Demetri
Dookoła panował chaos, ale byłem na to przygotowany. Jedną z zalet
całych dekad, które spędziłem w Volterze, będąc na każde zawołanie
„wielkiej trójcy”, bez wątpienia było to, że miałem okazję brać udział w niejednej
walce. W konsekwencji prowadziło to mniej więcej do tego, że potrafiłem
walczyć, nie wspominając o tym, że w grę wchodzili nowonarodzeni –
istoty niezwykle silne i nieporadne zarazem, które w przeszłości nie
raz zdarzało mi się likwidować. Co prawda zdolności sprawiały, że zazwyczaj
ograniczałem się wyłącznie do wskazywania miejsca pobytu tych, którymi z jakiegoś
powodu Aro i jego bracia mogliby się interesować, nie zmieniało to jednak
faktu, że nie raz dochodziło do egzekucji, w których zarówno ja, jak i Felix,
braliśmy dość istotną, czynną rolę.
W pośpiechu i cienia wątpliwości
poruszałem się naprzód, aż nazbyt świadom tego, jak wielkie znaczenie miało to,
by pozostawać w stałym ruchu. Nigdy nie należało pozwolić na to, żeby
którakolwiek z tych istot zdołała zajść cię od tyłu, nie wspominając o przynajmniej
chwili wahania podczas walki. Te istoty nie myślały logicznie, atakując na
oślep i ograniczając się wyłącznie do odruchów, które bardziej upodabniały
je do zwierząt, aniżeli ludzi. Cóż, o wampirach też trudno było
powiedzieć, że są śmiertelnikami, nie dało się jednak zaprzeczyć temu, że każdy
z nas miał w sobie człowieczeństwo. Tak czy inaczej, istniało coś, co
pozwalało nabyć wprawę w kontrolowaniu pragnienia, bowiem głód ograniczał
zdrowy rozsądek w stopniu, który oszałamiał i co koniec końców mogło
prowadzić dosłownie do wszystkiego. Ogłupiał, ale…
Miłość też.
Ta myśl nie poprawiła mi nastroju, wręcz
sprawiając, że z tym większym uporem spróbowałem odsunąć od siebie
niechciane przemyślenia, w zamian koncentrując się przede wszystkim na
tym, co działo się wokół mnie. W takich sytuacjach nie było gorszej
pułapki od tej, którą gwarantowały emocje, ale choć doskonale zdawałem sobie z tego
sprawę, trudno było mi nie martwić się o Renesmee. Rozdzieliliśmy się, nie
tyle przez nieuwagę, co z konieczności, a przynajmniej w tamtej
chwili poruszanie się na własną rękę wydawało mi się najbardziej sensowne. Co
prawda taka taktyka nie raz prowadziła do tragedii, ale trudno byłoby
któremukolwiek z nas odpowiednio szybko reagować podczas walki, gdybyśmy
cały czas trzymali się na ręce.
Cóż, wiedziałem o tym, to jednak w gruncie
rzeczy niczego nie zmieniało, przynajmniej jeśli chodziło o moje emocje. W ostatnim
czasie zbyt wiele razy wszystko szło nie tak, więc wypatrywanie kolejnych
kłopotów wydało mi się najzupełniej naturalnym odruchem. Czegokolwiek byśmy nie
zrobili, wciąż pozostawaliśmy zagrożeni, w gruncie rzeczy działając w bardzo
ryzykowny, pozbawiony konkretnego planu sposób. Nie podobało mi się to, zresztą
jak i wynikające z takiego stanu rzeczy komplikacje, przez to z tym
większą obawą podchodziłem do myślenia o tym, co mogłoby się
wydarzyć. Jeśli miałem być ze sobą szczery, to spodziewałem się dosłowne
wszystkiego, począwszy od ewentualnych komplikacji, poprzez… coś o wiele
gorszego. To nie było ani rozsądne, ani tym bardziej nie ułatwiało mi skupienia
się na walce, ale co innego mogłem zrobić? Wampiry miały tę nieznośną cechę, że
potrafiły koncentrować się na wielu kwestiach jednocześnie, więc jakakolwiek
próba zajęcia myśli czymś innym, tak czy inaczej musiała skończyć się
niepowodzeniem.
Nerwowo rozejrzałem się dookoła, podświadomie
wypatrując nie tyle potencjalnego zagrożenia, co Renesmee. Zniknęła mi z oczu
już jakiś czas wcześniej i chociaż być może tak było lepiej, o wiele
pewniej czułem się, kiedy mogłem mieć ją blisko. Wiedziałem, że była silna, a minione
miesiące zmieniły ją w stopniu wystarczającym, by potrafiła sobie
poradzić, zwinna i wystarczająco szybka, ale to również niczego nie
zmieniało. Potrzebowałem czegoś więcej – pewności, że to wszystko zmierza w odpowiednim
kierunku – prawda jednak była taka, że nie miałem co liczyć na to, że cokolwiek
zapewni mi coś podobnego.
Wyczułem ruch za plecami i to choć na
moment pozwoliło mi nie myśleć o tym, czym tak bardzo się
przejmowałem. Na dłuższa chwilę mogłem skoncentrować się na tym, co
przychodziło mi najprościej, a więc na walce, o ile tym mianem można
było określić zaledwie kilkunastosekundowe starcie. W takich chwilach
znaczenie zazwyczaj miały ułamki sekund, podczas których mogło wydarzyć się
dosłownie wszystko, a które dla nieśmiertelnego mogły ciągnąć się w nieskończoność.
Tak czy inaczej, tylko tyle potrzebowałem, by w porę obejrzeć się za
siebie, dostrzec przeciwnika i z nabytą przez lata wprawą skrócić go o głowę,
bez zastanawiania się nad tym kim był i czego tak naprawdę chciał. Być
może to przerażające, ale widok dekapitowanego ciała nie zrobił na mnie
najmniejszego wrażenia, bowiem przez minione wieki doświadczałem czegoś
podobnego tak wiele razy, że stał się to już dla mnie niemalże rutyną.
Cóż, dla Nessie bez wątpienia nie, choć i ona
zdążyła poznać tę część wampirzej egzystencji, która dotychczas była jej obca.
Martwiło mnie to, jak mogły wpłynąć na nią te zmiany, począwszy od wydarzeń z balu,
poprzez przemianę, której efektów nadal żadne z nas nie było pewne.
Pamiętałem dobrze, co takiego zaszło pomiędzy nami w tamtej celi, jej
obawy, a finalnie sposób w jaki doprowadziła do śmierci Jane. I,
cholera, wtedy naprawdę spodziewałem się wszystkiego, podświadomie zakładając,
że ten sposób dziewczyna ostatecznie się załamie, jednak… nic podobnego nie
miało miejsca – po prostu pustka, jakby to, co się stało, nie miało
najmniejszego znaczenia. Chyba nigdy nie widziałem w takim stanie, co
jedynie utwierdziło mnie w przekonaniu, że zmieniło się wszystko – a już
zwłaszcza ona, choć wciąż nie potrafiłem stwierdzić, dokąd to wszystko tak
naprawdę prowadziło. Co więcej, to chyba naprawdę mnie martwiło, tym bardziej,
że niewinność była tym, co na swój sposób mnie w niej ujęło – a z doświadczenia
wiedziałem, że to to była jedna z tych cech, którą bardzo łatwo można było
utracić.
Bez znaczenia. Nie wyobrażałem sobie, żeby
cokolwiek zmieniło się w moich uczuciach do niej, nawet gdyby do tego
doszło, choć sama przyznała, że to była jedna z tych kwestii, które
najbardziej ją przerażały. Teraz najważniejsze było to, żeby dotrwać do końca,
to z kolei wymagało odszukania Kajusza, choć nic nie wskazywało na to,
żeby ten skurwiel był gdzieś w pobliżu. Ukrywać się za plecami armii
losowo przemienionych, stopniowo wybijanych młodych wampirów? Och, właściwie
czemu nie, prawda?
Sama myśl o tym sprawiała, że miałem
ochotę kogoś zabić, co zresztą wcale nie było takie trudne. Miałem wrażenie, że
sytuacja wcale nie przedstawia się aż tak źle, jak początkowo mogłoby się nam
wydawać i że wszystko w gruncie rzeczy zmierzało ku zakończeniu.
Dobijaliśmy ostatki, stopniowo pozbywając się tych, którym jakimś cudem udało
się uchować. Najgorsze było to, że żadne z nas nie potrafiło określić, ile
istot tak naprawdę liczyła sobie te grupa. W efekcie trudno było
jednoznacznie stwierdzić, czy wciąż powinniśmy się obawiać, szukać, czy może
odpuścić i założyć, że teraz największym naszym problemem byli Marcus i Kajusz.
Jasny, ciepły blask ognia łagodnie rozpraszał
noc, niezmiennie przyciągając uwagę. Ognisk było kilka, wszystkie rozpalone
przez nas, co przez bliskość lasu mogło okazać się dość ryzykowne, choć
wilgotny klimat stanu Waszyngton bywał zbawienny, kiedy w grę wchodziło
unikanie pożarów. W powietrzu wciąż unosiły się ciężkie kłęby fioletowego
dymu, leniwie sunąc tuż przy ziemi, by ostatecznie jakby od niechcenia zacząć
unosić się ku górze. Było coś nieprzyjemnego w mdlącym, słodkim zapachu,
który pozostawały po sobie unicestwione, wampirze ciała, jednak i do tego
byłem przyzwyczajony. W milczeniu wodziłem wzrokiem dookoła, próbując
wypatrzeć potencjalne zagrożenie albo raczej ofiarę, bo już od dłuższego czasu
to ja niosłem ze sobą śmierć, zabijając każdego, kto tylko
wpadł mi w ręce. Stare przyzwyczajenia robiły swoje, a ja nie potrafiłem
żałować, tym bardziej, że ten jeden raz to nie było wykonywanie rozkazów, ale
ochrona tych, którzy byli dla mnie ważni.
Albo raczej tej, bo moje myśli raz
po raz uciekały ku Renesmee. Wszystko i wszyscy inni jawili się gdzieś w tle,
odlegli i pozbawieni większego znaczenia.
Nessie…
Znowu powiodłem wzrokiem dookoła, tym razem po
to, by odszukać dziewczynę. Wypatrywałem jakże charakterystycznym,
płomiennorudych włosów, choć to nie był aż takie proste, skoro moją uwagę raz
po raz przyciągał ogień. Gniewnie zmrużyłem oczy, rozdrażniony szczegółowością
bodźców, które wychwytywały moje zmysły. W wielu przypadkach doskonały
wzrok i słuch bywały zbawienne, kiedy jednak dookoła panowało zamieszanie,
taki stan rzeczy znacznie utrudniał skoncentrowanie się na konkretnym obiekcie.
Próbowałem wyczuć słodki zapach krwi dziewczyny, jakże charakterystyczny i ważny
dla mnie, jednak duszący dym skutecznie mi to uniemożliwił. Również widoczność
była ograniczona, jednak i to wystarczyło bym w kilka zaledwie sekund
pojął to, co było najważniejsze: Renesmee nigdzie w pobliżu nie było.
Okej, w porządku, to w gruncie rzeczy
było do przewidzenia. Sam kazałem jej biec, więc najpewniej mnie posłuchała,
teraz przebywając w zupełnie innej części lasu. Tak było lepiej, bo
przebywanie ze sobą podczas walki nie sprzyjało żadnemu z nas, skoro w najzupełniej
instynktowny sposób próbowaliśmy chronić siebie nawzajem. To mogłoby być nawet
zabawne, zwłaszcza z mojej perspektywy, a jeszcze jakiś czas temu
wyśmiałbym możliwość tego, że krucha dziewczyna mogłaby chcieć bronić akurat mnie,
jednak w obecnej sytuacji…
Cholera, zaczynałem być przewrażliwiony.
I naprawdę się martwić, choć – przynajmniej
teoretycznie – nie miałem po temu żadnych powodów.
– Hej, Dem!
Poderwałem głowę, słysząc kobiecy głos, choć
podświadomie już wtedy wyczułem, że to nie Renesmee. Hannah energicznie mi
pomachała, po czym biegiem ruszyła w moją stronę. Złociste loczki
podskakiwały przy każdym jej kroku; płomienie ognia wydobywały z jej
włosów lśniące refleksy, przez co tym trudniej przyszło mi oderwanie od niej
wzroku. Była sama i to zaniepokoiło mnie bardziej niż cokolwiek innego,
choć przecież nikt nie powiedział, że powinny być razem.
Ruszyłem w jej stronę, w ułamku
sekundy materializując się u jej boku. Wyglądała koszmarnie, przynajmniej
na pierwszy rzut oka i to nie tylko dlatego, że wydawała się przygnębiona.
Nie musiałem pytać, żeby wiedzieć, że jak na razie nie znała Felixa, choć bez
wątpienia próbowała. Och, stary, ta dziewczyna cię zabije,
pomyślałem mimochodem, ale nie mogłem nawet skoncentrować się na tym, że ta
dwójka wciąż nieźle mieszała swoimi relacjami. Sama Hannah wyglądała jak ktoś,
kto właśnie wyszedł zwycięsko z jakiejś batalii, wyraźnie zrezygnowana i w poszarpanym,
odsłaniającym trochę więcej niż powinno ubraniu.
– Wyglądasz jakbyś walczyła z kundlem, a nie
wampirem – oceniłem. Nie mogłem powstrzymać się przed całkiem przyjemną myślą o tym,
że mogłaby rzucić się na Jacoba i choć trochę go sponiewierać.
– Dwóch na raz – wyjaśniła, po czym wywróciła
oczami. Cóż, nie można mieć wszystkiego… – Może i cały czas myślą o krwi,
ale ja jej nie miałam. Poza tym to faceci, więc… – Urwała, po czym spojrzała na
mnie znacząco. – Jak bardzo byłam okrutna z tym, że zanim namieszałam im w głowach
i zmusiłam do tego, żeby sami skoczyli sobie w ogień, wcześniej
pozbyłam się tego… i owego…? Ehm…
– Jezus Maria…
Dobra, wolałem nie znać szczegółów. Zdecydowanie lepiej
było o nic nie wypytywać, zwłaszcza dziewczyny, która była zdolna do takich rzeczy.
W zasadzie sam nie byłem pewien, czy powinienem jej gratulować, czy może
zacząć komuś współczuć, dlaczego ostatecznie pokręciłem z niedowierzaniem
głową i udałem wielce zainteresowanego tym, co działo się wokół mnie.
– Nie mogłam znaleźć Felixa – odezwała się
cicho Hannah i tym razem już nie brzmiała ani okrutnie, ani na tak pewną
siebie. Wręcz przeciwnie – wydała mi się przygnębiona.
– W takim razie witaj w klubie, bo ja
zgubiłem gdzieś Renesmee – przyznałem grobowym tonem, w końcu przenosząc
na nią wzrok. – Miała biec za tobą – dodałem mimochodem, wciąż mając nadzieję
na to, że pomimo przejęcia Felixem, zdołała coś zauważyć.
– Nie pobiegła – oznajmiła i to
wystarczyło, żeby jeszcze bardziej wytrącić mnie z równowagi.
Niech to szlag, więc jednak nie było dobrze. Co
prawda to nadal o niczym nie świadczyło, a jednak słowa Hanny
sprawiły, że poczułem się jeszcze gorzej niż początkowo. Widziałem, że muszę
biec, a jednak wciąż tkwiłem w miejscu, wraz z towarzyszącą mi
wampirzycą wodząc wzrokiem na prawo i lewo. W pewnym momencie sam
zwątpiłem w to, kogo tak naprawdę wypatrujemy: potencjalnego zagrożenia,
czy może raczej tych, którzy byli dla nas ważni.
Dookoła panował niepokojący wręcz, całkowicie
nienaturalny spokój. Nigdzie nie widziałem żadnego z pozostałych na polu
walki Cullenów, a tym bardziej kundla, choć ten ostatni nie miał dla mnie
żadnego znaczenia. Podejrzewałem, że Renesmee nie byłaby zachwycona tym, że
podświadomie życzyłem jej „przyjacielowi” jak najgorzej, ale – jak to zwykło
się mawiać – czego oczy nie widzą… Z drugiej strony,
chyba nawet wolałem to, żeby ta dwójka była gdzieś razem, tym bardziej, że
Black byłby w stanie ją obronić, a przynajmniej miałem taką wrażenie.
Wątpliwości raz po raz powracały, coraz bardziej złożone i trudne do
zignorowania, a od nadmiaru sprzecznych myśli nie potrafiłem skoncentrować
się już na niczym przyziemnym. I co z tego, że wampiry mogły cieszyć
się rozbudowanym umysłem, który pozwalał im analizować kilka kwestii
jednocześnie i zapamiętać dosłownie wszystko? W przypadkach takich
jak ten to z łatwością mogło okazać się przekleństwem, zresztą tak jak i odbierane
o wiele intensywniej emocje, choć podejrzewałem, że zamartwiam się bez
potrzeby.
Świetnie, właśnie tego było mi trzeba. Po
prostu fantastycznie!
Bez słowa odsunąłem się od Hanny, nie będąc w stanie
ustać w miejscu. Wodziłem wzrokiem na prawo i lewo, raz po raz
spoglądając na strzelające ku górze płomienie. Czułem gorąco na skórze i to
nawet wtedy, kiedy stałem we względnie bezpiecznej odległości od poszczególnych
ognisk. Zazwyczaj temperatura nie robiła na mnie najmniejszego nawet wrażenia,
jednak obecność płomieni skutecznie drażniła moją wampirzą naturę, dla
bezpieczeństwa każąc trzymać się z daleka.
Milczenie przeciągało się, ale to mi nie
przeszkadzało, nawet jeśli obcowanie z własnymi myślami zdecydowanie nie
było mi na rękę. Miałem wrażenie, że powinienem lepiej potraktować Hannę i –
być może – powiedzieć coś, co można byłoby uznać za pocieszenie, ale nigdy nie
byłem w tym dobry. Po co zresztą miałem robić jej płonne nadzieje?
Podejrzewałem, że kłamstwo jest o wiele gorsze niż to, co mogłoby się
wydarzyć, a na co chyba żadne z nas nie było gotowe. Co prawda znałem
Felixa i jego zdolności, więcej niż pewny tego, że poradzi sobie w pojedynkę,
jednak o wiele łatwiej było zakładać nawet najgorsze. Liczne misje, w których
razem braliśmy udział, poniekąd sprowadzały się również do tego – a więc
regularnego spisywania się na straty i minimalizowania udziału emocji, by
mieć szansę na swobodne działanie. To mogło się wydawać okrutne, ale zwłaszcza
biorąc pod uwagę to, co działo się ze mną, kiedy myślałem o Renesmee,
zaczynałem dochodzić do wniosku, że takie rozwiązanie miało bardzo dużo sensu. Z drugiej
strony, może po prostu chciałem w to wierzyć, widząc w tym szansę na
przynajmniej chwilowe odsunięcie od siebie emocji i…
– Dem!
Początkowo nie zwróciłem uwagi na ostrzegawczą
nutę, która pobrzmiewała w głosie Hanny. Miałem ochotę zapytać ją, czego
znowu chce, jakby od niechcenia odwracając się w jej stronę, a potem…
Cholera.
Nie miałem pojęcia, skąd wziął się tamten
nowonarodzony. Nagle zmaterializował się tuż przede mną, nie kryjąc chęci mordu
i tego, że tak naprawdę nie zdawał sobie sprawy z tego, co robi.
Blask ogniska ograniczał widoczność, wprawiając skórę młodziaka w lśnienie.
Przez dłuższą chwilę jego sylwetka jawiła mi się jako podświetlony od tyłu,
otoczony jasną aurą kształt, na który można mogłem co najwyżej bezmyślnie
patrzeć. Powinienem był odskoczyć, a przynajmniej to w naturalny
sposób powinno było przyjść mi do głowy, a jednak wciąż trwałem w miejscu,
po prostu obserwując i czekając…
Właściwie na co?
Odpowiednia reakcja przyszła z opóźnieniem,
więc – obojętny na wrzaski Hanny, która najwyraźniej nawet w tej sytuacji
postanowiła zwyzywać mnie od najgorszych – odskoczyłem na bok, dosłownie w ostatniej
chwili schodząc przeciwnikowi z drogi. Sądziłem, ze uda mi się wytrącić go
z równowagi i powstrzymać przed zrobieniem głupstwa, ten jednak
okazał się wręcz zaskakująco sprawny w tym, co robił. Gwałtownie wytracił
prędkość i prawie natychmiast ponowił atak, poruszając się przy tym tak
błyskawicznie, że nawet ja miałem problem z tym, żeby za nim nadążyć. Nie
miałem pojęcia, czy to jakiś dar, czy może to ze mną zaczynało być coś nie tak,
ale miałem kłopot i doskonale zdawałem sobie z tego sprawy.
Próbowałem utrzymywać dystans, czekając na możliwość do ataku, nieśmiertelny
jednak z uporem atakował, nie dając mi nawet okazji do tego, żeby dobrze
się zastanowić, a co dopiero móc określić jakiekolwiek cechy jego wyglądu.
Ciemny zarys na tle jasności ognia – to jedno było dla mnie oczywiste, zresztą
znajomość wyglądu swojego potencjalnego kata wcale nie była dla mnie istotna.
Jeszcze długo później nie miałem pojęcia, jakim
cudem i kiedy w tym całym zamieszaniu pojawił się Felix. Jego jednego
zobaczyłem wyraźnie, kiedy z dzikim charkotem rzucił się na mojego
przeciwnika, próbując zwalić go z nóg. Instynktownie cofnąłem się do tyłu,
co najmniej skonsternowany, tym bardziej, że mój skoncentrowany na próbie
przetrwania umysł nie do końca zdawał sobie sprawę z tego, że cokolwiek
uległo zmianie. W pierwszym odruchu pomyślałem wręcz, że to kolejny
nowonarodzony, a ja mam – kolokwialnie rzecz ujmując – przejebane,
bo jeden wampir wystarczył, by mnie rozproszyć. Byłem na siebie wściekły za tę
nieporadność, wciąż mając wrażenie, że poruszam się zdecydowanie zbyt wolno, by
zdziałać cokolwiek sensownego.
Felix nie wydawał się mieć takiego problemu.
Poruszał się szybko, wprawnie i z gracją, którego niejeden mógłby mu
pozazdrościć. Początkowo doszedłem do wniosku, że wypadałoby mu pomóc, by
zatrzeć aż nazbyt wyraźne wrażenie tego, że sam mógłbym potrzebować ratunku,
jednak spojrzenie przyjaciela skutecznie wybiło mi ten pomysł z głowy.
Wydawał się zbyt pewny siebie, zdecydowany i absolutnie świadom tego, że
wygra, ale…
A potem wszystko poszło nie tak, dziejąc się
tak szybko, że początkowo do żadnego z nas nie dotarło.
Ogień wciąż płonął, utrudniając zobaczenie
czegokolwiek i znacznie ograniczając pole manewru. W zasadzie nie
byłem pewien, kiedy znaleźliśmy się aż tak blisko, to jednak nie miało
najmniejszego znaczenia, przynajmniej w tamtej chwili. Felix znowu skoczył
do przodu, jakimś cudem będąc w stanie zrobić to, co mnie się nie udało –
zajść swojego przeciwnika od tyłu, chwycić go za szyję i szarpnięciem
pociągnąć do tyłu. Trzask ognia zagłuszył przeszywający dźwięk pękającego
kamienia, a ja doszedłem do wniosku, że pozbycie się niepokornego
nowonarodzonego jest kwestią co najwyżej kilku sekund.
No cóż, nie było.
Przeciwnik szarpnął się w ramionach
Felixa, jednak nie miał najmniejszych szans na to, żeby się uwolnić – nie z uścisku
kogoś, kogo wyjątkową cechą była imponująca nawet jak na wampira siła. Nie
zdołał uciec, ale za to wyraźnie skomplikował sytuację, doprowadzając do tego,
że obaj nieśmiertelni zachwiali się niebezpiecznie, by w następnej
sekundzie polecieć w tył – prosto w płomienie. Nieznajomy chłopak
krzyknął, czy też raczej zawył, choć i ten dźwięk urwał się prawie
natychmiast, kiedy płomienie zrobiły swoje; w powietrze jak na zawołanie
wzbiła się kolejna porcja gryzącego, fioletowego dymu, utrudniając zobaczenie
czegokolwiek.
Zaraz po tym zapanowała nieprzenikniona cisza,
przerywana wyłącznie trzaskiem wciąż płonących zdecydowanym, równym rytmem
płomieni.
Chwilę później, kiedy
pierwszy szok minął i zarówno do mnie, jak i do stojącej kilka metrów
dalej Hanny dotarło to, że jesteśmy sami, dziewczyna zaczęła krzyczeć.
Renesmee
Ból nie był silny, a przynajmniej tak pomyślałam w pierwszym
odruchu, zaraz po odzyskaniu przytomności. Co prawda byłam oszołomiona, a po
chwili doszłam do wniosku, że zaczyna robić mi się niedobrze, ale z jakiegoś
powodu nie wydało mi się to niewłaściwe, jakby mdłości mogły okazać się czymś,
co powinnam jak najszybciej zaakceptować. Czułam porażający chłód, choć nie od
razu zdołałam właściwie zinterpretować jego źródło, skupiona bardziej na
miarowym kołysaniu, które jedynie potęgowało złe samopoczucie.
Otwórz oczy, pomyślałam, bo jakaś cząstka mnie wydawała się przerażona perspektywą
tego, że mogłabym tak po prostu zasnąć, instynkt jednak stanowczo zaprotestował
przed takim rozwiązaniem. W zamian wręcz mocniej zacisnęłam powieki,
zawzięcie walcząc o to, żeby trwać w jednej pozycji i udawać, że
wszystko jest w najzupełniejszym porządku. Nie, wcale nie byłam świadoma, a tym
bardziej nie zamierzałam pokusić się o rozejrzenie dookoła. Paradoksalnie w pozbawieniu
przytomności nie dostrzegałam niczego niewłaściwego, wręcz zaczynając dochodzić
do wniosku, że taki stan gwarantuje pełnię poczucia bezpieczeństwa. Nie,
zdecydowanie nie miałam poczucia tego, że wszystko jest fantastycznie, a ja
nie mam powodu do strachu, ale jak długo nie okazywałam tego, że już nie śpię…
– I tak wiem, że mnie słyszysz. Puls tak
ci przyśpieszył, że musiałbym być upośledzony, ślicznotko – usłyszałam tuż przy
uchu, a moje zdradzieckie serce omal nie wyrwało mi się z piersi,
kiedy poczułam lodowaty oddech na twarzy.
Wyprostowałam się niczym struna, w ułamku
sekundy wyzwalając się z tymczasowej otoczki spokoju i otępienia.
Zanim zdążyłam zastanowić się nad tym, co robię, otworzyłam oczy i –
wyrzuciwszy przed siebie obie ręce – zdołałam zdzielić w twarz nachylonego
nade mną mężczyznę. Poczułam przeszywający ból w dłoni, wciąż częściowo
przytłumiony przez adrenalinę, przez co nie byłam w stanie przewidzieć
konsekwencji ciosu. Zaraz po tym doszło do mnie gniewne warknięcie, nim jednak
zdołałam zinterpretować jego znaczenie, ktoś bezceremonialnie cisnął mną o ziemię,
bynajmniej nie oszczędzając moich obolałych już i tak żeber.
Wyrwał mi się zdławiony jęk, zaraz też
spróbowałam odwrócić się na plecy. Musiałam uderzyć się w głowę, bo na
dłuższą chwilę pociemniało mi przed oczami, jednak nawet to nie było w stanie
powstrzymać mnie przed rozpoznaniem twarzy nachylonego nade mną, wściekłego
Marcusa. Dobrze pamiętałam to jego spojrzenie, ciemne włosy i zapadające w pamięć
rysy twarzy, zaś jedno spojrzenie na tę niebezpieczną istotę wystarczało, bym
jak na zawołanie się spięła, mając ochotę natychmiast rzucić się do ucieczki.
Czułam paraliżujący wręcz strach, kiedy jednak spróbowałam poddać się emocjom,
poderwać się na równe nogi i uciec, przekonałam się, że moje obolałe ciało
stanowczo protestowało przed jakimkolwiek ruchem. Mimowolnie pomyślałam o zdolnościach
obecnej przy mnie istocie, jednak nie byłam w stanie jednoznacznie
stwierdzić, czego tak naprawdę powinnam się spodziewać. I tak byłam po
części człowiekiem, a ból pozostawał bólem, niezależnie od tego, czy ktoś
przytępiał moją nieśmiertelną cząstkę, czy też nie.
– Nie powinnaś była tego robić – syknął wampir i przez
moment byłam przekonana, że mnie uderzy, jednak nic podobnego nie miało
miejsca.
Zamarłam w bezruchu, skulona na ziemi i niezdolna
do jakiejkolwiek sensownej reakcji. Bezwiednie otoczyłam ramionami brzuch,
jakby chcąc bronić się przed ewentualnym atakiem, pomimo tego, że ten nie
następował. Bałam się, ale starałam się trzymać nerwy na wodzy, w pamięci
wciąż mając liczne lekcje najbliższych, łącznie z Demetrim i Felixem,
którzy niejednokrotnie powtarzali mnie i Hannie, że jeśli napotykałyśmy
kogoś silniejszego od nas, najrozsądniejszym wyjściem było to, żeby uciekać – a także
nikogo nie prowokować. Wampiry były najgorszą odmianą drapieżników, tak jak i one
lubiąc bawić się ze swoimi ofiarami. Strach jedynie zachęcał do ataku,
pobudzając te najbardziej niebezpiecznego instynkty i sprawiając, że
śmierć stawała się tym bardziej prawdopodobnym rozwiązaniem.
Marcus obserwował mnie w milczeniu, początkowo
podenerwowany, by po chwili jednak obdarować mnie olśniewającym, cynicznym
uśmiechem. Było coś przerażającego w tym geście, a także wyrazie jego
twarzy, co skutecznie przyprawiało mnie o dreszcze. Instynktownie napięłam
mięśnie czekając na… cokolwiek, co uświadomiłoby mi, czego powinnam się
spodziewać, tym bardziej, że jakoś nie miałam wątpliwości co do tego, że w przypadku
tego dupka każde rozwiązanie mogło okazać się równie prawdopodobne.
– Gdzie jest twój chłopak, co? Chyba nie zależy
mu aż tak bardzo, jak mogłoby się wydawać – rzucił jakby od niechcenia Marcus,
mierząc mnie wzrokiem.
– Skąd wiesz, że nie stoi za tobą? – wycedziłam
przez zaciśnięte zęby, choć taka reakcja zdecydowanie nie należała do
rozsądnych.
Rozbawiłam go, bo parsknął śmiechem. Zwykle
uśmiech sprawiał, że twarz stawała się przystojniejsza, jednak w jego
przypadku niezmiennie dostrzegałam coś odpychającego, co niezmiennie
przyprawiało mnie o…
Aż jęknęłam, kiedy powróciły odczuwane przeze
mnie mdłości. W pośpiechu okręciłam się w taki sposób, by wesprzeć
się na rękach i jednak móc zwymiotować. Przez dłuższą chwilę nie
obchodziło mnie nic innego, prócz wyrzucenia z siebie wszystkiego, co mój
organizm tak po prostu przestał tolerować. Rwało mnie niemiłosiernie, być może z nerwów,
a może po prostu oberwałam więcej, aniżeli mogłabym przypuszczać. Czułam
słodki zapach krwi, jednak tym razem nie było w nim niczego, co mogłabym
uznać za atrakcyjne. Momentalnie zamarzyłam o tym, żeby napić się wody, bo
nieprzyjemny posmak sprawiał, że dalej mnie mdliło, choć na szczęście nie
miałam już czym wymiotować.
Czułam na sobie spojrzenie Marcusa, teraz
dodatkowo zniechęcone, choć zdecydowanie nie zamierzałam się tym przejmować.
Nie obchodziło mnie to, jak wyglądałam, zwłaszcza jeśli mogłam utrzymać wampira
z daleka od siebie. Nie miałam wątpliwości co do tego, jakie mogłyby być
jego zamiary względem mnie, oczywiście pomijając to, że najpewniej planował
mnie zabić. Wciąż byłam gotowa zrobić wszystko, żeby żyć, jednak gdyby to
jednak miało się nie udać, zdecydowanie bardziej wolałam, by wampir szybko mnie
zabił, bez wcześniejszego upokorzenia. Należałam do Demetriego i zamierzałam
zadbać o to, żeby tak pozostało.
– Coś ty jej zrobił, co Marcus? – doszło do
mnie jakby z oddali. W tamtej chwili zapragnęłam zwymiotować raz
jeszcze, kiedy uprzytomniłam sobie, że dzięki mojemu towarzyszowi,
jednak udał mi się dotrzeć do Kajusza.
– Ja? Nic. – Marcus zabrzmiał na niemalże
rozbawionego. – A przynajmniej sobie nie przypominam, chociaż…
W tamtej chwili doszłam do wniosku, że
zdecydowanie bardziej wolałam, kiedy milczał.
Zażenowana i oszołomiona zarazem,
odgarnęłam wilgotne włosy na bok, żeby mi nie przeszkadzały. Przez dłuższą
chwilę jeszcze trwałam w bezruchu, niepewna reakcją swojego żołądka, w ten
sposób zresztą miałam szansę uśpić czujność obserwujących mnie wampirów. Nie
byłam na tyle naiwna by wierzyć, że przy pierwszej okazji uda mi się uciec,
choć jakaś cząstka mnie pragnęła postąpić w tak bardzo nierozważny sposób
– po prostu rzucić się do biegu, a później…
Czyjaś dłoń zacisnęła się na moim ramieniu, po
chwili szarpnięciem stawiając mnie do pionu. Straciłam równowagę i zatoczywszy
się, pewnie znowu bym upadła, gdyby nie to, że wylądowałam wprost w nadstawionych
ramionach Marcusa. Wampir chwycił mnie od tyłu, przyciskając do siebie w taki
sposób, że znalazłam się w zdecydowanie niekomfortowym położeniu, aż
nazbyt świadoma bliskości ust wampira tuż przy moim odsłoniętym gardle. Gdyby
tylko zechciał, mógłby zrobić dosłownie wszystko, łącznie z zatopieniem
zębów w mojej szyi, choć przynajmniej tymczasowo nie zamierzał tego
zrobić… A przynajmniej taką miałam nadzieję.
Spróbowałam odwrócić się w taki sposób, by
mieć go na oku, ale mi nie pozwolił. Zaraz po tym moją uwagę przykuł ruch,
który skutecznie przypomniał mi o obecności Kajusza, tym bardziej, że
wampir w pośpiechu podszedł bliżej. Coś w jego obecności sprawiło, że
wzdrygnęłam się niekontrolowanie i spróbowałam skulić, co jednak
sprowadzało się przede wszystkim do możliwości wtulenia się w obejmującego
mnie Marcusa. Sama nie byłam pewna, co było gorsze, zaś obecność i dotyk
wampira wcale mi nie pomagały, tym bardziej, że ruchy przydupasa Volturi
zaczynały być coraz bardziej nachalne. Czułam jego dłonie na swoich biodrach, a chwilę
później przesunęły się niżej, niby to przypadkowo ocierając się o moje
udo, co bynajmniej nie sprawiło, że poczułam się jakkolwiek lepiej. Oczywiście
nie próbowałam się szarpać, podejrzewając, że wtedy jedna któryś z nich
mógłby pokusić się o to, żeby mnie uderzyć, a na to nie chciałam pozwolić
– nie po raz kolejny.
Kajusz również zauważył, jaki kierunek
przybrały myśli obejmującego mnie Marcusa, choć w przeciwieństwie do mnie,
wampir nie wydawał się szczególnie przejęty sytuacją. Wręcz uśmiechnął się
lubieżnie, zwłaszcza kiedy zauważył narastającą panikę w moich oczach.
Zanim zdążyłam cokolwiek powiedzieć albo jakkolwiek sensownie zareagować,
nieśmiertelny wyciągnął dłoń w moją stronę, jak gdyby nigdy nic układając
ją na moim policzku. W tamtym momencie serce omal nie wyskoczyło mi z piersi,
tym bardziej, że moje ciało wciąż pamiętało każdy cios, który wymierzył mi
Kajusz, kiedy oboje byliśmy w podziemiach Volterry.
– I tak miałem ją zabić – powiedział ze
spokojem, obojętny na mnie. Jeśli już, to zwracał się do Marcusa, staranie
dobierając słowa, by każde z nich dotarło również do mnie. – Jest mi
obojętne, co w między czasie z nią zrobisz – oznajmił, a ja
zesztywniałam.
– Cudownie. – Mój obejmujący mnie oprawca
parsknął pozbawionym wesołości śmiechem. – Szkoda, że nie ma tutaj Dema. Miło byłoby,
gdyby mógł to zobaczyć – dodał, a potem jak gdyby nigdy nic przesunął
językiem po moim odsłoniętym gardle.
Jęknęłam i wzdrygnąwszy się ze wstrętem, w niemalże
paniczny sposób spróbowałam się wyrwać. Oczywiście z większym powodzeniem
mogłabym się siłować ze ścianą – efekt mógłby być podobny i absolutnie
przeze mnie niepożądany. Tym razem już nie byłam w stanie powstrzymać ani
emocji, ani łez, bo te jak na zawołanie napłynęły mi do oczu. Z Marcusem
nie miałam najmniejszych szans, a on już od dłuższego czasu aż rwał się do
tego, żeby mnie skrzywdzić – i to również w ten najbardziej wrażliwy
sposób. Z dwojga złego wolałam, żeby mnie pobił albo od razu zabił,
wszystko jednak wskazywało na to, że z perspektywy nieśmiertelnego takie
rozwiązanie byłoby o wiele zbyt proste.
O nie, nie, nie…, pomyślałam w panice, instynktownie
napinając mięśnie. Byłam gotowa rzucić się nawet do walki, nawet gdyby to miało
nie przynieść żadnych efektów. Nerwowo zacisnęłam dłonie w pięści,
obojętna na wciąż odczuwalny w dłoni ból. Nie chciałam go błagać, krzyczeć
ani wyzywać, za wszelką cenę usiłując zachować choć trochę godności, kiedy
palce Marcusa z siłą imadła zacisnęły się na moim nadgarstku, jednak
wszelakie próby spełzły na niczym w chwili, w której wampir
stanowczym ruchem przyciągnął mnie do siebie. Kiedy na dodatek spróbował wsunąć
mi dłonie pod bluzkę, najpewniej po to, żeby ją ściągnąć albo od razu rozerwać,
wrzasnęłam niekontrolowanie, swoim krzykiem w równym stopniu zaskakując
siebie, co i swojego oprawcę. Przez jego twarz przemknął grymas, ten zaś ostatecznie
przekształcił się w pełen samozadowolenia uśmiech, który jednoznacznie dał
mi do zrozumienia, że wampir nie zamierzał tak po prostu zrezygnować.
W głowie miałam pustkę, świadoma tylko i wyłącznie
tego, że muszę się bronić. Nie miałam pojęcia w jaki sposób,
będąc w stanie co najwyżej szarpać się i próbując jakkolwiek
ograniczyć dostęp do siebie. Skończył się na tym, że poirytowany,
zniecierpliwiony już Marcus, jednym zdecydowanym ciosem posłał mnie na ziemię.
Zaraz po tym dosłownie wylądował na mnie, pozbawiając mnie tchu i jeszcze
bardziej dręcząc moje już i tak zbytnio obolałe żebra.
– Zadziwiające, jaki ty potrafisz być
nieokrzesany – stwierdził obojętnym tonem Kajusz. Nie brzmiał na zachwyconego, a po
jego tonie poznałam, że najpewniej zamierzał nas zostawić. Zabawne, ale w tamtej
chwili byłam skłonna błagać nawet jego, żeby został i najlepiej od razu
mnie dobił. – Tylko nie za długo. Nie czas i pora na takie zabawy,
zresztą…
Cokolwiek miał do dodania, resztę jego słów
zagłuszył głośny, zwierzęcy charkot, który natychmiast rozpoznałam. Marcus
zamarł, wciąż przyciskając mnie do ziemi, ja zaś skorzystałam z okazji, by
móc poderwać głowę. Wiedziałam, że dźwięk zdecydowanie nie wyrwał się z ust
wampira, ale kogoś zupełnie innego, zaś reakcja niespokojnego, wpatrzonego w jakiś
punkt pomiędzy drzewami Kajusza jedynie utwierdziła mnie w tym
przekonaniu.
– Co do…?
Ulga, którą nagle poczułam, była nie do
opisania. Przez moment miałam ochotę poddać się emocjom i po prostu
popłakać, ale ostatecznie tego nie zrobiłam, bezwiednie napierając na tors
Marcusa i skupiając się przede wszystkim na trzymaniu wampira na dystans.
Wciąż nie miałam szans na to, żeby mu się wyrwać, pozostając pod wpływem jego
daru i własnego przerażenia, ten problem jednak nie dotyczył mojego
wybawcy.
Olbrzymi, rdzawo brązowy basior warknął raz
jeszcze, przez dłuższą chwilę czając się w ciemności, po chwili zaś Jacob
Black rzucił się na moich przeciwników, gotowy za wszelką cenę mnie obronić.
Powiem szczerze, że rozdział początkowo pisało mi się bardzo opornie, ale z efektu jestem zadowolona. Bardzo długo czekałam na to, żeby dojść do tego momentu, a kolejna część – „Łzy” – będzie dość istotna. To już prawie koniec, przynajmniej walki, bo jakieś cztery ostatnie rozdziały zostawiłam sobie na doprowadzenie pewnych spraw do końca, więc… Ale nie uprzedzajmy faktów.Dziękuję wszystkim, którzy czytają. To dla Was wytrwałam te… właściwie trzy lata, po za pięć dni wypadają urodziny tego bloga. Zabawne jak to szybko zleciało, ale musze przyznać, że jestem zadowolona, że udało mi się tyle wytrwać.Do napisania!Nessa.
Brak komentarzy
Prześlij komentarz