wtorek, 10 maja 2016

23. Wątpliwości

Demetri
Dookoła panował chaos, ale byłem na to przygotowany. Jedną z zalet całych dekad, które spędziłem w Volterze, będąc na każde zawołanie „wielkiej trójcy”, bez wątpienia było to, że miałem okazję brać udział w niejednej walce. W konsekwencji prowadziło to mniej więcej do tego, że potrafiłem walczyć, nie wspominając o tym, że w grę wchodzili nowonarodzeni – istoty niezwykle silne i nieporadne zarazem, które w przeszłości nie raz zdarzało mi się likwidować. Co prawda zdolności sprawiały, że zazwyczaj ograniczałem się wyłącznie do wskazywania miejsca pobytu tych, którymi z jakiegoś powodu Aro i jego bracia mogliby się interesować, nie zmieniało to jednak faktu, że nie raz dochodziło do egzekucji, w których zarówno ja, jak i Felix, braliśmy dość istotną, czynną rolę.
W pośpiechu i cienia wątpliwości poruszałem się naprzód, aż nazbyt świadom tego, jak wielkie znaczenie miało to, by pozostawać w stałym ruchu. Nigdy nie należało pozwolić na to, żeby którakolwiek z tych istot zdołała zajść cię od tyłu, nie wspominając o przynajmniej chwili wahania podczas walki. Te istoty nie myślały logicznie, atakując na oślep i ograniczając się wyłącznie do odruchów, które bardziej upodabniały je do zwierząt, aniżeli ludzi. Cóż, o wampirach też trudno było powiedzieć, że są śmiertelnikami, nie dało się jednak zaprzeczyć temu, że każdy z nas miał w sobie człowieczeństwo. Tak czy inaczej, istniało coś, co pozwalało nabyć wprawę w kontrolowaniu pragnienia, bowiem głód ograniczał zdrowy rozsądek w stopniu, który oszałamiał i co koniec końców mogło prowadzić dosłownie do wszystkiego. Ogłupiał, ale…
Miłość też.
Ta myśl nie poprawiła mi nastroju, wręcz sprawiając, że z tym większym uporem spróbowałem odsunąć od siebie niechciane przemyślenia, w zamian koncentrując się przede wszystkim na tym, co działo się wokół mnie. W takich sytuacjach nie było gorszej pułapki od tej, którą gwarantowały emocje, ale choć doskonale zdawałem sobie z tego sprawę, trudno było mi nie martwić się o Renesmee. Rozdzieliliśmy się, nie tyle przez nieuwagę, co z konieczności, a przynajmniej w tamtej chwili poruszanie się na własną rękę wydawało mi się najbardziej sensowne. Co prawda taka taktyka nie raz prowadziła do tragedii, ale trudno byłoby któremukolwiek z nas odpowiednio szybko reagować podczas walki, gdybyśmy cały czas trzymali się na ręce.
Cóż, wiedziałem o tym, to jednak w gruncie rzeczy niczego nie zmieniało, przynajmniej jeśli chodziło o moje emocje. W ostatnim czasie zbyt wiele razy wszystko szło nie tak, więc wypatrywanie kolejnych kłopotów wydało mi się najzupełniej naturalnym odruchem. Czegokolwiek byśmy nie zrobili, wciąż pozostawaliśmy zagrożeni, w gruncie rzeczy działając w bardzo ryzykowny, pozbawiony konkretnego planu sposób. Nie podobało mi się to, zresztą jak i wynikające z takiego stanu rzeczy komplikacje, przez to z tym większą obawą podchodziłem do myślenia o tym, co mogłoby się wydarzyć. Jeśli miałem być ze sobą szczery, to spodziewałem się dosłowne wszystkiego, począwszy od ewentualnych komplikacji, poprzez… coś o wiele gorszego. To nie było ani rozsądne, ani tym bardziej nie ułatwiało mi skupienia się na walce, ale co innego mogłem zrobić? Wampiry miały tę nieznośną cechę, że potrafiły koncentrować się na wielu kwestiach jednocześnie, więc jakakolwiek próba zajęcia myśli czymś innym, tak czy inaczej musiała skończyć się niepowodzeniem.
Nerwowo rozejrzałem się dookoła, podświadomie wypatrując nie tyle potencjalnego zagrożenia, co Renesmee. Zniknęła mi z oczu już jakiś czas wcześniej i chociaż być może tak było lepiej, o wiele pewniej czułem się, kiedy mogłem mieć ją blisko. Wiedziałem, że była silna, a minione miesiące zmieniły ją w stopniu wystarczającym, by potrafiła sobie poradzić, zwinna i wystarczająco szybka, ale to również niczego nie zmieniało. Potrzebowałem czegoś więcej – pewności, że to wszystko zmierza w odpowiednim kierunku – prawda jednak była taka, że nie miałem co liczyć na to, że cokolwiek zapewni mi coś podobnego.
Wyczułem ruch za plecami i to choć na moment pozwoliło mi nie myśleć o tym, czym tak bardzo się przejmowałem. Na dłuższa chwilę mogłem skoncentrować się na tym, co przychodziło mi najprościej, a więc na walce, o ile tym mianem można było określić zaledwie kilkunastosekundowe starcie. W takich chwilach znaczenie zazwyczaj miały ułamki sekund, podczas których mogło wydarzyć się dosłownie wszystko, a które dla nieśmiertelnego mogły ciągnąć się w nieskończoność. Tak czy inaczej, tylko tyle potrzebowałem, by w porę obejrzeć się za siebie, dostrzec przeciwnika i z nabytą przez lata wprawą skrócić go o głowę, bez zastanawiania się nad tym kim był i czego tak naprawdę chciał. Być może to przerażające, ale widok dekapitowanego ciała nie zrobił na mnie najmniejszego wrażenia, bowiem przez minione wieki doświadczałem czegoś podobnego tak wiele razy, że stał się to już dla mnie niemalże rutyną.
Cóż, dla Nessie bez wątpienia nie, choć i ona zdążyła poznać tę część wampirzej egzystencji, która dotychczas była jej obca. Martwiło mnie to, jak mogły wpłynąć na nią te zmiany, począwszy od wydarzeń z balu, poprzez przemianę, której efektów nadal żadne z nas nie było pewne. Pamiętałem dobrze, co takiego zaszło pomiędzy nami w tamtej celi, jej obawy, a finalnie sposób w jaki doprowadziła do śmierci Jane. I, cholera, wtedy naprawdę spodziewałem się wszystkiego, podświadomie zakładając, że ten sposób dziewczyna ostatecznie się załamie, jednak… nic podobnego nie miało miejsca – po prostu pustka, jakby to, co się stało, nie miało najmniejszego znaczenia. Chyba nigdy nie widziałem w takim stanie, co jedynie utwierdziło mnie w przekonaniu, że zmieniło się wszystko – a już zwłaszcza ona, choć wciąż nie potrafiłem stwierdzić, dokąd to wszystko tak naprawdę prowadziło. Co więcej, to chyba naprawdę mnie martwiło, tym bardziej, że niewinność była tym, co na swój sposób mnie w niej ujęło – a z doświadczenia wiedziałem, że to to była jedna z tych cech, którą bardzo łatwo można było utracić.
Bez znaczenia. Nie wyobrażałem sobie, żeby cokolwiek zmieniło się w moich uczuciach do niej, nawet gdyby do tego doszło, choć sama przyznała, że to była jedna z tych kwestii, które najbardziej ją przerażały. Teraz najważniejsze było to, żeby dotrwać do końca, to z kolei wymagało odszukania Kajusza, choć nic nie wskazywało na to, żeby ten skurwiel był gdzieś w pobliżu. Ukrywać się za plecami armii losowo przemienionych, stopniowo wybijanych młodych wampirów? Och, właściwie czemu nie, prawda?
Sama myśl o tym sprawiała, że miałem ochotę kogoś zabić, co zresztą wcale nie było takie trudne. Miałem wrażenie, że sytuacja wcale nie przedstawia się aż tak źle, jak początkowo mogłoby się nam wydawać i że wszystko w gruncie rzeczy zmierzało ku zakończeniu. Dobijaliśmy ostatki, stopniowo pozbywając się tych, którym jakimś cudem udało się uchować. Najgorsze było to, że żadne z nas nie potrafiło określić, ile istot tak naprawdę liczyła sobie te grupa. W efekcie trudno było jednoznacznie stwierdzić, czy wciąż powinniśmy się obawiać, szukać, czy może odpuścić i założyć, że teraz największym naszym problemem byli Marcus i Kajusz.
Jasny, ciepły blask ognia łagodnie rozpraszał noc, niezmiennie przyciągając uwagę. Ognisk było kilka, wszystkie rozpalone przez nas, co przez bliskość lasu mogło okazać się dość ryzykowne, choć wilgotny klimat stanu Waszyngton bywał zbawienny, kiedy w grę wchodziło unikanie pożarów. W powietrzu wciąż unosiły się ciężkie kłęby fioletowego dymu, leniwie sunąc tuż przy ziemi, by ostatecznie jakby od niechcenia zacząć unosić się ku górze. Było coś nieprzyjemnego w mdlącym, słodkim zapachu, który pozostawały po sobie unicestwione, wampirze ciała, jednak i do tego byłem przyzwyczajony. W milczeniu wodziłem wzrokiem dookoła, próbując wypatrzeć potencjalne zagrożenie albo raczej ofiarę, bo już od dłuższego czasu to ja niosłem ze sobą śmierć, zabijając każdego, kto tylko wpadł mi w ręce. Stare przyzwyczajenia robiły swoje, a ja nie potrafiłem żałować, tym bardziej, że ten jeden raz to nie było wykonywanie rozkazów, ale ochrona tych, którzy byli dla mnie ważni.
Albo raczej tej, bo moje myśli raz po raz uciekały ku Renesmee. Wszystko i wszyscy inni jawili się gdzieś w tle, odlegli i pozbawieni większego znaczenia.
Nessie…
Znowu powiodłem wzrokiem dookoła, tym razem po to, by odszukać dziewczynę. Wypatrywałem jakże charakterystycznym, płomiennorudych włosów, choć to nie był aż takie proste, skoro moją uwagę raz po raz przyciągał ogień. Gniewnie zmrużyłem oczy, rozdrażniony szczegółowością bodźców, które wychwytywały moje zmysły. W wielu przypadkach doskonały wzrok i słuch bywały zbawienne, kiedy jednak dookoła panowało zamieszanie, taki stan rzeczy znacznie utrudniał skoncentrowanie się na konkretnym obiekcie. Próbowałem wyczuć słodki zapach krwi dziewczyny, jakże charakterystyczny i ważny dla mnie, jednak duszący dym skutecznie mi to uniemożliwił. Również widoczność była ograniczona, jednak i to wystarczyło bym w kilka zaledwie sekund pojął to, co było najważniejsze: Renesmee nigdzie w pobliżu nie było.
Okej, w porządku, to w gruncie rzeczy było do przewidzenia. Sam kazałem jej biec, więc najpewniej mnie posłuchała, teraz przebywając w zupełnie innej części lasu. Tak było lepiej, bo przebywanie ze sobą podczas walki nie sprzyjało żadnemu z nas, skoro w najzupełniej instynktowny sposób próbowaliśmy chronić siebie nawzajem. To mogłoby być nawet zabawne, zwłaszcza z mojej perspektywy, a jeszcze jakiś czas temu wyśmiałbym możliwość tego, że krucha dziewczyna mogłaby chcieć bronić akurat mnie, jednak w obecnej sytuacji…
Cholera, zaczynałem być przewrażliwiony.
I naprawdę się martwić, choć – przynajmniej teoretycznie – nie miałem po temu żadnych powodów.
– Hej, Dem!
Poderwałem głowę, słysząc kobiecy głos, choć podświadomie już wtedy wyczułem, że to nie Renesmee. Hannah energicznie mi pomachała, po czym biegiem ruszyła w moją stronę. Złociste loczki podskakiwały przy każdym jej kroku; płomienie ognia wydobywały z jej włosów lśniące refleksy, przez co tym trudniej przyszło mi oderwanie od niej wzroku. Była sama i to zaniepokoiło mnie bardziej niż cokolwiek innego, choć przecież nikt nie powiedział, że powinny być razem.
Ruszyłem w jej stronę, w ułamku sekundy materializując się u jej boku. Wyglądała koszmarnie, przynajmniej na pierwszy rzut oka i to nie tylko dlatego, że wydawała się przygnębiona. Nie musiałem pytać, żeby wiedzieć, że jak na razie nie znała Felixa, choć bez wątpienia próbowała. Och, stary, ta dziewczyna cię zabije, pomyślałem mimochodem, ale nie mogłem nawet skoncentrować się na tym, że ta dwójka wciąż nieźle mieszała swoimi relacjami. Sama Hannah wyglądała jak ktoś, kto właśnie wyszedł zwycięsko z jakiejś batalii, wyraźnie zrezygnowana i w poszarpanym, odsłaniającym trochę więcej niż powinno ubraniu.
– Wyglądasz jakbyś walczyła z kundlem, a nie wampirem – oceniłem. Nie mogłem powstrzymać się przed całkiem przyjemną myślą o tym, że mogłaby rzucić się na Jacoba i choć trochę go sponiewierać.
– Dwóch na raz – wyjaśniła, po czym wywróciła oczami. Cóż, nie można mieć wszystkiego… – Może i cały czas myślą o krwi, ale ja jej nie miałam. Poza tym to faceci, więc… – Urwała, po czym spojrzała na mnie znacząco. – Jak bardzo byłam okrutna z tym, że zanim namieszałam im w głowach i zmusiłam do tego, żeby sami skoczyli sobie w ogień, wcześniej pozbyłam się tego… i owego…? Ehm…
– Jezus Maria…
Dobra, wolałem nie znać szczegółów. Zdecydowanie lepiej było o nic nie wypytywać, zwłaszcza dziewczyny, która była zdolna do takich rzeczy. W zasadzie sam nie byłem pewien, czy powinienem jej gratulować, czy może zacząć komuś współczuć, dlaczego ostatecznie pokręciłem z niedowierzaniem głową i udałem wielce zainteresowanego tym, co działo się wokół mnie.
– Nie mogłam znaleźć Felixa – odezwała się cicho Hannah i tym razem już nie brzmiała ani okrutnie, ani na tak pewną siebie. Wręcz przeciwnie – wydała mi się przygnębiona.
– W takim razie witaj w klubie, bo ja zgubiłem gdzieś Renesmee – przyznałem grobowym tonem, w końcu przenosząc na nią wzrok. – Miała biec za tobą – dodałem mimochodem, wciąż mając nadzieję na to, że pomimo przejęcia Felixem, zdołała coś zauważyć.
– Nie pobiegła – oznajmiła i to wystarczyło, żeby jeszcze bardziej wytrącić mnie z równowagi.
Niech to szlag, więc jednak nie było dobrze. Co prawda to nadal o niczym nie świadczyło, a jednak słowa Hanny sprawiły, że poczułem się jeszcze gorzej niż początkowo. Widziałem, że muszę biec, a jednak wciąż tkwiłem w miejscu, wraz z towarzyszącą mi wampirzycą wodząc wzrokiem na prawo i lewo. W pewnym momencie sam zwątpiłem w to, kogo tak naprawdę wypatrujemy: potencjalnego zagrożenia, czy może raczej tych, którzy byli dla nas ważni.
Dookoła panował niepokojący wręcz, całkowicie nienaturalny spokój. Nigdzie nie widziałem żadnego z pozostałych na polu walki Cullenów, a tym bardziej kundla, choć ten ostatni nie miał dla mnie żadnego znaczenia. Podejrzewałem, że Renesmee nie byłaby zachwycona tym, że podświadomie życzyłem jej „przyjacielowi” jak najgorzej, ale – jak to zwykło się mawiać – czego oczy nie widzą… Z drugiej strony, chyba nawet wolałem to, żeby ta dwójka była gdzieś razem, tym bardziej, że Black byłby w stanie ją obronić, a przynajmniej miałem taką wrażenie. Wątpliwości raz po raz powracały, coraz bardziej złożone i trudne do zignorowania, a od nadmiaru sprzecznych myśli nie potrafiłem skoncentrować się już na niczym przyziemnym. I co z tego, że wampiry mogły cieszyć się rozbudowanym umysłem, który pozwalał im analizować kilka kwestii jednocześnie i zapamiętać dosłownie wszystko? W przypadkach takich jak ten to z łatwością mogło okazać się przekleństwem, zresztą tak jak i odbierane o wiele intensywniej emocje, choć podejrzewałem, że zamartwiam się bez potrzeby.
Świetnie, właśnie tego było mi trzeba. Po prostu fantastycznie!
Bez słowa odsunąłem się od Hanny, nie będąc w stanie ustać w miejscu. Wodziłem wzrokiem na prawo i lewo, raz po raz spoglądając na strzelające ku górze płomienie. Czułem gorąco na skórze i to nawet wtedy, kiedy stałem we względnie bezpiecznej odległości od poszczególnych ognisk. Zazwyczaj temperatura nie robiła na mnie najmniejszego nawet wrażenia, jednak obecność płomieni skutecznie drażniła moją wampirzą naturę, dla bezpieczeństwa każąc trzymać się z daleka.
Milczenie przeciągało się, ale to mi nie przeszkadzało, nawet jeśli obcowanie z własnymi myślami zdecydowanie nie było mi na rękę. Miałem wrażenie, że powinienem lepiej potraktować Hannę i – być może – powiedzieć coś, co można byłoby uznać za pocieszenie, ale nigdy nie byłem w tym dobry. Po co zresztą miałem robić jej płonne nadzieje? Podejrzewałem, że kłamstwo jest o wiele gorsze niż to, co mogłoby się wydarzyć, a na co chyba żadne z nas nie było gotowe. Co prawda znałem Felixa i jego zdolności, więcej niż pewny tego, że poradzi sobie w pojedynkę, jednak o wiele łatwiej było zakładać nawet najgorsze. Liczne misje, w których razem braliśmy udział, poniekąd sprowadzały się również do tego – a więc regularnego spisywania się na straty i minimalizowania udziału emocji, by mieć szansę na swobodne działanie. To mogło się wydawać okrutne, ale zwłaszcza biorąc pod uwagę to, co działo się ze mną, kiedy myślałem o Renesmee, zaczynałem dochodzić do wniosku, że takie rozwiązanie miało bardzo dużo sensu. Z drugiej strony, może po prostu chciałem w to wierzyć, widząc w tym szansę na przynajmniej chwilowe odsunięcie od siebie emocji i…
– Dem!
Początkowo nie zwróciłem uwagi na ostrzegawczą nutę, która pobrzmiewała w głosie Hanny. Miałem ochotę zapytać ją, czego znowu chce, jakby od niechcenia odwracając się w jej stronę, a potem…
Cholera.
Nie miałem pojęcia, skąd wziął się tamten nowonarodzony. Nagle zmaterializował się tuż przede mną, nie kryjąc chęci mordu i tego, że tak naprawdę nie zdawał sobie sprawy z tego, co robi. Blask ogniska ograniczał widoczność, wprawiając skórę młodziaka w lśnienie. Przez dłuższą chwilę jego sylwetka jawiła mi się jako podświetlony od tyłu, otoczony jasną aurą kształt, na który można mogłem co najwyżej bezmyślnie patrzeć. Powinienem był odskoczyć, a przynajmniej to w naturalny sposób powinno było przyjść mi do głowy, a jednak wciąż trwałem w miejscu, po prostu obserwując i czekając…
Właściwie na co?
Odpowiednia reakcja przyszła z opóźnieniem, więc – obojętny na wrzaski Hanny, która najwyraźniej nawet w tej sytuacji postanowiła zwyzywać mnie od najgorszych – odskoczyłem na bok, dosłownie w ostatniej chwili schodząc przeciwnikowi z drogi. Sądziłem, ze uda mi się wytrącić go z równowagi i powstrzymać przed zrobieniem głupstwa, ten jednak okazał się wręcz zaskakująco sprawny w tym, co robił. Gwałtownie wytracił prędkość i prawie natychmiast ponowił atak, poruszając się przy tym tak błyskawicznie, że nawet ja miałem problem z tym, żeby za nim nadążyć. Nie miałem pojęcia, czy to jakiś dar, czy może to ze mną zaczynało być coś nie tak, ale miałem kłopot i doskonale zdawałem sobie z tego sprawy. Próbowałem utrzymywać dystans, czekając na możliwość do ataku, nieśmiertelny jednak z uporem atakował, nie dając mi nawet okazji do tego, żeby dobrze się zastanowić, a co dopiero móc określić jakiekolwiek cechy jego wyglądu. Ciemny zarys na tle jasności ognia – to jedno było dla mnie oczywiste, zresztą znajomość wyglądu swojego potencjalnego kata wcale nie była dla mnie istotna.
Jeszcze długo później nie miałem pojęcia, jakim cudem i kiedy w tym całym zamieszaniu pojawił się Felix. Jego jednego zobaczyłem wyraźnie, kiedy z dzikim charkotem rzucił się na mojego przeciwnika, próbując zwalić go z nóg. Instynktownie cofnąłem się do tyłu, co najmniej skonsternowany, tym bardziej, że mój skoncentrowany na próbie przetrwania umysł nie do końca zdawał sobie sprawę z tego, że cokolwiek uległo zmianie. W pierwszym odruchu pomyślałem wręcz, że to kolejny nowonarodzony, a ja mam – kolokwialnie rzecz ujmując – przejebane, bo jeden wampir wystarczył, by mnie rozproszyć. Byłem na siebie wściekły za tę nieporadność, wciąż mając wrażenie, że poruszam się zdecydowanie zbyt wolno, by zdziałać cokolwiek sensownego.
Felix nie wydawał się mieć takiego problemu. Poruszał się szybko, wprawnie i z gracją, którego niejeden mógłby mu pozazdrościć. Początkowo doszedłem do wniosku, że wypadałoby mu pomóc, by zatrzeć aż nazbyt wyraźne wrażenie tego, że sam mógłbym potrzebować ratunku, jednak spojrzenie przyjaciela skutecznie wybiło mi ten pomysł z głowy. Wydawał się zbyt pewny siebie, zdecydowany i absolutnie świadom tego, że wygra, ale…
A potem wszystko poszło nie tak, dziejąc się tak szybko, że początkowo do żadnego z nas nie dotarło.
Ogień wciąż płonął, utrudniając zobaczenie czegokolwiek i znacznie ograniczając pole manewru. W zasadzie nie byłem pewien, kiedy znaleźliśmy się aż tak blisko, to jednak nie miało najmniejszego znaczenia, przynajmniej w tamtej chwili. Felix znowu skoczył do przodu, jakimś cudem będąc w stanie zrobić to, co mnie się nie udało – zajść swojego przeciwnika od tyłu, chwycić go za szyję i szarpnięciem pociągnąć do tyłu. Trzask ognia zagłuszył przeszywający dźwięk pękającego kamienia, a ja doszedłem do wniosku, że pozbycie się niepokornego nowonarodzonego jest kwestią co najwyżej kilku sekund.
No cóż, nie było.
Przeciwnik szarpnął się w ramionach Felixa, jednak nie miał najmniejszych szans na to, żeby się uwolnić – nie z uścisku kogoś, kogo wyjątkową cechą była imponująca nawet jak na wampira siła. Nie zdołał uciec, ale za to wyraźnie skomplikował sytuację, doprowadzając do tego, że obaj nieśmiertelni zachwiali się niebezpiecznie, by w następnej sekundzie polecieć w tył – prosto w płomienie. Nieznajomy chłopak krzyknął, czy też raczej zawył, choć i ten dźwięk urwał się prawie natychmiast, kiedy płomienie zrobiły swoje; w powietrze jak na zawołanie wzbiła się kolejna porcja gryzącego, fioletowego dymu, utrudniając zobaczenie czegokolwiek.
Zaraz po tym zapanowała nieprzenikniona cisza, przerywana wyłącznie trzaskiem wciąż płonących zdecydowanym, równym rytmem płomieni.
Chwilę później, kiedy pierwszy szok minął i zarówno do mnie, jak i do stojącej kilka metrów dalej Hanny dotarło to, że jesteśmy sami, dziewczyna zaczęła krzyczeć.
Renesmee
Ból nie był silny, a przynajmniej tak pomyślałam w pierwszym odruchu, zaraz po odzyskaniu przytomności. Co prawda byłam oszołomiona, a po chwili doszłam do wniosku, że zaczyna robić mi się niedobrze, ale z jakiegoś powodu nie wydało mi się to niewłaściwe, jakby mdłości mogły okazać się czymś, co powinnam jak najszybciej zaakceptować. Czułam porażający chłód, choć nie od razu zdołałam właściwie zinterpretować jego źródło, skupiona bardziej na miarowym kołysaniu, które jedynie potęgowało złe samopoczucie.
Otwórz oczy, pomyślałam, bo jakaś cząstka mnie wydawała się przerażona perspektywą tego, że mogłabym tak po prostu zasnąć, instynkt jednak stanowczo zaprotestował przed takim rozwiązaniem. W zamian wręcz mocniej zacisnęłam powieki, zawzięcie walcząc o to, żeby trwać w jednej pozycji i udawać, że wszystko jest w najzupełniejszym porządku. Nie, wcale nie byłam świadoma, a tym bardziej nie zamierzałam pokusić się o rozejrzenie dookoła. Paradoksalnie w pozbawieniu przytomności nie dostrzegałam niczego niewłaściwego, wręcz zaczynając dochodzić do wniosku, że taki stan gwarantuje pełnię poczucia bezpieczeństwa. Nie, zdecydowanie nie miałam poczucia tego, że wszystko jest fantastycznie, a ja nie mam powodu do strachu, ale jak długo nie okazywałam tego, że już nie śpię…
– I tak wiem, że mnie słyszysz. Puls tak ci przyśpieszył, że musiałbym być upośledzony, ślicznotko – usłyszałam tuż przy uchu, a moje zdradzieckie serce omal nie wyrwało mi się z piersi, kiedy poczułam lodowaty oddech na twarzy.
Wyprostowałam się niczym struna, w ułamku sekundy wyzwalając się z tymczasowej otoczki spokoju i otępienia. Zanim zdążyłam zastanowić się nad tym, co robię, otworzyłam oczy i – wyrzuciwszy przed siebie obie ręce – zdołałam zdzielić w twarz nachylonego nade mną mężczyznę. Poczułam przeszywający ból w dłoni, wciąż częściowo przytłumiony przez adrenalinę, przez co nie byłam w stanie przewidzieć konsekwencji ciosu. Zaraz po tym doszło do mnie gniewne warknięcie, nim jednak zdołałam zinterpretować jego znaczenie, ktoś bezceremonialnie cisnął mną o ziemię, bynajmniej nie oszczędzając moich obolałych już i tak żeber.
Wyrwał mi się zdławiony jęk, zaraz też spróbowałam odwrócić się na plecy. Musiałam uderzyć się w głowę, bo na dłuższą chwilę pociemniało mi przed oczami, jednak nawet to nie było w stanie powstrzymać mnie przed rozpoznaniem twarzy nachylonego nade mną, wściekłego Marcusa. Dobrze pamiętałam to jego spojrzenie, ciemne włosy i zapadające w pamięć rysy twarzy, zaś jedno spojrzenie na tę niebezpieczną istotę wystarczało, bym jak na zawołanie się spięła, mając ochotę natychmiast rzucić się do ucieczki. Czułam paraliżujący wręcz strach, kiedy jednak spróbowałam poddać się emocjom, poderwać się na równe nogi i uciec, przekonałam się, że moje obolałe ciało stanowczo protestowało przed jakimkolwiek ruchem. Mimowolnie pomyślałam o zdolnościach obecnej przy mnie istocie, jednak nie byłam w stanie jednoznacznie stwierdzić, czego tak naprawdę powinnam się spodziewać. I tak byłam po części człowiekiem, a ból pozostawał bólem, niezależnie od tego, czy ktoś przytępiał moją nieśmiertelną cząstkę, czy też nie.
– Nie powinnaś była tego robić – syknął wampir i przez moment byłam przekonana, że mnie uderzy, jednak nic podobnego nie miało miejsca.
Zamarłam w bezruchu, skulona na ziemi i niezdolna do jakiejkolwiek sensownej reakcji. Bezwiednie otoczyłam ramionami brzuch, jakby chcąc bronić się przed ewentualnym atakiem, pomimo tego, że ten nie następował. Bałam się, ale starałam się trzymać nerwy na wodzy, w pamięci wciąż mając liczne lekcje najbliższych, łącznie z Demetrim i Felixem, którzy niejednokrotnie powtarzali mnie i Hannie, że jeśli napotykałyśmy kogoś silniejszego od nas, najrozsądniejszym wyjściem było to, żeby uciekać – a także nikogo nie prowokować. Wampiry były najgorszą odmianą drapieżników, tak jak i one lubiąc bawić się ze swoimi ofiarami. Strach jedynie zachęcał do ataku, pobudzając te najbardziej niebezpiecznego instynkty i sprawiając, że śmierć stawała się tym bardziej prawdopodobnym rozwiązaniem.
Marcus obserwował mnie w milczeniu, początkowo podenerwowany, by po chwili jednak obdarować mnie olśniewającym, cynicznym uśmiechem. Było coś przerażającego w tym geście, a także wyrazie jego twarzy, co skutecznie przyprawiało mnie o dreszcze. Instynktownie napięłam mięśnie czekając na… cokolwiek, co uświadomiłoby mi, czego powinnam się spodziewać, tym bardziej, że jakoś nie miałam wątpliwości co do tego, że w przypadku tego dupka każde rozwiązanie mogło okazać się równie prawdopodobne.
– Gdzie jest twój chłopak, co? Chyba nie zależy mu aż tak bardzo, jak mogłoby się wydawać – rzucił jakby od niechcenia Marcus, mierząc mnie wzrokiem.
– Skąd wiesz, że nie stoi za tobą? – wycedziłam przez zaciśnięte zęby, choć taka reakcja zdecydowanie nie należała do rozsądnych.
Rozbawiłam go, bo parsknął śmiechem. Zwykle uśmiech sprawiał, że twarz stawała się przystojniejsza, jednak w jego przypadku niezmiennie dostrzegałam coś odpychającego, co niezmiennie przyprawiało mnie o…
Aż jęknęłam, kiedy powróciły odczuwane przeze mnie mdłości. W pośpiechu okręciłam się w taki sposób, by wesprzeć się na rękach i jednak móc zwymiotować. Przez dłuższą chwilę nie obchodziło mnie nic innego, prócz wyrzucenia z siebie wszystkiego, co mój organizm tak po prostu przestał tolerować. Rwało mnie niemiłosiernie, być może z nerwów, a może po prostu oberwałam więcej, aniżeli mogłabym przypuszczać. Czułam słodki zapach krwi, jednak tym razem nie było w nim niczego, co mogłabym uznać za atrakcyjne. Momentalnie zamarzyłam o tym, żeby napić się wody, bo nieprzyjemny posmak sprawiał, że dalej mnie mdliło, choć na szczęście nie miałam już czym wymiotować.
Czułam na sobie spojrzenie Marcusa, teraz dodatkowo zniechęcone, choć zdecydowanie nie zamierzałam się tym przejmować. Nie obchodziło mnie to, jak wyglądałam, zwłaszcza jeśli mogłam utrzymać wampira z daleka od siebie. Nie miałam wątpliwości co do tego, jakie mogłyby być jego zamiary względem mnie, oczywiście pomijając to, że najpewniej planował mnie zabić. Wciąż byłam gotowa zrobić wszystko, żeby żyć, jednak gdyby to jednak miało się nie udać, zdecydowanie bardziej wolałam, by wampir szybko mnie zabił, bez wcześniejszego upokorzenia. Należałam do Demetriego i zamierzałam zadbać o to, żeby tak pozostało.
– Coś ty jej zrobił, co Marcus? – doszło do mnie jakby z oddali. W tamtej chwili zapragnęłam zwymiotować raz jeszcze, kiedy uprzytomniłam sobie, że dzięki mojemu towarzyszowi, jednak udał mi się dotrzeć do Kajusza.
– Ja? Nic. – Marcus zabrzmiał na niemalże rozbawionego. – A przynajmniej sobie nie przypominam, chociaż…
W tamtej chwili doszłam do wniosku, że zdecydowanie bardziej wolałam, kiedy milczał.
Zażenowana i oszołomiona zarazem, odgarnęłam wilgotne włosy na bok, żeby mi nie przeszkadzały. Przez dłuższą chwilę jeszcze trwałam w bezruchu, niepewna reakcją swojego żołądka, w ten sposób zresztą miałam szansę uśpić czujność obserwujących mnie wampirów. Nie byłam na tyle naiwna by wierzyć, że przy pierwszej okazji uda mi się uciec, choć jakaś cząstka mnie pragnęła postąpić w tak bardzo nierozważny sposób – po prostu rzucić się do biegu, a później…
Czyjaś dłoń zacisnęła się na moim ramieniu, po chwili szarpnięciem stawiając mnie do pionu. Straciłam równowagę i zatoczywszy się, pewnie znowu bym upadła, gdyby nie to, że wylądowałam wprost w nadstawionych ramionach Marcusa. Wampir chwycił mnie od tyłu, przyciskając do siebie w taki sposób, że znalazłam się w zdecydowanie niekomfortowym położeniu, aż nazbyt świadoma bliskości ust wampira tuż przy moim odsłoniętym gardle. Gdyby tylko zechciał, mógłby zrobić dosłownie wszystko, łącznie z zatopieniem zębów w mojej szyi, choć przynajmniej tymczasowo nie zamierzał tego zrobić… A przynajmniej taką miałam nadzieję.
Spróbowałam odwrócić się w taki sposób, by mieć go na oku, ale mi nie pozwolił. Zaraz po tym moją uwagę przykuł ruch, który skutecznie przypomniał mi o obecności Kajusza, tym bardziej, że wampir w pośpiechu podszedł bliżej. Coś w jego obecności sprawiło, że wzdrygnęłam się niekontrolowanie i spróbowałam skulić, co jednak sprowadzało się przede wszystkim do możliwości wtulenia się w obejmującego mnie Marcusa. Sama nie byłam pewna, co było gorsze, zaś obecność i dotyk wampira wcale mi nie pomagały, tym bardziej, że ruchy przydupasa Volturi zaczynały być coraz bardziej nachalne. Czułam jego dłonie na swoich biodrach, a chwilę później przesunęły się niżej, niby to przypadkowo ocierając się o moje udo, co bynajmniej nie sprawiło, że poczułam się jakkolwiek lepiej. Oczywiście nie próbowałam się szarpać, podejrzewając, że wtedy jedna któryś z nich mógłby pokusić się o to, żeby mnie uderzyć, a na to nie chciałam pozwolić – nie po raz kolejny.
Kajusz również zauważył, jaki kierunek przybrały myśli obejmującego mnie Marcusa, choć w przeciwieństwie do mnie, wampir nie wydawał się szczególnie przejęty sytuacją. Wręcz uśmiechnął się lubieżnie, zwłaszcza kiedy zauważył narastającą panikę w moich oczach. Zanim zdążyłam cokolwiek powiedzieć albo jakkolwiek sensownie zareagować, nieśmiertelny wyciągnął dłoń w moją stronę, jak gdyby nigdy nic układając ją na moim policzku. W tamtym momencie serce omal nie wyskoczyło mi z piersi, tym bardziej, że moje ciało wciąż pamiętało każdy cios, który wymierzył mi Kajusz, kiedy oboje byliśmy w podziemiach Volterry.
– I tak miałem ją zabić – powiedział ze spokojem, obojętny na mnie. Jeśli już, to zwracał się do Marcusa, staranie dobierając słowa, by każde z nich dotarło również do mnie. – Jest mi obojętne, co w między czasie z nią zrobisz – oznajmił, a ja zesztywniałam.
– Cudownie. – Mój obejmujący mnie oprawca parsknął pozbawionym wesołości śmiechem. – Szkoda, że nie ma tutaj Dema. Miło byłoby, gdyby mógł to zobaczyć – dodał, a potem jak gdyby nigdy nic przesunął językiem po moim odsłoniętym gardle.
Jęknęłam i wzdrygnąwszy się ze wstrętem, w niemalże paniczny sposób spróbowałam się wyrwać. Oczywiście z większym powodzeniem mogłabym się siłować ze ścianą – efekt mógłby być podobny i absolutnie przeze mnie niepożądany. Tym razem już nie byłam w stanie powstrzymać ani emocji, ani łez, bo te jak na zawołanie napłynęły mi do oczu. Z Marcusem nie miałam najmniejszych szans, a on już od dłuższego czasu aż rwał się do tego, żeby mnie skrzywdzić – i to również w ten najbardziej wrażliwy sposób. Z dwojga złego wolałam, żeby mnie pobił albo od razu zabił, wszystko jednak wskazywało na to, że z perspektywy nieśmiertelnego takie rozwiązanie byłoby o wiele zbyt proste.
O nie, nie, nie…, pomyślałam w panice, instynktownie napinając mięśnie. Byłam gotowa rzucić się nawet do walki, nawet gdyby to miało nie przynieść żadnych efektów. Nerwowo zacisnęłam dłonie w pięści, obojętna na wciąż odczuwalny w dłoni ból. Nie chciałam go błagać, krzyczeć ani wyzywać, za wszelką cenę usiłując zachować choć trochę godności, kiedy palce Marcusa z siłą imadła zacisnęły się na moim nadgarstku, jednak wszelakie próby spełzły na niczym w chwili, w której wampir stanowczym ruchem przyciągnął mnie do siebie. Kiedy na dodatek spróbował wsunąć mi dłonie pod bluzkę, najpewniej po to, żeby ją ściągnąć albo od razu rozerwać, wrzasnęłam niekontrolowanie, swoim krzykiem w równym stopniu zaskakując siebie, co i swojego oprawcę. Przez jego twarz przemknął grymas, ten zaś ostatecznie przekształcił się w pełen samozadowolenia uśmiech, który jednoznacznie dał mi do zrozumienia, że wampir nie zamierzał tak po prostu zrezygnować.
W głowie miałam pustkę, świadoma tylko i wyłącznie tego, że muszę się bronić. Nie miałam pojęcia w jaki sposób, będąc w stanie co najwyżej szarpać się i próbując jakkolwiek ograniczyć dostęp do siebie. Skończył się na tym, że poirytowany, zniecierpliwiony już Marcus, jednym zdecydowanym ciosem posłał mnie na ziemię. Zaraz po tym dosłownie wylądował na mnie, pozbawiając mnie tchu i jeszcze bardziej dręcząc moje już i tak zbytnio obolałe żebra.
– Zadziwiające, jaki ty potrafisz być nieokrzesany – stwierdził obojętnym tonem Kajusz. Nie brzmiał na zachwyconego, a po jego tonie poznałam, że najpewniej zamierzał nas zostawić. Zabawne, ale w tamtej chwili byłam skłonna błagać nawet jego, żeby został i najlepiej od razu mnie dobił. – Tylko nie za długo. Nie czas i pora na takie zabawy, zresztą…
Cokolwiek miał do dodania, resztę jego słów zagłuszył głośny, zwierzęcy charkot, który natychmiast rozpoznałam. Marcus zamarł, wciąż przyciskając mnie do ziemi, ja zaś skorzystałam z okazji, by móc poderwać głowę. Wiedziałam, że dźwięk zdecydowanie nie wyrwał się z ust wampira, ale kogoś zupełnie innego, zaś reakcja niespokojnego, wpatrzonego w jakiś punkt pomiędzy drzewami Kajusza jedynie utwierdziła mnie w tym przekonaniu.
– Co do…?
Ulga, którą nagle poczułam, była nie do opisania. Przez moment miałam ochotę poddać się emocjom i po prostu popłakać, ale ostatecznie tego nie zrobiłam, bezwiednie napierając na tors Marcusa i skupiając się przede wszystkim na trzymaniu wampira na dystans. Wciąż nie miałam szans na to, żeby mu się wyrwać, pozostając pod wpływem jego daru i własnego przerażenia, ten problem jednak nie dotyczył mojego wybawcy.
Olbrzymi, rdzawo brązowy basior warknął raz jeszcze, przez dłuższą chwilę czając się w ciemności, po chwili zaś Jacob Black rzucił się na moich przeciwników, gotowy za wszelką cenę mnie obronić.
Powiem szczerze, że rozdział początkowo pisało mi się bardzo opornie, ale z efektu jestem zadowolona. Bardzo długo czekałam na to, żeby dojść do tego momentu, a kolejna część – „Łzy” – będzie dość istotna. To już prawie koniec, przynajmniej walki, bo jakieś cztery ostatnie rozdziały zostawiłam sobie na doprowadzenie pewnych spraw do końca, więc… Ale nie uprzedzajmy faktów.
Dziękuję wszystkim, którzy czytają. To dla Was wytrwałam te… właściwie trzy lata, po za pięć dni wypadają urodziny tego bloga. Zabawne jak to szybko zleciało, ale musze przyznać, że jestem zadowolona, że udało mi się tyle wytrwać.
Do napisania!

Nessa.

Brak komentarzy

Prześlij komentarz


After We Fall
stories by Nessa