Renesmee
W jednej chwili wszystko
potoczyło się bardzo szybko.
Widziałam,
jak Jacob skacze do przodu, wściekły i gotowy do ataku. Było coś
harmonicznego w jego ruchach, płynnych i szybkich – doskonała
precyzja kogoś zdeterminowanego, żeby mnie bronić i gotowego zabić
każdego, kto mógłby znaleźć się na jego drodze. Zabawne, ale w szoku
łatwiej było mi interpretować emocje bijące od zwierzęcia, być może dlatego, że
były proste, a ja znałam go doskonale, aż nazbyt świadoma tego, jak
rozumieć najeżoną sierść, odsłonięte zęby czy napięte do granic możliwości
mięśnie.
Marcus tego
nie wiedział, ale nie trudno było się domyśleć, jakie są intencje
zmiennokształtnego. Wciąż trwałam w bezruchu, przyciskana do pnia drzewa i świadoma
tego, jak niewiele brakowało, bym mogła zginąć. Czułam, jak lodowate, marmurowe
ciało nieśmiertelnego napiera na mnie, skutecznie pozbawiając mnie tchu i niemalże
miażdżąc już i tak obolałe żebra. Słodki oddech Marcusa raz po raz muskał
mój policzek, drażniąc odsłoniętą szyję i sprawiając, że niemalże czułam,
jak zęby wampira rozrywają mi gardło, choć ten wciąż nie zdecydował się na
atak. No cóż, wcześniej planował coś o wiele bardziej złożonego i…
niepokojącego, choć pojawienie się kolejnego przeciwnika skutecznie
pokrzyżowało mu plany.
Cokolwiek
by się nie działo, byłam wdzięczna opatrzności za taki obrót spraw. Wpatrywałam
się w twarz mojego przeciwnika, próbując znaleźć sensowne pole do manewru i przynajmniej
spróbować ułożyć ręce w taki sposób, by zwiększyć dystans pomiędzy nami.
Chciałam wykorzystać chwilę nieuwagi napierającego na mnie mężczyzny, by przy
odrobinie szczęścia zrzucić go z siebie, nawet jeśli to wydawało się
niemożliwe. Nie byłam wampirem – nie w pełni – i to nawet pomimo
ukąszenia przez Kajusza, które zapoczątkowało w moim organizmie całą serie
zmian, których do tej pory nie byłam w stanie sprecyzować i pojąć. Czułam,
że muszę walczyć, zaś narastająca z każdą kolejną sekundą determinacja
jedynie sprawiała, że byłam gotowa zrobić wszystko, byleby walczyć o swoje
bezpieczeństwo. Chciałam żyć i to bardziej niż kiedykolwiek wcześniej,
kurczowo chwytając się każdej możliwości, która w mniejszym lub większym
stopniu zapewniłaby mi przetrwanie. Nie próbowałam zastanawiać się nad tym, co
to oznacza, a tym bardziej skąd brały się te pragnienia, te zresztą wydały
mi się równie naturalne, co i oddychanie.
Gdyby
sytuacja była inna, moje wysiłki bez wątpienia okazałyby się daremne. Wolałam
nawet nie zastanawiać się nad tym, co miałoby miejsce, gdyby nie pojawienie się
Jacoba, tym bardziej, że Marcus nie sprawiał wrażenia osoby, która ma
jakiekolwiek skrupuły. Na samą myśl o tym, jak potraktowałby mnie, gdyby
tylko nadarzyła się po temu okazja, robiło mi się słabo, choć naturalnie nie
mogłam pozwolić sobie na utratę przytomności. Uciekaj! Uciekaj…!!!, tłukło mi się w głowie, a ja mogłam
co najwyżej kurczowo uczepić się tych słów i w duchu modlić się o to,
żeby to wystarczyło. Byłam gotowa wić się, kopać i próbować dosłownie wszystkiego, niezależnie od tego, czy
moje postępowanie miałoby jakikolwiek sens.
Mniej
więcej wtedy zdecydowałam się na coś, co w moim przypadku nigdy nie
kończyło się dobrze, ale wydało mi się najrozsądniejsze. Odcięcie się od
niechcianych, wywołujących panikę emocji, przyszło mi zaskakująco łatwo, co
chyba powinno było mnie zaalarmować, ale nic podobnego nie miało miejsca. W zamian
wolałam skupić się na spokoju i uderzającej wręcz pustce, która wypełniła
mnie całą, niosąc ze sobą przyjemne ukojenie. Brak dodatkowych, rozpraszających
bodźców sprawił, że łatwiej udało mi się skoncentrować na już i tak
wyostrzonych zmysłach, a tym samym wykrzesać z siebie całą możliwą
energię. Oddychałam szybko i płytko, czując się trochę jak topielica,
która na wszystkie możliwe sposoby walczy o ostatni oddech. Serce waliło
mi jak szalone, mięśnie napinały się w sposób, który niemalże sprawiał
ból, a ja sama… No cóż, zachowywałam się trochę jak automat, w pełni
oddając odruchom i instynktowi, który w dość jednoznaczny sposób
dawał mi do zrozumienia, co i dlaczego powinnam zrobić.
W gruncie
rzeczy wszystko potoczyło się bardzo szybko, choć mnie wydawało się
wiecznością. Zwłaszcza w przypadku nieśmiertelnych czas wydawał się
pojęciem względnym, to jednak w tamtej chwili było dla mnie najmniej
istotnym. Aż wzdrygnęłam się, kiedy Jacob dosłownie zerwał ze mnie Marcusa,
chwytając go zębami za ubranie i jednym, celnym ciosem odsyłając gdzieś
poza zasięg mojego wzroku. Sam zmiennokształtny wylądował dosłownie gdzieś na
wyciągnięcie ręki, trzymając się tak blisko, że pomimo wypełniającego mnie
poczucia niepokoju – przejmującego, przyprawiającego o dreszcze chłodu –
wyraźnie poczułam bijące od olbrzymiego cielska gorąco. W tamtej chwili po
raz kolejny do głowy przyszło mi to, że powinnam uciekać, ale zignorowałam tę
myśl, aż nazbyt świadoma tego, że miałam przed sobą mojego przyjaciela i wybawcę
– kogoś, kogo pomimo całego szaleństwa, które stanowiło moje życie przez
ostatnie miesiące, nadal pozostawał dla mnie… jak brat.
Wdzięczność
przybrała na sile, a ja nie potrafiłam się przed nią bronić, to zresztą
wydało mi się niepotrzebne. Z trudem podniosłam się, próbując odzyskać
kontrolę nad własnym ciałem i zachować się w jakkolwiek praktyczny
sposób. Wciąż się trzęsłam, być może od nadmiaru emocji, a może przez
świadomość tego, że po raz kolejny otarłam się o śmierć i nadal
mogłam zginąć. Na ciele nadal czułam dotyk Marcusa, zupełnie jakby moja
odsłonięta skóra była pokryta czymś gorącym i nieprzyjemnym, co przeniósł
na mnie wampir z chwilą, w której dotknął mnie po raz pierwszy.
Zabawne, ale w samym środku walki – już i tak brudna, obolała i zakrwawiona
– zaczęłam marzyc o prysznicu, jakby strumień ciepłej wody mógł okazać się
odpowiedzią na wszystkie moje dotychczasowe problemy.
Dziki
charkot wyrwał mnie z zamyślenia, tym bardziej, że tym razem dźwięk
zdecydowanie nie należał do zmiennokształtnego. Poderwałam głowę akurat w chwili,
w której Marcus rzucił się do ataku, bez chwili wahania skacząc na wciąż
gotowego bronić mnie Marcusa. Widziałam dziki błysk w oczach nieśmiertelnego,
dopiero po chwili uprzytomniając sobie, że dotychczas rubinowe tęczówki
pociemniały, teraz przypominając parę jarzących się węglików. Cokolwiek by się
nie stało, Marcus walczył po to, żeby zabić, a ja nie miałam najmniejszych
wątpliwości co do tego, że gdyby tylko znalazł po temu okazję, nie wahałby się
nawet przez ułamek sekundy.
Jacob
zareagował bez większego problemu, odskakując na bezpieczną odległość i prawie
natychmiast odpowiadając atakiem na atak. Wciąż zadziwiła mnie tym, jak przy
swoich gabarytach potrafił poruszać się z lekkością, bez widocznego
wysiłku czy wahania odskakując, robiąc uniki albo posuwając się naprzód. Marcus
nie pozostawał mu dłużny, w kilka chwil dostosowując się do narzuconego mu
tempa, a ja po raz kolejny tej nocy stałam się świadkiem niebezpiecznego,
śmiertelnego tańca, którego finał mógł okazać się tylko jeden. Chyba powinnam
była czuć strach, tym bardziej, że w grę wchodziło życie kogoś naprawdę mi
bliskiego, ale byłam świadoma tylko i wyłącznie narastającej z każdą kolejną
sekundą pustki. Miałam wrażenie, że mój umysł wolał dla pewności ochronić mnie
przed tym, co mogłoby okazać się dla mnie jakkolwiek bolesne, w zamian
oferując mi spokój i przynajmniej względną jasność umysłu.
A także cel
– klarowny i na swój sposób banalny.
Uciekaj.
Podniosłam
się z klęczka, próbując dźwignąć się na nogi, jednak zrezygnowałam, kiedy
ciało po raz kolejny odmówiło mi posłuszeństwa. Wylądowałam na ziemi, jednak
nie zwróciłam na to uwagi, dzięki adrenalinie już nawet nie czując bólu. Mogłam
spróbować podnieść się raz jeszcze, ale zrezygnowałam, woląc nie ryzykować,
skoro wciąż nie mogłam ufać własnemu ciału. Z dwojga złego wolałam trzymać
się przy ziemi i liczyć na to, że dzięki temu nie będę rzucała się w oczy,
tym bardziej, że wciąż byłam w niebezpieczeństwie. Widziałam dwójkę
zajętych walką nieśmiertelnych, co jedynie utwierdziło mnie w przekonaniu,
że niepotrzebne zwracanie na siebie uwagi, jest ostatnią z rozsądnych
rzeczy, na jaką mogłabym się zdecydować.
Chciałam
tego czy też nie, wciąż miałam w obie dużo z człowieka. Byłam hybrydą
– niedoskonałą pod względem biologicznym istotą, obdarzoną najlepszymi cechami
wampirów, znacznie osłabionymi przez ludzką
naturę. Co więcej, mogłam okazać się słabością Jacoba, gdyby ktoś próbował
wykorzystać moją obecność, żeby rozproszyć jego uwagę, więc tym bardziej
czułam, że powinnam mieć się na baczności. Już raz przechodziłam przez coś
podobnego, kiedy Kajusz był gotów nawet mnie skatować, byleby zadać psychiczny
ból Demetriemu, więc teraz nie zamierzałam tego powtarzać. Z dwojga złego
Marcus był nawet gorszy, jednak liczyłam na to, że pomimo tego Jacob zdoła
sobie z nim poradzić.
Nie
pomyliłam się.
Początkowo
nie miałam pewności, co takiego powinnam sądzić o przeszywającym,
metalicznym dźwięku, który nagle przeniknął mój umysł. Już od dłuższego czasu
trwałam w bezruchu, po prostu siedząc na ziemi we względnie bezpiecznej
odległości i obserwując. Byłam gotowa do ataku albo obrony, a przynajmniej
wydawało mi się, że tak właśnie jest, aż do momentu, w którym tego nie
usłyszałam: niepokojąco znajomego, przeszywającego na wszystkie możliwe sposoby
dźwięku dartego metalu. Z wrażenia serce omal mi nie stanęło, by prawie
natychmiast przyśpieszyć biegu, nagle zaczynając tłuc się tak mocno, że
doświadczenie okazało się niemalże bolesne. To nie był strach, a przynajmniej
nie w czystej postaci; nie bałam się o Jacoba, bo wiedziałam, że
musiał być na wygranej pozycji – metaliczne odgłosy mówiły same za siebie.
Uciekłam
wzrokiem gdzieś w bok, nie będąc w stanie tak po prostu patrzeć, jak
Jacob morduje kogoś, kto może i sobie na to zasłużył, ale mimo wszystko
pozostawał istotą do mnie podobną. To był instynkt – wewnętrzny impuls, który
nakazał mi odwrócić wzrok i stopniowo zacząć posuwać się przed siebie.
Czułam, że to ten moment – moja okazja na ucieczkę, nawet jeśli wciąż musiałam
pozostać ostrożną, by przypadkiem wszystkiego nie zepsuć. Co prawda chciałam
jakoś pomóc, jednak z braku lepszych pomysłów ewakuacja wydała mi się
najrozsądniejsza, tym bardziej, że nie chciałam ryzykować, że cokolwiek popsuję
swoją osobą. Wbiłam wzrok w ziemię, po cichu licząc na to, że jeśli nie
będę bezsensownie wodzić wzrokiem na prawo i lewo, tym bardziej nie zwrócę
na siebie uwagi. Musiałam się stąd wydostać, ale…
Coś
przykuło moją uwagę, choć początkowo nie byłam tego świadoma. Jakiś przedmiot
łagodnie zamigotał w ciemnościach, przez co tym trudniej byłoby mi
ignorować. Z jakiegoś powodu w tamtej chwili serce zabiło mi jeszcze
szybciej, a ja zaczęłam powoli przesuwać się w jego kierunku, jeszcze
zanim w pełni dotarło do mnie to, w co tak naprawdę się wpatruję.
Poruszałam się prawie jak w transie, chcąc znaleźć się jak najbliżej
znaleziska, zupełnie jakby tajemniczy, posrebrzany drobiazg mógł okazać się
najbardziej niezbędną z rzeczy, na jaką miałam natrafić w życiu.
A potem
zrozumiałam i z wrażenia aż zawirowało mi w głowie. To była
zapalniczka – mała, porzucona podczas walki i bardzo, ale to bardzo
niebezpieczna.
W tamtej
chwili nie musiałam już nawet zastanawiać się nad tym, jaki przygotować plan.
Mimowolnie pomyślałam o celi oraz o tym, jak potraktowałam Jane, bez
chwili wahania czyniąc z niej względnie żywą pochodnię, byleby zapewnić bezpieczeństwo
Demetriemu i sobie. Prawda była taka, że wciąż nie potrafiłam należycie przejąć
się z tego powodu, gdyby zaś została dana mi druga szansa, najpewniej
postąpiłabym dokładnie w ten sam sposób. Chyba powinno było mnie to
przerazić, a jednak towarzyszył mi przede wszystkim nieopisany wręcz
spokój – coś, czego potrzebowałam i co momentalnie sprawiło, że poczułam
się dużo pewniej. Chroniłam siebie i tych, których kochałam, więc nie
istniał żaden powód, dla którego miałabym mieć sobie za złe brak skrupułów.
Skoro oni ich nie mieli, ja wcale nie musiałam zachowywać się inaczej, prawda?
Takie
myślenie nie było dla mnie czymś typowym, ale nie dbałam o to w nawet
najmniejszym stopniu. Chciałam walczyć i tylko to się dla mnie liczyło,
zresztą pomoc, którą mogłam udzielić Jacobowi, nie była nawet w połowie aż
tak przerażająca, jak decyzja o zabiciu Jane. Prawda była taka, że istniał
wyłącznie sposób na to, żeby ostatecznie unicestwić wampira – jeden, jedyny
śmiercionośny żywioł: ogień. W innym wypadku nawet rozerwanie na kawałki prowadziło
donikąd i choć bolesne, zdawałam sobie sprawę z tego, że Marcus prędzej
czy później zdoła się pozbierać.
Nie mogłam
na to pozwolić.
Zmotywowana
i wciąż niespokojna, zaczęłam posuwać się naprzód, próbując koncentrować się
na celu i jak najmniej rozglądać się dookoła. Wszystko jest w porządku…, pomyślałam i przez moment
czułam się tak, jakbym chciała w ten sposób podnieś na duchu nie tylko
siebie, ale i kogoś jeszcze. Już niczego nie rozumiałam, a zwłaszcza
moich myśli, jednak i to wydało mi się najmniej istotne, tym bardziej, że
miałam coś do zrobienia. Moich uszu wciąż dobiegały powarkiwania, odgłosy wargi
i – sporadycznie – gniewne syki Marcusa, co uprzytomniło mi, że tym
bardziej muszę się pośpieszyć. Wampir miał w sobie coś, co wzbudzało moje
najgorsze obawy, poza tym trzymał się niepokojąco dobrze, najwyraźniej będąc
równie dobrym wojownikiem, co i Jacob.
Byłam
blisko, kiedy sprawy po raz kolejny się skomplikowały. Jeśli dotychczas dźwięk
rozrywanego metalu (wolałam myśleć, że to po prostu blacha, choć doskonale zdawałam
sobie sprawę z tego, jaka była prawda) wydawał mi się upiorny, trudno było
mi jednoznacznie stwierdzić, co powinnam myśleć o przeszywającym wrzasku,
który nagle przerwał panującą ciszę. Chyba nigdy nie słyszałam czegoś takiego,
nawet od umierającej Jane, choć to mogło mieć związek z tym, jak bardzo
oszołomiona byłam, kiedy sprawiłam, żeby ta zajęła się ogniem. W tamtej
chwili wszystko wróciło – intensywne, oszałamiające i całkowicie przeze
mnie niezrozumiałe – a ja przez dłuższą chwilę byłam w stanie tylko i wyłącznie
tkwić w bezruchu, walcząc z dziecinnym odruchem, żeby zakryć sobie
uszy dłońmi.
Jęknęłam,
nie mogąc się powstrzymać. Z opóźnieniem przypomniałam sobie o oddychaniu,
choć to wcale nie okazało się takie łatwe. Miałam wrażenie, że w powietrzu
jest za mało tlenu, przez co złapanie tchu zaczęło graniczyć z cudem, o ile
w ogóle było możliwe. Jakby tego było mało, kiedy wrzask Marcusa nagle się
urwał, a dookoła zapanowała cisza, uprzytomniłam sobie, że coś właśnie się
zmieniło – z tym, że wciąż nie byłam pewna czy to dobrze, czy może wręcz
przeciwnie. Przez myśl przeszło mi, że chyba powinnam tam spojrzeć, by upewnić
się, co takiego miało miejsce, ale i do tego nie byłam zdolna, nie ufając
swojemu ciału i żołądkowi na tyle, by podjąć jednoznaczną decyzję. Wciąż za
wszelką cenę próbowałam przynajmniej częściowo odciąć się od emocji, ale to
było trudne, ja zaś stopniowo utwierdzałam się w przekonaniu, że wcale nie
byłam w tym aż taka dobra, jak do tej pory mi się wydawało.
Miałam
wrażenie, że czas się zatrzymał, a sekundy wleką się w nieskończoność.
Wiedziałam, że to jedynie wywołane nadmiarem skrajnych emocji, fałszywe
poczucie, ale nawet to nie skłoniło mnie do działania. W gruncie rzeczy
sama nie potrafiłam stwierdzić, co ostatecznie wyrwało mnie z zamyślenia,
sprawiając, że jednak poderwałam głowę, ale to wydało mi się najmniej istotne.
Zrobiłam
to. Spojrzałam…
Z tym, że
moim celem ostatecznie wcale nie okazali się walczący Jacob i Marcus.
Zdążyłam
zapomnieć o obecności Kajusza, choć sama nie miałam pojęcia, jakim cudem
mogło w ogóle do tego dojść. Analizując to później, samej sobie nie
potrafiłam sensownie wytłumaczyć, kiedy i jakim cudem wampir znalazł się w zasięgu
mojego wzroku. Poczułam, że moje oczy rozszerzają się do granic możliwości,
zdradzając narastające z każdą kolejną sekunda przerażenie, kiedy
uprzytomniłam sobie, że to właśnie ja
byłam jego celem – i że najpewniej nie miałam najmniejszych szans na to,
żeby uciec. Czułam to całą sobą, spojrzenie Volturi zresztą wydało mi się jednoznaczne:
cokolwiek nie miałoby miejsca, zdecydowanie nie zamierzał pozwolić mi uciec.
Tym razem zamierzał doprowadzić sprawy do końca, ostatecznie doprowadzając do
mojej śmierci – a więc zakończyć to, co miało miejsce już od dłuższego
czasu, być może od chwili, w której po raz pierwszy zaingerował w dotychczas
bezpieczne życie, które prowadziłam u boku mojej rodziny. Teraz byłam
przeszkodą, którą z powodzeniem mógł usunąć ze swojej drogi, choć na samą
myśl o tym, jak daleko była w stanie posunąć się ta istota,
momentalnie robiło mi się słabo.
Spróbowałam
zmusić swoje ciało do współpracy, ale byłam zbyt wolna i ociężała, by
zareagować odpowiednio szybko. Zdążyłam zaledwie napiąć mięśnie, kiedy sprawy
po raz kolejny przybrały całkowicie nieoczekiwany obrót. Usłyszałam warknięcie i tym
razem wiedziałam, że dźwięk ten nie wyrwał się z ust moich czy Kajusza –
był inny, bardziej dudniący i niski, ja zaś nie miałam wątpliwości, co
takiego było jego źródłem. Zachowałam się w całkowicie instynktowny
sposób, pozwalając mojemu ciału się rozluźnić i w panicznym odruchu
opadając na ziemię. Poczułam wilgoć pod policzkiem, ale nie potrafiłam
stwierdzić czy to rosa, czy może jakimś cudem popłakałam się od nadmiaru
emocji. Przywarłam do ziemi, kuląc się i próbując sprawić, by było mnie
jak najmniej, jakbym w ten sposób mogła osłonić się przed jakąkolwiek
formą ataku, skądkolwiek ten miałby nadejść. Czułam zapach ziemi, mieszający
się z wciąż obecną słodyczą nieśmiertelnych oraz mdlącym dymem –
pozostałością pożaru domu oraz stosów, w których kolejni nowonarodzeni
tracili życie z rąk moich najbliższych.
Nie tyle
zauważyłam, co poczułam, że ciężkie cielsko Jacoba przetoczyło się tuż nade
mną. Wilk rzucił się do ataku dosłownie w ostatnie chwili, przeskakując
nad moją skuloną postacią i w porę blokując atak zamierzającego się
na mnie Kajusza. Doszedł mnie głośny huk, nie tak spektakularny jak ten, który
wydawały dwa zderzające się ze sobą, wampirze ciała, ale równie jednoznaczny,
dzięki czemu nie miałam wątpliwości co do tego, że Jake po raz kolejny musiał
walczyć. Wciąż leżałam na ziemi, początkowo obejmując ramionami głowę, a po
chwili splatając obie ręce na brzuchu i próbując chronić się przed
zagrożeniem, którego nawet nie potrafiłam sprecyzować. Czułam, że nie mogę pozwolić
sobie na zbyt długą chwilę wahania i że powinnam się ruszyć, ale…
Zapalniczka… Szybciej, Renesmee! Rusz się po
tę cholerną zapalniczkę!, warknęłam na siebie w duchu i to mimo
wszystko mnie otrzeźwiło.
Krzywiąc
się i ledwo powstrzymując sfrustrowany jęk, spowodowany tym, że wciąż
czułam się tak, jakbym poruszała się w transie, ostrożnie przetoczyłam się
w taki sposób, by znów móc względnie swobodnie zacząć czołgać się naprzód.
Tym razem starałam się poruszać szybciej, raz po raz nerwowo rozglądając
dookoła i dla pewności wypatrując Marcusa, choć podświadomie czułam, że
ten już nie będzie w stanie mnie skrzywdzić – przynajmniej na razie. W takim
wypadku tym bardziej musiałam zapalić ogień, choć na samą myśl o tym, że
miałabym czołgać się po okolicy i zbierać rozerwane części ciała, by
później puścić je z dymem, robiło mi się słabo. Miałam wrażenie, że za
moment wymiotuję, ale prawda była taka, że żołądek miałam pusty, więc poza
ewentualnymi torsjami, nie miałam co liczyć na jakiekolwiek bardziej znośne
sposoby na przyniesienie swojemu organizmowi choćby chwilowej ulgi.
Gniewne
warknięcie odebrałam jako oznakę tego, że powinnam się pośpieszyć. Dosłownie
rzuciłam się na zapalniczkę, chwytając ją w obie dłonie, choć te trzęsły
mi się tak bardzo, że w pierwszym odruchu drobny, srebrny przedmiot
wyślizgnął się z mojego uścisku. Omal nie popłakałam się z frustracji,
kiedy przy pierwszym nieporadnym naciśnięciu, nie zauważyłam jasnego, jakże
upragnionego płomienia. Jakie były szanse, że coś uszkodziło się przy upadku
albo że – o ironio! – właśnie teraz mógłby skończyć się gaz? Brałam pod
uwagę dosłownie każdy scenariusz, zaś pustka w głowie w najmniejszym
stopniu nie ułatwiała mi podjęcia jakiejkolwiek sensownej decyzji.
Ledwo byłam
w stanie kontrolować siłę, chyba jedynie cudem nie miażdżąc zapalniczki,
kiedy raz jeszcze zaczęłam walczyć o to, żeby ją włączyć. Syknęłam, kiedy
mały język ognia poparzył mi palce, gdy nieostrożnie chwyciłam urządzenie, ale
właściwie nie zwróciłam na to uwagi. Ból wydał mi się najmniej istotny,
zwłaszcza przy potłuczonych żebrach i ogólnym oszołomieniu, które
odczuwałam przez cały ten czas. Działa…
Działa!, tłukło mi się w głowie i przez dłuższy okres czasu tylko
to było dla mnie najważniejszym z priorytetów, tym bardziej, że nareszcie
mogłam zrobić coś, żeby zacząć być dla Jacoba kimś bardziej przydatnym, aniżeli
dziewczyną, którą raz po raz musiał wyciągać z tarapatów.
Nawet nie
spojrzałam w stronę walczących, choć wciąż czułam wewnętrzne pragnienie,
żeby to zrobić. Udało mi się dźwignąć na nogi i całkiem wprawnie przebiec
przynajmniej kilka metrów, co samo w sobie wydało mi się sporym sukcesem.
Nerwowo wodziłam wzrokiem na prawo i lewo, niemalże w panice szukając
czegoś, co mogłoby mi posłużyć do przygotowania prowizorycznego stosu. Nie
czułam się dobrze z tym, że znajdowaliśmy się w samym środku lasu,
tym bardziej, że nawet chłód i resztki osiadającego na ziemi śniegu mogły
okazać się niewystarczające, by udało mi się utrzymać płomienie w ryzach.
Najprościej rzecz ujmując, zamierzałam właśnie złamać jedną z najważniejszych
zasad, które tyczyły się palenia ogniska – bo niezależnie od wszystkiego nie
powinnam była tego robić w przypadkowym miejscu w lesie, zwłaszcza w sytuacji,
gdy drzewa rosły tak blisko siebie.
No cóż, cel
uświęcał środki, a przynajmniej chciałam w to wierzyć. Wiedziałam, że
pożar jest ostatnim, czego potrzebowaliśmy, tym bardziej, że ogień stanowił
śmiertelne niebezpieczeństwo dla nas wszystkich, ale musiałam podjąć decyzję.
Nie istniał żaden sensowniejszy sposób, w jaki mogłam pozbyć się Marcusa,
zanim ten zdołałby się zregenerować. Oczywiście, to miało potrwać, ale nie
mogłam ryzykować, że Jake zostanie otoczony przez dwójkę przeciwników; już i tak
całą uwagę poświęcał na walkę z Kajuszem, a sądząc po braku
jakichkolwiek upiornych odgłosów,
choć po części podobnych do łamania kości albo rozrywania ciała, mogłam
założyć, że obaj nieśmiertelni mieli bardzo wyrównane szanse. Chciałam być dobrej
myśli i faktycznie byłam, przynajmniej kiedy w grę wchodził sam
Volturi, gdyby jednak do tego wszystkiego na powrót włączył się Marcus…
Och, o tym
wolałam nawet nie myśleć.
Nogi ugięły
się pode mną, ale nie próbowałam walczyć o możliwość utrzymania się w pionie.
Ręce mi się trzęsły, kiedy zaczęłam w pośpiechu rozgarniać zalegający
wokół mnie śnieg, chcąc dostać się do zamarzniętej, nagiej ziemi. Czułam chłód,
który przenikał moją skórę, jednak adrenalina i wampirza cząstka mojej
osobowości sprawiały, że nie odczuwałam niskiej temperatury w aż tak
uciążliwy sposób, jak to bywało z ludźmi. Dzięki temu w szybkim
tempie udało mi się stworzyć całkiem regularne koło, które zdecydowałam się
uznać za względnie odpowiednie do zbudowania prowizorycznego, niedoskonałego
stosu.
Od tamtej
chwili już właściwie nie zastanawiałam się nad tym, co robię i jakie mogą
być ewentualne konsekwencje moich decyzji. Poruszałam się trochę jak w transie,
zdana na instynkt i swoje własne umiejętności, choć zdawałam sobie sprawę z tego,
że te w każdej chwili mogły mnie zawieść. Nie miałam nawet czasu
sprawdzać, czy pośpiesznie zrzucane w jedno miejsce gałęzie w choć
niewielkim stopniu nadawały się do tego, żeby wzniecić ogień. Pozostawało mi
tylko mieć nadzieję, choć i na nią powoli przestawałam liczyć, bliższa
uwierzenia w to, że była matką głupich niż że mogłaby czynić cuda. Tym
większym zaskoczeniem było dla mnie to, że płomienie ostatecznie się pojawiły,
początkowo niepewne i rozdmuchane przez chłodny wiatr, by ostatecznie zająć
drewno w sposób o wiele bardziej spektakularny.
Poczułam
gorąco na policzkach, więc instynktownie odskoczyłam do tyłu, woląc trzymać się
na dystans, by nie ryzykować kolejnego nieszczęścia. Wciąż czułam pieczenie skóry
na palcach, to jednak zeszło gdzieś na dalszy plan, wyparte przez wciąż
towarzyszący mi niepokój. Obserwowałam ogień jak urzeczona, mając wrażenie, że
sam widok płomieni mnie hipnotyzuje, choć zdecydowanie nie miałam czasu na
bezmyślne stanie i wpatrywanie się w przestrzeń. Musiałam coś zrobić i to
wydawało mi się oczywiste, ale mimo wszystko…
Było coś
ociężałego i panicznego w moich ruchach, kiedy zaczęłam w pośpiechu
przemieszczać się z miejsca na miejsce, próbując wypatrzeć… kawałki marmuru, jak wolałam myśleć o tym,
co zostało z Marcusa. Omal nie dostałam zawału, kiedy nachyliwszy się nad
jedną z bezkształtnych w moich oczach brył, omal nie zostałam
pochwycona przez coś, co chyba było… samodzielnie poruszającym się ramieniem?
Och, nie chciałam wiedzieć! W gruncie rzeczy ledwo powstrzymałam cisnący
mi się na usta wrzask, wręcz musząc przycisnąć obie dłonie do twarzy, by w pełni
nad sobą zapanować. Spanikowana i wciąż niespokojna, zmusiłam się do tego,
żeby w nieco nieporadny, ale za to celny sposób odkopać tę nagłą
„niespodziankę” na tyle blisko ognia, by zajęła się płomieniami.
„niespodziankę” na tyle blisko ognia, by zajęła się płomieniami.
Nie byłam
pewna, jak długo to trwało, czas zresztą nie odgrywał dla mnie większej roli.
Skupiałam się na zadaniu, bo to pozwalało mi się wyłączyć i nie myśleć o tym, co i dlaczego
tak naprawdę robiłam. Próbowałam zapanować nad nerwami i raz po raz
przekonywać samą siebie, że wszystko było w najzupełniejszym porządku – w końcu
najważniejsze było to, że Marcus nie był w stanie
nas już skrzywdzić. Nas… Nie
miałam pojęcia, dlaczego ubrałam to stwierdzenie właśnie w takie słowa,
ale po chwili wahania doszłam do wniosku, że to naturalne, że myślałam o osobach,
a nie tylko o sobie. Ten dupek był gotów skrzywdzić zarówno mnie, jak
i moich najbliższych – rodzinę, Demetriego… wszystkich! Chciałam ich
chronić i teraz miałam po temu okazję, nawet jeśli nie samej sobie
zawdzięczałam to, że mój niedoszły oprawca już nie był w stanie nic
zdziałać.
Fioletowy, ciężki
dym wypełnił powietrze znajomym mi już, mdląco słodkim zapachem. Poczułam, że
robi mi się niedobrze, ale powstrzymałam mdłości, te zresztą nie powstrzymały
mnie przed doprowadzeniem spraw do końca. Ręce mi się trzęsły, w głowie
wirowało, a obrazy zlewały się przed oczami, utrudniając sensowne
poruszanie. Próbowałam nie myśleć o tym, czego i z jakiego
powodu musiałam dotykać, choć nawet wtedy miałam świadomość obecności śmierci.
Czułam chłód, ale nie potrafiłam stwierdzić, czy to nadmiar emocji, otaczający
mnie ziąb czy może zimno dotykanego przeze mnie ciała. O tym ostatnim
starałam się nawet nie myśleć, tym bardziej, że potrzebowałam przynajmniej względnej
jasności umysłu.
Oddychając
szybko i płytko, niespokojnie rozejrzałam się dookoła. Bałam się, choć nie
chciałam się do tego przyznać, sama zresztą nie potrafiłam stwierdzić, skąd
brał się aż tak przejmujący, oszałamiający lęk. Miałam złe przeczucia, choć te
akurat towarzyszyły mi już od dłuższego czasu, jakby pożar domu i atak
nowonarodzonych nie stanowiły wystarczającego bodźca do tego, żeby jednak
zacząć się bać. O tak, prawdziwy problem pojawiłby się w sytuacji, w której
nie czułabym nic, zbyt pewna siebie albo tych, których kochałam…
Z tym, że
drugi przypadek jak najbardziej mnie dotyczył. Być może nie byłam na tyle
naiwna, by uwierzyć w to, że jestem dość silna i sprytna, by bez
przeszkód walczyć z istotami, które przewyższały mnie umiejętności w każdy
z możliwych sposobów. Ale moi najbliżsi byli do tego zdolni, a po
tym, jak już raz omal ich nie straciłam, nie wyobrażałam sobie tego, że mogłoby
do tego dojść po raz kolejny – bo to po prostu nie miało prawa się stać.
Nie miało,
ale…
Spojrzałam w stronę
walczących, choć oderwanie wzroku od płomieni, a tym bardziej zwrócenie
się do niebezpiecznego żywiołu plecami, kosztowało mnie mnóstwo energii. Serce
waliło mi jak młotem, kiedy mój wzrok skoncentrował się na Kajuszu i Jacobowie,
naprzemiennie odskakujących, to znów doskakujących do siebie. Obaj byli szybcy,
zwinni i pewni siebie, ja zaś nie mogłam odmówić harmonii ruchów żadnemu z nich.
Nie potrafiłam jednoznacznie stwierdzić, który z walczących miał większe
szanse na wygraną, ale czułam, że szanse są wyrównane – wskazanie jednoznacznego
faworyta w tym niebezpiecznym, śmiertelnym tańcu, byłoby niemożliwe. Wzrok
również mi tego nie ułatwiał, bo choć adrenalina w znacznym stopniu
wyostrzyła moje zmysły, momentami wciąż miałam problem z tym, żeby nadążyć
za przemieszczającymi się istotami: wampirem i zmiennokształtnym. W efekcie
w większości przypadków widziałam wyłącznie zamazaną smugę bieli lub
brązu, wyróżniające się na tle wszechogarniającej ciemności, dzięki blasku wciąż
płonącego, uwięzionego w jednym miejscu ogniska.
Jacob
przemieścił się, mimo swoich gabarytów szybki i precyzyjny, dosłownie w ostatniej
chwili umykając poza zasięg rąk próbującego pochwycić go Kajusza. Pochyliłam
się do przodu, dopiero po chwili uświadamiając sobie, że chciałam krzyknąć,
choć ostatecznie żaden dźwięk nie wyrwał się z mojego ściśniętego gardła.
Stałam w bezruchu, bezwiednie trzymając obie dłonie na brzuchu i rozszerzonymi
do granic możliwości obserwując walczącą zaledwie kilka metrów dalej – aż do
momentu, w którym jeden z nich popełnił błąd.
Widziałam,
jak Kajusz zatrzymuje się – gwałtownie, bez większego celu i w pozornie
pozbawiony jakiegokolwiek sensu sposób. Jacob nawet się nie zawahał,
wykorzystując okazję, żeby doskoczyć do nieśmiertelnego i spróbować
pochwycić go olbrzymimi szczękami za ramię. Coś
jest nie tak…, pomyślałam i otworzyłam usta, przez ułamek sekundy
mając ochotę przyjaciela ostrzec – błagać go o to, żeby uważał – jednak
nie miałam po temu okazji.
W gruncie
rzeczy wszystko potoczyło się bardzo szybko, a ja mogłam co najwyżej na to
patrzeć.
Nie miałam
pewności, kiedy i jakim cudem Kajuszowi w ogóle udało się poruszyć –
nagle po prostu zmaterializował się tuż przy Jacobie, chwytając
niespodziewającego się aż tak gwałtownego ataku wilka za szyję. Chyba mniej
więcej wtedy z mojego gardła wyrwało się coś z pogranicza krzyku i szlochu,
ten jednak został skutecznie zdławiony, kiedy Volturi posunął się o krok
dalej.
W chwili, w której
zęby nieśmiertelnego zatopiły się w karku mojego przyjaciela, poczułam się
trochę tak, jakbym sama została zraniona.
Usłyszałam
wycie, to jednak wydawało się dochodzić jakby z oddali, choć
prawdopodobniejsze wydawało się to, że to ja w szoku odbierałam wszelakie
bodźce z opóźnieniem. W tamtej chwili zapragnęłam zakryć uszy, by nie
musieć tego słuchać, jednak ręce trzęsły mi się tak bardzo, że nawet nie potrafiłam
ich unieść. Kiedy na dodatek Kajusz poderwał głowę i spojrzał
krwistoczerwonymi tęczówkami w moją stronę, poczułam się trochę tak, jakby
ktoś z całej siły kopnął mnie w brzuch, zwłaszcza kiedy zauważyłam
wciąż broczącą usta nieśmiertelnego krew. Cały świat na ułamek sekundy stracił
na ostrości, kiedy moje oczy jak na zawołanie wypełniły się łzami, jakbym już w tamtej
chwili wiedziała, że już nic nie ma prawa potoczyć się dobrze.
Kajusz
wyprostował się, po czym puścił skomlącego, zwijającego się z bólu wilka.
Mogłam próbować uciec, jednak wciąż tkwiłam w tym samym miejscu, drżąca i niezdolna
do jakiegokolwiek ruchu. Byłam w stanie co najwyżej spróbować cofnąć się o choć
kilka kroków, ale za plecami miałam ogień – wciąż płonące ognisko, mogące
okazać się dla mnie końcem równie nieuniknionym, co i zabicie przez
wpatrzonego we mnie nieśmiertelnego.
Wampir z wolna
przesunął się w moją stronę, całkowicie ignorując swojego wcześniejszego
przeciwnika. Nie mogłam oderwać wzroku od twarzy Volturi, zwłaszcza kiedy
dostrzegłam zimny, pozbawiony jakichkolwiek emocji uśmiech, który z wolna
pojawił się na jego twarzy. Było w nim coś drapieżnego, co uświadomiło, że
wampir nie odpuści – i że to mimo wszystko ja przez cały ten czas byłam jego celem.
– Koniec –
powiedział cicho i zrozumiałam, że tak jest w istocie.
Nie
przewidziałam jednak tego, że Kajusz również popełni błąd – i to naprawdę
poważny.
Nie miałam
pojęcia, jakim cudem Jacobowi w ogóle udało się podnieść. Choć bez
wątpienia kosztowało go to mnóstwo energii i pogorszenia już i tak odczuwanych
katuszy, zdołał poderwać się na równe nogi i skoczyć do przodu – wprost na
niespodziewającego się ataku Kajusza. Wszystko działo się bardzo szybko i sprowadzało
się do wyłącznie jednego, desperackiego ciosu – wykorzystania ostatniej,
wątpliwej szansy – tym razem jednak wystarczyło.
Metaliczny
dźwięk mnie ogłuszył, ale nawet wtedy nie odwróciłam wzroku. Coś przecięło
powietrze – duży, nieregularny kształt – by chwilę później z sykiem
wylądować w ognisku za moimi plecami. Fioletowy dym na powrót wzbił się w powietrze,
ale prawie nie byłam tego świadoma.
Upadli
obaj, mniej więcej w tym samym momencie – rdzawo brązowy wilk oraz
pozostawiony przez niego bezgłowy korpus.
Zaraz po
tym zapadła nieprzenikniona, przejmująca cisza.
Z chwilą, w której
w pełni dotarło do mnie to, co właśnie się wydarzyło, sama również
osunęłam się na kolana.
Zaraz po
tym na moich policzkach pojawiły się pierwsze, zamarzające łzy, a ja po
prostu zaczęłam szlochać.
Prawie dwa miesiące – aż tyle minęło od ostatniego rozdziału. Nie przeczę, dużo czasu, ale nic nie mogłam poradzić na całkowity kryzys, który nadszedł równocześnie z sesją, wyjątkowo wymagającą na dodatek. Teraz mam już wakacje i w końcu pokonałam wewnętrzny opór, który uniemożliwiał mi napisanie tego rozdziału wcześniej. Swoją drogą, zabierałam się do niego dwa razy: za pierwszym najzwyczajniej w świecie skasowałam prawie połowę, sama nie wiem kiedy i jakim cudem. Cóż, nie ma tego złego, prawda? Z nowszej wersji jestem o wiele bardziej zadowolona i pozostaje mi mieć nadzieję, że Wam również przypadnie ona do gustu.Czekałam na to, co nadejdzie teraz, bo to już właściwie koniec. To, co miało miejsce… Cóż, wyobrażałam to sobie inaczej, ale ostatecznie jest jak jest – nie wiem czy dobrze, czy źle. Na razie pozostaje mi się cieszyć z powrotu weny i mieć nadzieję, że wystarczy mi już do samego końca.Dziękuję tym, którzy czytają i do napisania.Nessa.
Nieeee... Kajusz... Nie. Ja przepraszam bardzo ale ani trochę się nie zgadzam. Choć wiedziałam, że moment jego śmierci musiał nadejść to i tak płaczę... No dobra bez przesady, ale co ja poradzę, że lubię czarne charaktery. "Zaraz po tym zapadła nieprzenikniona, przejmująca cisza." Czyżby to też znaczyło, że sierściuch umarł? YASSS! O boże,boże, bożenkooo czemu ja nawet jak próbuje być poważna to to mi to nie wychodzi? W ogóle coś ostatnio nie mam nawet weny na pisanie komentarzy, więc wybacz, że tak krótko. Mam nadzieję, że Renesmee się aż tak nie załamie śmiercią Jacoba (pfff... w co ja w ogóle wierzę?) bo nie chce znów przechodzić przez jej załamania. Ale nie no, jak nie lubiłam Renesmee to teraz muszę nawet przyznać, że zyskała szacun na dzielni. Jednak nie jest taka malutka, słabiutka, rudziutka... oh wait, nie no, ruda to już zawsze będzie. Jednak mimo wszystko brawa dla niej, choć mamusia chyba jej nie uczyła, że nie wolno bawić się ogniem. I kurczę, muszę też przyznać, że jest mi trochę smutno, bo już coraz częściej wspominasz, że koniec jest bliski (jak to brzmi xD) Chociaż z drugiej strony jest ta ciekawość i satysfakcja z dowiedzenia się jak to wszystko się potoczy.
OdpowiedzUsuńPozdrawiam chłodniutko bo coś za gorąco ostatnio bywa ^^
Ha ha, jak ja uwielbiam Twoje komentarze :D Czasami nie wiem czy niektóre kawałki są na poważnie, czy też nie =P Tak czy inaczej dziękuję i cieszę się, że wciąż tutaj jesteś. Oj tam, wybaczysz mi tego Kajusza, prawda? W końcu przy okazji pozbyłam się Jacoba, którego nie znoszę, więc i żal Nessie nie będzie jakiś spektakularny. Demciu ją pocieszy… I ktoś jeszcze :3
UsuńWspominam o końcu, bo to właściwie już. Niektóre sprawy rozjaśnią się w najbliższych rozdziałach i wtedy nadejdzie epilog – długo przeze mnie wyczekiwany, choć niedoskonały. Najwyżej mnie za to zabijecie :D
Co nie zmienia faktu, że z blogosfery nie znikam. Ciągnę Zagubionych…, ciągnę Alyssę i moje autorskie, więc wciąż macie okazję, by mieć mnie dość. A znając mnie, pojawię się z czymś jeszcze – prędzej czy później :3
Dziękuję za komentarz, poprawiłaś mi nastrój. O tak, bywa gorąco, więc tym bardziej dzięki za takie chłodne życzenia xD Wzajemnie!
Nessa.
Spoko, ja też czasem nie wiem czy niektóre moje kawałki są na serio czy też nie :v Co do Kajusza to chyba nie mam wyboru, to musiało się stać, więc wybaczam z bólem serca xD Tak, tak wiem są jeszcze inne Twoje blogi, które muszę nadrobić (zwłaszcza ten z ponad tysiącem rozdziałów) Tyle blogów, książek i fanfików do czytania, tyle seriali do obejrzenia, a tak mało czasu... Życie takie okrutne ;-; To się przynajmniej cieszę, że poprawiłam humor :D
UsuńHa, kolejna osoba, która utwierdza mnie w przekonaniu, że doba jest zdecydowanie za krótka :D Nie ma pośpiechu, przynajmniej u mnie; tu nie ma „muszę” – co najwyżej „chcę”. Nie oczekuję cudów, tym bardziej, że LITT ma aktualnie tysiąc dwieście, tak z gwoli ścisłości :3
UsuńNo ale teraz wakacje, to i z czasem lepiej. Ważne tylko, żeby chęci nie uciekły ^^
Nessa.