda mogłam zrozumieć, ale na pewno dłużej nie miałam być w stanie go tolerować.
– Nie rządzi, ale próbuje ratować nam wszystkim tyłki. Dem wie, co takiego robi – wycedziłam przez zaciśnięte zęby. Natychmiast poczułam na sobie spojrzenie jej lśniących, złocistych oczów, to zresztą złagodniało w chwili, w której skoncentrowało się na mnie. – Jeśli któreś z was ma jakąś lepszą propozycję, proszę bardzo – oznajmiłam, mimowolnie zwracając się do ogółu, jednak cała moja uwaga skupiona była tylko i wyłącznie na niej.
Nie musiałam pytać ani zastanawiać się, by pojąć, że właśnie udało mi się ją zaskoczyć. Rose otworzyła usta, być może mając w planach się kłócić, ostatecznie jednak zdecydowała się tego nie robić. Nie po raz pierwszy odniosłam wrażenie, że zarówno ona, jak i reszta moich bliskich, spoglądają na mnie tak, jakby widzieli mnie po raz pierwszy – czy też raczej jakby spoglądali na kogoś znajomego i obcego zarazem. Uderzyła mnie ta zmiana, chociaż byłam jej świadoma już od dłuższego czasu, najpewniej od chwili, w której przebudziłam się w gabinecie dziadka po tym, jak działanie jadu dobiegło końca.
– Uważam po prostu, że to szaleństwo – przyznała w końcu Rosalie. Starannie dobierała słowa, a po tym, jak wciąż mi się przypatrywała, zorientowałam się, że nie chciała w żaden sposób mnie urazić. – Nie powinnaś tutaj zostawać. Nie rozumiem, dlaczego nikt do tej pory nie zaprotestował – dodała, a jej spojrzenie z miejsca powędrowało w stronę Edwarda.
Sama również przeniosłam wzrok na tatę, mimowolnie myśląc o tym, że Rose najpewniej zapoczątkowała to, czego tak bardzo się obawiałam: wielką kłótnie, liczne protesty i zamęt, którego mogłabym się spodziewać. Do tej pory byłam w stanie unikać tematu, udając, że nikt nie ma nic do powiedzenia w kwestii podejmowanych przeze mnie decyzji, ale przez cały ten czas liczyłam się z tym, że rodzice mogą robić problemy. Mój ojciec już wcześniej nie był zadowolony, kiedy stanowczo sprzeciwiłam się ucieczce, a ja wiedziałam, że w mniej lub bardziej subtelny sposób spróbuje odwieść mnie od tego pomysłu. To wydawało mi się aż nadto oczywiste i naturalne, zresztą jak i to, że wciąż mógłby oczekiwać ode mnie posłuszeństwa. W oczach najbliższych byłam dzieckiem, które należało chronić, niezależnie od wieku i tego, czego sama mogłabym chcieć, ale…
Tym większym zaskoczeniem była dla mnie cisza, która tak nagle zapadła po słowach ciotki. Wpatrywałam się w Edwarda, czekałam, ten jednak uparcie milczał, uważnie lustrując mnie wzrokiem i sprawiając wrażenie… co najmniej zrezygnowanego. Jego oczy pociemniały – być może z gniewu, a być może za sprawą zmartwienia i całej mieszanki skrajnych uczuć, które targały nim w tamtym momencie – to jednak nie zmieniało faktu, że wyglądał dziwnie i że przez cały ten czas w tak nieprzenikniony sposób wpatrywał się we mnie.
– Tato? – zaryzykowałam, ten jednak puścił moje słowa mimo uszu, w zamian zwracając się do Rosalie:
– W porządku, jak uważasz – powiedział cicho, starannie artykułując kolejne słowa. – Powiedz mi tylko… w jaki sposób?
Wampirzyca zmarszczyła brwi, wyraźnie nie rozumiejąc, co takiego miał na myśli.
– Słucham? – rzuciła z powątpiewaniem. Wydęła usta, po czym zrobiła krok w stronę przybranego brata, raz po raz uciekając wzrokiem w moją stronę. – O czym ty…?
– Poprosiłem, żebyś powiedziała mi, w jaki sposób mam przemówić do rozsądku mojej córce? Spójrz na nią i powiedz mi, czy to w ogóle możliwe, bo jak na tę chwilę szczerze w to wątpię – oznajmił i jego słowa wystarczyły, żeby wytrącić z równowagi również mnie.
Byłam zaskoczona w nie mniejszym stopniu, co i Rosalie, a może nawet bardziej. Słuchałam go i nie miałam pojęcia, co powinnam sądzić o jego słowach, nawet jeśli wniosek wydawał się dość oczywisty, a przynajmniej chciałam, żeby taki był. Bałam się tej rozmowy już od chwili, w której po raz pierwszy mogłam pomówić z tatą przez telefon i przekonać się, że nareszcie odzyskał wspomnienia. Obawiałam się jej tym bardziej, że nadal pozostawała kwestia tego, co zaszło pomiędzy mną a Demetrim, a o czym nie wyobrażałam sobie tak po prostu wspomnieć, nawet jeśli ukrywanie się nie miało sensu. To naturalne, że prędzej czy później oddałabym się mężczyźnie, a to, że padło akurat na tropiciela, któremu oddałam serce…
Dlatego po prostu stałam i czekałam, wciąż spodziewając się tego, że coś źle zrozumiałam i jednak powinnam oczekiwać burzy – mniej lub bardziej gwałtownej, ale jednak. Podświadomie szukałam najlepszych argumentów, trochę bardziej dojrzalszych od „Bo tak!”, chociaż liczyłam się z tym, że z perspektywy moich najbliższych moje zachowanie mogło wyglądać właśnie w ten sposób. Cóż, gdybym miała dzieci, pewnie sama postępowałabym podobnie, nie zamierzając pozwalać na to, żeby ryzykowały życiem. Nie byłam tym zachwycona, ale byłam skłonna założyć, że ewentualnej próbie ograniczenia mnie jest sens – z tym, że paradoksalnie sama chciałam z podobnych powodów zostać i walczyć.
Edward westchnął, a mnie naszła niepokojąca myśl o tym, że być może był w stanie przejrzeć moje myśli i że właśnie to robił. Nasze spojrzenia na ułamek sekundy się spotkały, a ja zamarłam, wciąż pełna wątpliwości i niezdolna do tego, żeby jednoznacznie określić targające nim emocje. Mogłam tylko zgadywać, co takiego chodziło mu po głowie i czego tak naprawdę powinnam się spodziewać, choć i to wcale nie musiało być takie oczywiste. Liczyłam się dosłownie ze wszystkim, więc kiedy tak po prostu wyciągnął ramiona w moją stronę, gestem nakazując mi podejść bliżej, w oszołomieniu najzwyczajniej w świecie się podporządkowałam.
Moje ciało zaprotestowało przeciwko różnicy temperatur, ale zwróciłam na to najmniejszej uwagi, bardziej skupiona na tym, że wampir stanowczo przyciągnął mnie do siebie. Było coś zaborczego w jego uścisku, co zresztą wydało mi się znajome, bo w ten sam sposób trzymał mnie jeszcze chwilę wcześniej, próbując zaplanować wszystko tak, żeby odesłać mnie jak najdalej od pola walki. Jeżeli chciał jednak zacząć ten temat po raz kolejny…
– Boję się o ciebie – usłyszałam tuż przy uchu i mimowolnie zadrżałam, być może z zimna, a może przez narastający z każdą kolejną sekundą niepokój. – Nie chcę, żeby spotkało cię cokolwiek złego, rozumiesz?
– Czuję to samo, kiedy myślę o was – wymamrotałam, nie tyle chcąc się kłócić, co zapobiegawczo przypomnieć mu o tym, że w razie potrzeby byłabym do tego skłonna.
– Och, w to nie wątpię… I chyba w tym problem – przyznał, po czym wydał z siebie przeciągłe westchnienie.
Na moment zamilkł, wydając się nad czymś intensywnie myśleć, a ja zdecydowałam się go nie poganiać. Cierpliwie czekałam, w duchu odliczając koleje sekundy i raz po raz przekonując samą siebie, że wszystko jest w jak najlepszym porządku. Mamy czas, pomyślałam, jednak miałam wrażenie, że właśnie oszukuję samą siebie, próbując przekonać do czegoś, co niekoniecznie musiało mieć związek z rzeczywistością. Byliśmy tutaj, tymczasowo bezpieczni, ale…
– Poradzę sobie – oznajmiłam z naciskiem, prostując się na tyle, na ile pozwalały mi jego objęcia; zdołałam spojrzeć mu w oczy, choć nie mogłam zaprzeczyć, że coś w wyrazie jego pociemniałych ze zmartwienia tęczówek niezmiennie wprawiało mnie w oszołomienie.
– Właśnie to próbuję sobie wmówić – wyznał, po czym wydał z siebie przeciągłe westchnienie. – Nie jesteś dzieckiem, prawda?
– Niekoniecznie – przyznałam, chociaż przez moment tak się poczułam: bezbronna, bardzo krucha i zdana przede wszystkim na tych, których kochałam.
Jasne, rozdzielanie się nigdy nie było dobrym pomysłem. Ta jedna kwestia również mnie nie dawała spokoju, chociaż w gruncie rzeczy żadne z nas nie miało wyboru. Plan może i nie był najlepszy, ale żadne z nas nie miało lepszego, a skoro tak…
– Nie chcę nic mówić, ale to nie wygląda dobrze – usłyszałam głos Hanny i to skutecznie uratowało mnie, jak i Edwarda, od prowadzenia tej dość niezręcznej rozmowy. To wciąż nie była oficjalna zgoda, jakiej mogłabym z jego strony oczekiwać, ale w tamtej chwili nawet nie próbowałam się nad tym zastanawiać. – Wróżka wam odleciała.
Nie musiała dodawać niczego więcej, by cała uwaga z miejsca skoncentrowała się na Alice. Wampirzyca zastygła w bezruchu, wyprostowana niczym struna i niespokojna, a po wyrazie jej twarzy oraz tym, jak nienaturalnie duże nagle wydały mi się jej oczy, bez większego problemu zorientowałam się, że musiała spoglądać w przyszłość. Serce momentalnie zabiło mi szybciej, zdradzając o wiele więcej, aniżeli mogłabym tego oczekiwać, łącznie z czystym przerażeniem. Poczułam, że palce Edwarda zaciskają się na moim ramieniu, tak mocno, że ledwo byłam w stanie to znieść, jednak nie skomentowałam tego nawet słowem, zbyt przejęta sytuacją, by zwracać uwagę na jakiekolwiek niedogodności. Już i tak byłam obolała, a żebra niemalże przy każdym wdechu dawały mi się we znaki, więc kilka siniaków w tę czy we w tę nie czyniło mi najmniejszej nawet różnicy.
Przez kilka następnych sekund byłam świadoma wyłącznie przeciągającej się z każdą kolejną sekundą ciszy. Nie było niczego gorszego od konieczności oczekiwania, zwłaszcza w milczeniu, które nagle wydało mi się gorsze niż cokolwiek innego. Cisza dzwoniła mi w uszach, sprawiając, że miałam ochotę zasłonić uszy dłońmi i jakkolwiek odciąć się od tego, co działo się wokół mnie. Chciałam krzyknąć i nakazać ciotce natychmiast mówić, choć naturalnie zdawałam sobie sprawę z tego, że wybijając ją z transu, mogłam co najwyżej pogorszyć sytuację.
– Nie jestem pewna, co widzę – oznajmiła cicho Alice, energicznie potrząsając głową. Jej ciemne, nastroszone włosy zafalowały łagodnie, a drobną, elfią twarzyczkę wykrzywił sfrustrowany grymas. – Nessie i Jacob mnie blokują, ale… Mamy mało czasu. Jest ich więcej, chociaż… – Urwała, w ostatniej chwili się wycofując, a ja przez moment miałam wrażenie, że trafi mnie szlag.
– No co?! – ponagliła Hannah, dosłownie wyciągając mi to pytanie z ust. – Widzisz Felixa albo… No, Felixa – poprawiła się, najwyraźniej dochodząc do wniosku, że odrobina samolubności jeszcze nikomu nie zaszkodziła.
– Nie – zapewniła natychmiast Alice, jednak nie zabrzmiało to szczególne kojąco. Coś ukrywała i to jedno wydawało się oczywiste. – Nie widziałam nic konkretnego.
– Ale? – podjęłam.
W końcu zawsze było jakieś „ale”, prawda? Zwłaszcza ja byłam tego świadoma, zbyt wiele razy ufając w rzeczywistości nic nieznaczącym zapewnieniom i próbując uwierzyć w to, że faktycznie nie mamy się czym przejmować.
– Cóż…
Nerwowo zacisnęłam dłonie w pięści.
– Alice!
Bezwiednie zrobiłam krok naprzód, więc ojciec ponownie chwycił mnie za ramię, tym razem niemalże siłą zmuszając do tego, żebym przesunęła się bliżej niego. Spojrzałam z niedowierzaniem kolejno na Chochlicę, a dopiero później na milczącego Edwarda, co najmniej skonsternowana tym, że którekolwiek z nich mogłoby nie tylko mnie oszukiwać, ale na dodatek spoglądać w taki sposób, jakby podejrzewali, że pokuszę się o rzucenie komuś do gardła.
– Oczy ci się świecą, skarbie – odezwała się mama, a ja na moment zamarłam, czując się trochę tak, jakby mówiła do mnie w innym, obcym języku.
Zamrugałam kilkukrotnie, na dłuższą chwilę zaciskając powieki i mając nadzieję na to, że w ten sposób uda mi się zapanować nad tą… niedogodnością. Wciąż poznawałam swoje ciało, zwłaszcza od chwili przemiany, a w ostatnim czasie czułam się jeszcze bardziej rozbita niż kiedykolwiek wcześniej. Nie przypominałam sobie, kiedy i dlaczego mogłabym z taką łatwością wpadać w gniew, ale uznałam, że to najmniej istotne w tamtym momencie – nie tylko przez wzgląd na sytuację, ale również najzupełniej naturalny strach, który towarzyszył mi w tamtym momencie. W końcu sami przekonywali mnie, że nie mam powodów do niepokoju, więc mogłam przynajmniej udawać, że im wierzę.
Poczułam na sobie czyjeś przenikliwe spojrzenie, więc mimowolnie obejrzałam się na Demetriego. To wystarczyło, przynajmniej w tamtej chwili, bo momentalnie poczułam się o wiele spokojniej. Przez myśl przeszło mi, że to równie dobrze mogło być sprawką Jaspera, ale w gruncie rzeczy było mi wszystko jedno. Trzymałam się resztek zdrowego rozsądku, usiłując zachowywać jak ktoś w pełni świadom swoich uczuć, zachowań i wątpliwości, komu trzymanie nerwów na wodzy nie sprawia problemu. Starałam się zwłaszcza przez wzgląd na obecność tropiciela, wciąż pamiętając jak okropnie czułam się, kiedy opowiadałam mu o zmianach, które zaszły we mnie za sprawą jadu – i zachodziły wciąż, zwłaszcza kiedy w grę wchodziły te najbardziej skrajne emocje.
Nie chciałam się do tego przyznać, ale prawda była taka, że już od dłuższego czasu balansowałam na krawędzi, gotowa w każdej wybuchnąć – dokładnie tak samo, jak wtedy, gdy zabiłam tamte dzieciaki, by pożywić się ich krwią, jak i później, w celi, co zakończyło się śmiercią Jane.
Teraz zresztą miałam dobry powód, ale…
– Proszę – wyszeptałam i zabrzmiało to niemalże żałośnie, nie byłam zresztą pewna, co takiego chciałam w ten sposób osiągnąć.
Usłyszałam sfrustrowane westchnienie, a chwilę później tata zdecydowanym ruchem odwrócił mnie w swoją stronę. Nasze spojrzenia spotkały się, a ja zorientowałam się, że przypatrywał mi się badawczo, być może próbując ocenić, jaki był tak naprawdę mój stan psychiczny. To sprawiło, że poczułam się naprawdę nieswojo, całą sobą siląc się na to, by sprawiać wrażenie jak najbardziej zrównoważonej, o ile w moim przypadku to w ogóle było możliwe. Czułam się dziwnie, zaś to, że wszyscy wpatrywali się właśnie we mnie, w najmniejszym nawet stopniu nie sprawiało, że było mi łatwiej.
– Alice słyszała krzyk – oznajmił w końcu, korzystając z tego, że miał bezpośredni dostęp do myśli siostry. Wampirzyca spojrzała na niego z powątpiewaniem, ale nie skomentowała jego decyzji nawet słowem, pozwalając żeby wypowiedział się zamiast niej. – Nie jesteśmy… Nie jest – poprawił się, po czym spojrzał na mnie z wyraźną obawą – pewna do kogo należał, ale jedno jest pewne: krzyczała kobieta.
– Myślisz o mnie, prawda? – wyszeptałam, czując, że coś ściska mnie w gardle.
Wampir wydał z siebie zdławiony jęk.
– Nie chcę żebyś tutaj była – powiedział z naciskiem, ale puściłam tę uwagę mimo uszu. – Żadna z was – dodał, a jego spojrzenie na ułamek sekundy powędrowało w stronę Belli, a później ku siostrom i matce.
Nie chciałam nic mówić, żeby jeszcze bardziej go nie denerwować, ale prawda była taka, że kobiecy krzyk wcale nie musiał oznaczać tego, że którejkolwiek z nas miała stać się krzywda. W zasadzie obawiałam się, że wręcz przeciwnie – z tym, że wolałam nie dopuszczać do świadomości tej innej, bardziej przerażającej dla mnie interpretacji.
– Teraz i tak nie ma czasu – oznajmiła cicho Alice, decydując się wtrącić. – Powinniśmy iść z Malą i… Sami wiecie.
Jasne, mieliśmy się rozdzielić; to było oczywiste, chociaż o wiele lepiej czułabym się, gdyby cokolwiek dało się jeszcze zmienić. Takie rozwiązania nigdy nie kończyły się dobrze, chociaż tym razem plan wydawał się mieć całkiem dużo sensu, przynajmniej tak długo, jak nikt nie próbował mnie wykluczać.
– Idę szukać Felixa. – Hannah z powagą spojrzała na mnie i całe towarzystwo. W jej głosie było coś buntowniczego, wręcz zdesperowanego, a ja z zaskoczeniem uprzytomniłam sobie, że wyglądała tak, jakby była bliska paniki. – Gadajcie sobie, co tylko chcecie. To już i tak trwa za długo.
– Idziemy razem – sprostował Demetri. – I nie patrz tak na mnie, bo to mniej więcej tak działa: ja chronię ciebie, tak jak on pilnował dla mnie Nessie.
– A co to niby miało znaczyć? – obruszyłam się, próbując nadążyć za jego tokiem rozumowania.
Dlaczego miałam wrażenie, że coś mnie ominęło? Co prawda pamiętałam z jakim zdecydowaniem Felix zmuszał mnie do ucieczki z Volterry, raz po raz bredząc na temat bezpieczeństwa i wspominając o tym, że robił to właśnie dla Dema, ale wcześniej nie zwróciłam na to uwagi. Teraz zaczynałam zastanawiać się nad tym, czy tych dwóch przypadkiem się nie umówiło.
– Nieważne, przynajmniej na tę chwilę, Aniele – odpowiedział mi wymijająco. – Skoro zostajesz, trzymaj się blisko mnie. Jakoś sobie poradzimy – dodał z przekonaniem i jakoś nie miałam wątpliwości co do tego, że był gotów zrobić wszystko, żeby zapewnić mi bezpieczeństwo… I to być może za cenę własnego, choć z kolei ja nie zamierzałam pozwolić mu ryzykować. – Mala, zbieraj się już. Jak macie stąd znikać, to teraz. My idziemy – rzucił naglącym tonem, nie po raz pierwszy brzmiąc mi jak prawdziwy, wprawiony strateg.
Nawet nie próbowałam zastanawiać się nad tym, co i dlatego robiliśmy. Natychmiast oswobodziłam się z objęć taty, nie chcąc ryzykować, że ten jednak dojdzie do wniosku, że mimo wszystkich zapewnień powinien mnie zatrzymać. Popędziłam za Demetrim, trzymając się blisko niego i pozwalając, żeby przy pierwszej okazji chwycił mnie za rękę. Uścisk miał silny i pewny, ale i tak puścił mnie zaledwie po chwili, aż nazbyt świadom tego, że w razie ewentualnej walki oboje musieliśmy mieć pełną swobodę ruchów.
– Dem…
Nie pozwolił mi dojść do słowa, w zamian w pośpiechu doskakując do mnie i bezceremonialnie wciskając mi w rękę coś, w czym po chwili rozpoznałam niewielką zapalniczkę. Coś ścisnęło mnie w gardle, tym bardziej, że ostatnia, która miałam, posłużyła do zrobienia czegoś, co wciąż do mnie nie docierało i z czego mimo wszystko nie byłam dumna.
Tropiciel spojrzał mi w oczy, a po wyrazie jego twarzy poznałam, że myślał dokładnie o tym samym.
– Słuchasz mnie, niezależnie od tego, co będzie się działo – oznajmił, nawet nie dając okazji do tego, żebym spróbowała zaprotestować. – Wiem, że potrafisz się o siebie zatroszczyć, ale w ostatnim czasie… To zresztą nieistotne – sprostował, bo rzuciłam mu poirytowane spojrzenie. – Nie ryzykujesz, jasne? Sam nie wierzę w to, co robię…
Mruczał coś jeszcze, ale puściłam jego słowa mimo uszu. Byłam zdeterminowana i chociaż doskonale rozumiałam to, że mógł się martwić, nie potrafiłam przejąć się w tym stopniu, jak mogłabym tego oczekiwać. W zasadzie miałam wrażenie, że oboje jechaliśmy na jednym wózku, martwiąc się o siebie nawzajem, a to zdecydowanie nie mogło skończyć się dobrze. Nie chciałam mówić o tym na głos, ale w pamięci nadal miałam sposób, w jaki traktował mnie Kajusz – i to tylko po to, żeby zranić Demetriego. Byłam jego słabym punktem, zresztą tak jak i on moim, więc liczyłam się z tym, że wspólna walka mogła doprowadzić nas do czegoś, na co żadne z nas nie było gotowe.
Zawahałam się, przez moment mając ochotę zasugerować tropicielowi to, żeby pozwolił mi działać na własną rękę, ale w ostatniej chwili się rozmyśliłam. To, że mogłabym spodziewać się co najwyżej odmowy, wydało mi się równie oczywiste, co i naturalność strachu, który odczuwałam. W uszach wciąż dźwięczało mi to, co powiedział Edward na temat wizji Alice, a moja wyobraźnia jedynie to podsycała, przez co niemalże słyszałam wspomniany przez ciotkę krzyk w głowie: przeszywający, pełen rozpaczy i… należący do mnie. Zaraz po tym przypomniałam sobie gniew i bezradność, które towarzyszyły mi, kiedy – pomimo rozpaczy – w pełni dotarło do mnie to, że muszę zostawić Demetriego na łaskę bądź niełaskę Volturi i ostatecznie coś we mnie pękło, sprawiając, że pod wpływem impulsu zdecydowałam się na coś, czego zdecydowanie nie powinnam była robić.
Nie miałam pewności, kiedy i w jaki sposób zorientowaliśmy się, że nie jesteśmy sami. Nie miałam pojęcia, które z nas pierwsze zorientowało się, że cokolwiek jest nie tak i że powinniśmy się bronić, to zresztą nie miało znaczenia. Z chwilą, w której zauważyłam pierwszą krwistooką istotę, wszystko potoczyło się bardzo szybko, a ja przestałam zastanawiać się nad tym, co i dlaczego robię. Zdałam się na instynkt, dokładnie jak w czasie polowań, chociaż sprawa była o wiele poważniejsza, aniżeli próba odszukania w lesie dogodnej ofiary, a potem rzucenie się wybranemu zwierzęciu do gardła. Perspektywą była walka z istotami silniejszymi i bardziej agresywnymi niż nawet najbardziej wiekowe wampiry, choć jednocześnie młodzi nieśmiertelni bywali dość prostymi przeciwnikami – o ile tylko działało się wystarczająco szybko i bardziej umiejętnie od nich. Nie miałam do tej pory okazji walczyć z jakimkolwiek młodym krwiopijcą, jednak wiedziałam dość, w pamięci wciąż mając liczne historie Jaspera, jego rady, a także podstawowe zasady, którymi starałam kierować się w tamtej chwili.
Moje ciało reagowało automatycznie, całkowicie poza moją kontrolą, a przynajmniej w ten sposób odebrałam to na samym początku. Odskakiwałam, trzymałam się w bezpiecznej odległości i – co wydało mi się najważniejsze – skutecznie drażniłam swoją obecnością naszych przeciwników, co w znacznym stopniu ułatwiło moim najbliższym zaskoczenie ich. Raz po raz spoglądałam w stronę Demetriego, oszołomiona harmonią jego ruchów oraz tym, jak z wprawą zawodowego mordercy rzucał się kolejnym przeciwnikom do gardła, by jednym szybkim ruchem pozbawić ich głowy. Dekapitacja wydawała się najskuteczniejszą metodą, bez większego problemu unieruchamiającą kolejne wampiry, nawet jeśli sama myśl o tym, co działo się wokół mnie, wzbudzała we mnie czyste przerażenie. Obserwowałam, pozwalałam na to i wiedziałam, że niektóre rzeczy po prostu musiały mieć miejsce, niezależnie od tego, co sama o nich myślałam. Być może powinnam była zacząć się tym martwić, ale pomimo tego, że dźwięk dartego metalu przyprawiał mnie o dreszcze, każde kolejne z zakończonych istnień nie robiło na mnie wrażenia, przynajmniej na razie. Czułam się niemalże tak jak wtedy, gdy zabiłam Jane – obojętna i skupiona przede wszystkim na tym, że tak trzeba, bo tylko w ten sposób wszyscy mogliśmy zapewnić sobie przeżycie.
Przestałam o tym myśleć, co przyszło mi zaskakująco wręcz łatwo. Kiedy pozwalałam sobie na przynajmniej tymczasowe wyłączenie uczuć, wszystko wydawało się prostsze, a ja mogłam skupić się na tym, co najważniejsze. W ten sposób działałam skuteczniej, co nagle wydało mi się aż nadto istotne, bo wciąż towarzyszyły mi te wszystkie dziwne przeczucia i myśli, które motywowały mnie podczas konfrontacji z Rosą oraz Kajuszem, gdy byłam gotowa zrobić wszystko, żeby przeżyć. Czułam, że nie walczę wyłącznie dla siebie, ale choć w naturalny sposób myślałam o Demetrim, rodzinie oraz przyjaciołach, instynkt podpowiadał mi, że tak naprawdę nie chodziło o żadne z nich – nie wyłącznie.
Moją uwagę przykuła postać, która błyskawicznie przemknęła zaledwie kilka metrów ode mnie. Wszystko potoczyło się bardzo szybko, a ja zareagowałam, ledwo tylko uprzytomniłam sobie, że celem ataku bezimiennego wampira jest ni mniej, ni więcej, ale Dem. Nie liczyło się dla mnie to, że tropiciel doskonale potrafił się bronić i że również wyczuł zagrożenie, bo okręcił się na pięcie, gotowy przyjąć atak. Natychmiast zmaterializowałam się tuż za plecami wciąż pozostającego w ruchu nieśmiertelnego, niemalże instynktownie wykorzystując rozwinięte jeszcze w Volterze zdolności. Zadawanie bólu już nie było mi obce, ale i tak wzdrygnęłam się mimowolnie, kiedy zaskoczony mężczyzna wydał z siebie zdławiony okrzyk, po czym osunął się na kolana, bezskutecznie próbując ustalić źródło odczuwanego cierpienia.
Demetri rzucił mi krótkie, niespokojne spojrzenie, momentalnie dopadając do mnie i wampira, by móc doprowadzić sprawy do końca. Cofnęłam się o krok do tyłu, odwracając wzrok, by nie patrzeć na sposób, w jaki tropiciel zamierzał uporać się z kolejnym istnieniem. Nie miałam pewności, ilu nieśmiertelnych tak naprawdę nas zaatakowało, zresztą nie to było najważniejsze. Paradoksalnie nie bałam się śmierci i zadawania cierpienie, ale tego, że mogłoby to robić którekolwiek z nas. To była kolejna wewnętrzna sprzeczność, która sprawiała, że czułam się coraz bardziej niespokojna i rozbita, niezdolna do sensownego stwierdzenia czegokolwiek, co mogłoby się wiązać z tym, co działo się wokół mnie.
Chciałam, żeby to już się skończyło – z tym, że jak długo Kajusz pozostawał poza naszym zasięgiem, żadne z nas nie miało na co liczyć.
– W porządku, kochana – usłyszałam i to wystarczyło do tego, żebym skoncentrowała wzrok na tropicielu. Dem spoglądał na mnie łagodnie, niemalże z troską, chociaż jego rubinowe tęczówki lśniły w drapieżny, niepokojąco wręcz intensywny sposób. – Biegnijcie z Hanną dalej. Za chwilę was dogonię – polecił mi i chociaż początkowo miałam ochotę zaprotestować, pamiętając jak sprawy miały się ostatnim razem, kiedy zdecydowałam się go zostawić, ostatecznie skinęłam głową.
Rzuciwszy Demetriemu jeszcze jedno, wymowne spojrzenie, popędziłam przed siebie, próbując samą siebie przekonać, że tym razem wszystko będzie inne, a ja nie mam się czego obawiać. Byłam silniejsza, bardziej zdeterminowana, a już na pewno nie zamierzałam pozwolić na to, by którekolwiek z moich bliskich spotkało coś złego. Walczyłam, zresztą tak jak i wszyscy wokół, aż nazbyt świadoma tego, co chciałam osiągnąć; to musiało wystarczyć, nawet jeśli wciąż miałam wątpliwości, zresztą…
Cichy szelest wyrwał mnie z zamyślenia, zmuszając do zdwojenia czujności. Zatrzymałam się gwałtownie, tak nagle, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, chociaż zdecydowanie nie miałam takie zamiaru. Miałam wrażenie, że ciało samo odmówiło mi posłuszeństwa, podejmując decyzję za mnie i nie dając nawet czasu do oswojenia się z dziwną słabością, która tak nagle mnie dosięgła.
– Hannah? – wyszeptałam zdławionym głosem, ale czułam, że to zdecydowanie nie wampirzyca zmierzała w moją stronę.
Kiedy w ułamek sekundy później poczułam silne uderzenie w tył głowy i – zmroczona bólem – ciężko osunęłam się na ziemię, już nie miałam wątpliwości co do tego, że mojej przyjaciółki nigdzie nie było.
Trudno mi stwierdzić, co tak naprawdę czułam podczas pisania tego rozdziału. Powstawał błyskawicznie, ale choć pisało mi się dość lekko, mam wrażenie, że na swój sposób rodził się w bólach. Tym bardziej cieszy mnie to, że przebrnęłam przez ten fragment, niejako dochodząc do punktu kulminacyjnego, choć tak naprawdę dość istotna scena będzie miała miejsce w rozdziale dwudziestym czwartym…
Dziękuję wszystkim, którzy czytają, bo to dla mnie istotne. Wiem, że teraz rozpoczyna się dość trudny, majowy okres walki o oceny, popraw, matur i wszelakiej maści egzaminów, bo i sama zaczynam dostrzegać pierwsze oznaki zbliżającej się sesji. Nie wiem do jakiego stopnia to odbije się na mojej pisaninie, ale przynajmniej na tę chwilę znowu mam nadmiary weny, które zamierzam jak najlepiej spożytkować. Co więcej, uświadomiłam sobie, że dokładnie rok temu wstawiłam epilog „Szału”, a jednak teraz… Ech, nie jestem zadowolona z dość długich przerw, ale o nie ma teraz znaczenia, bo tak czy inaczej zmierzamy do końca.
Mam nadzieję pojawić się z nowym rozdziałem już w przyszłym tygodniu, chociaż na tę chwilę wolę niczego nie obiecywać.

Nessa.

Brak komentarzy

Prześlij komentarz


After We Fall
stories by Nessa