czwartek, 30 czerwca 2016

24. Łzy

Renesmee
W jednej chwili wszystko potoczyło się bardzo szybko.
Widziałam, jak Jacob skacze do przodu, wściekły i gotowy do ataku. Było coś harmonicznego w jego ruchach, płynnych i szybkich – doskonała precyzja kogoś zdeterminowanego, żeby mnie bronić i gotowego zabić każdego, kto mógłby znaleźć się na jego drodze. Zabawne, ale w szoku łatwiej było mi interpretować emocje bijące od zwierzęcia, być może dlatego, że były proste, a ja znałam go doskonale, aż nazbyt świadoma tego, jak rozumieć najeżoną sierść, odsłonięte zęby czy napięte do granic możliwości mięśnie.
Marcus tego nie wiedział, ale nie trudno było się domyśleć, jakie są intencje zmiennokształtnego. Wciąż trwałam w bezruchu, przyciskana do pnia drzewa i świadoma tego, jak niewiele brakowało, bym mogła zginąć. Czułam, jak lodowate, marmurowe ciało nieśmiertelnego napiera na mnie, skutecznie pozbawiając mnie tchu i niemalże miażdżąc już i tak obolałe żebra. Słodki oddech Marcusa raz po raz muskał mój policzek, drażniąc odsłoniętą szyję i sprawiając, że niemalże czułam, jak zęby wampira rozrywają mi gardło, choć ten wciąż nie zdecydował się na atak. No cóż, wcześniej planował coś o wiele bardziej złożonego i… niepokojącego, choć pojawienie się kolejnego przeciwnika skutecznie pokrzyżowało mu plany.
Cokolwiek by się nie działo, byłam wdzięczna opatrzności za taki obrót spraw. Wpatrywałam się w twarz mojego przeciwnika, próbując znaleźć sensowne pole do manewru i przynajmniej spróbować ułożyć ręce w taki sposób, by zwiększyć dystans pomiędzy nami. Chciałam wykorzystać chwilę nieuwagi napierającego na mnie mężczyzny, by przy odrobinie szczęścia zrzucić go z siebie, nawet jeśli to wydawało się niemożliwe. Nie byłam wampirem – nie w pełni – i to nawet pomimo ukąszenia przez Kajusza, które zapoczątkowało w moim organizmie całą serie zmian, których do tej pory nie byłam w stanie sprecyzować i pojąć. Czułam, że muszę walczyć, zaś narastająca z każdą kolejną sekundą determinacja jedynie sprawiała, że byłam gotowa zrobić wszystko, byleby walczyć o swoje bezpieczeństwo. Chciałam żyć i to bardziej niż kiedykolwiek wcześniej, kurczowo chwytając się każdej możliwości, która w mniejszym lub większym stopniu zapewniłaby mi przetrwanie. Nie próbowałam zastanawiać się nad tym, co to oznacza, a tym bardziej skąd brały się te pragnienia, te zresztą wydały mi się równie naturalne, co i oddychanie.
Gdyby sytuacja była inna, moje wysiłki bez wątpienia okazałyby się daremne. Wolałam nawet nie zastanawiać się nad tym, co miałoby miejsce, gdyby nie pojawienie się Jacoba, tym bardziej, że Marcus nie sprawiał wrażenia osoby, która ma jakiekolwiek skrupuły. Na samą myśl o tym, jak potraktowałby mnie, gdyby tylko nadarzyła się po temu okazja, robiło mi się słabo, choć naturalnie nie mogłam pozwolić sobie na utratę przytomności. Uciekaj! Uciekaj…!!!, tłukło mi się w głowie, a ja mogłam co najwyżej kurczowo uczepić się tych słów i w duchu modlić się o to, żeby to wystarczyło. Byłam gotowa wić się, kopać i próbować dosłownie wszystkiego, niezależnie od tego, czy moje postępowanie miałoby jakikolwiek sens.
Mniej więcej wtedy zdecydowałam się na coś, co w moim przypadku nigdy nie kończyło się dobrze, ale wydało mi się najrozsądniejsze. Odcięcie się od niechcianych, wywołujących panikę emocji, przyszło mi zaskakująco łatwo, co chyba powinno było mnie zaalarmować, ale nic podobnego nie miało miejsca. W zamian wolałam skupić się na spokoju i uderzającej wręcz pustce, która wypełniła mnie całą, niosąc ze sobą przyjemne ukojenie. Brak dodatkowych, rozpraszających bodźców sprawił, że łatwiej udało mi się skoncentrować na już i tak wyostrzonych zmysłach, a tym samym wykrzesać z siebie całą możliwą energię. Oddychałam szybko i płytko, czując się trochę jak topielica, która na wszystkie możliwe sposoby walczy o ostatni oddech. Serce waliło mi jak szalone, mięśnie napinały się w sposób, który niemalże sprawiał ból, a ja sama… No cóż, zachowywałam się trochę jak automat, w pełni oddając odruchom i instynktowi, który w dość jednoznaczny sposób dawał mi do zrozumienia, co i dlaczego powinnam zrobić.
W gruncie rzeczy wszystko potoczyło się bardzo szybko, choć mnie wydawało się wiecznością. Zwłaszcza w przypadku nieśmiertelnych czas wydawał się pojęciem względnym, to jednak w tamtej chwili było dla mnie najmniej istotnym. Aż wzdrygnęłam się, kiedy Jacob dosłownie zerwał ze mnie Marcusa, chwytając go zębami za ubranie i jednym, celnym ciosem odsyłając gdzieś poza zasięg mojego wzroku. Sam zmiennokształtny wylądował dosłownie gdzieś na wyciągnięcie ręki, trzymając się tak blisko, że pomimo wypełniającego mnie poczucia niepokoju – przejmującego, przyprawiającego o dreszcze chłodu – wyraźnie poczułam bijące od olbrzymiego cielska gorąco. W tamtej chwili po raz kolejny do głowy przyszło mi to, że powinnam uciekać, ale zignorowałam tę myśl, aż nazbyt świadoma tego, że miałam przed sobą mojego przyjaciela i wybawcę – kogoś, kogo pomimo całego szaleństwa, które stanowiło moje życie przez ostatnie miesiące, nadal pozostawał dla mnie… jak brat.
Wdzięczność przybrała na sile, a ja nie potrafiłam się przed nią bronić, to zresztą wydało mi się niepotrzebne. Z trudem podniosłam się, próbując odzyskać kontrolę nad własnym ciałem i zachować się w jakkolwiek praktyczny sposób. Wciąż się trzęsłam, być może od nadmiaru emocji, a może przez świadomość tego, że po raz kolejny otarłam się o śmierć i nadal mogłam zginąć. Na ciele nadal czułam dotyk Marcusa, zupełnie jakby moja odsłonięta skóra była pokryta czymś gorącym i nieprzyjemnym, co przeniósł na mnie wampir z chwilą, w której dotknął mnie po raz pierwszy. Zabawne, ale w samym środku walki – już i tak brudna, obolała i zakrwawiona – zaczęłam marzyc o prysznicu, jakby strumień ciepłej wody mógł okazać się odpowiedzią na wszystkie moje dotychczasowe problemy.
Dziki charkot wyrwał mnie z zamyślenia, tym bardziej, że tym razem dźwięk zdecydowanie nie należał do zmiennokształtnego. Poderwałam głowę akurat w chwili, w której Marcus rzucił się do ataku, bez chwili wahania skacząc na wciąż gotowego bronić mnie Marcusa. Widziałam dziki błysk w oczach nieśmiertelnego, dopiero po chwili uprzytomniając sobie, że dotychczas rubinowe tęczówki pociemniały, teraz przypominając parę jarzących się węglików. Cokolwiek by się nie stało, Marcus walczył po to, żeby zabić, a ja nie miałam najmniejszych wątpliwości co do tego, że gdyby tylko znalazł po temu okazję, nie wahałby się nawet przez ułamek sekundy.
Jacob zareagował bez większego problemu, odskakując na bezpieczną odległość i prawie natychmiast odpowiadając atakiem na atak. Wciąż zadziwiła mnie tym, jak przy swoich gabarytach potrafił poruszać się z lekkością, bez widocznego wysiłku czy wahania odskakując, robiąc uniki albo posuwając się naprzód. Marcus nie pozostawał mu dłużny, w kilka chwil dostosowując się do narzuconego mu tempa, a ja po raz kolejny tej nocy stałam się świadkiem niebezpiecznego, śmiertelnego tańca, którego finał mógł okazać się tylko jeden. Chyba powinnam była czuć strach, tym bardziej, że w grę wchodziło życie kogoś naprawdę mi bliskiego, ale byłam świadoma tylko i wyłącznie narastającej z każdą kolejną sekundą pustki. Miałam wrażenie, że mój umysł wolał dla pewności ochronić mnie przed tym, co mogłoby okazać się dla mnie jakkolwiek bolesne, w zamian oferując mi spokój i przynajmniej względną jasność umysłu.
A także cel – klarowny i na swój sposób banalny.
Uciekaj.
Podniosłam się z klęczka, próbując dźwignąć się na nogi, jednak zrezygnowałam, kiedy ciało po raz kolejny odmówiło mi posłuszeństwa. Wylądowałam na ziemi, jednak nie zwróciłam na to uwagi, dzięki adrenalinie już nawet nie czując bólu. Mogłam spróbować podnieść się raz jeszcze, ale zrezygnowałam, woląc nie ryzykować, skoro wciąż nie mogłam ufać własnemu ciału. Z dwojga złego wolałam trzymać się przy ziemi i liczyć na to, że dzięki temu nie będę rzucała się w oczy, tym bardziej, że wciąż byłam w niebezpieczeństwie. Widziałam dwójkę zajętych walką nieśmiertelnych, co jedynie utwierdziło mnie w przekonaniu, że niepotrzebne zwracanie na siebie uwagi, jest ostatnią z rozsądnych rzeczy, na jaką mogłabym się zdecydować.
Chciałam tego czy też nie, wciąż miałam w obie dużo z człowieka. Byłam hybrydą – niedoskonałą pod względem biologicznym istotą, obdarzoną najlepszymi cechami wampirów, znacznie osłabionymi przez ludzką  naturę. Co więcej, mogłam okazać się słabością Jacoba, gdyby ktoś próbował wykorzystać moją obecność, żeby rozproszyć jego uwagę, więc tym bardziej czułam, że powinnam mieć się na baczności. Już raz przechodziłam przez coś podobnego, kiedy Kajusz był gotów nawet mnie skatować, byleby zadać psychiczny ból Demetriemu, więc teraz nie zamierzałam tego powtarzać. Z dwojga złego Marcus był nawet gorszy, jednak liczyłam na to, że pomimo tego Jacob zdoła sobie z nim poradzić.
Nie pomyliłam się.
Początkowo nie miałam pewności, co takiego powinnam sądzić o przeszywającym, metalicznym dźwięku, który nagle przeniknął mój umysł. Już od dłuższego czasu trwałam w bezruchu, po prostu siedząc na ziemi we względnie bezpiecznej odległości i obserwując. Byłam gotowa do ataku albo obrony, a przynajmniej wydawało mi się, że tak właśnie jest, aż do momentu, w którym tego nie usłyszałam: niepokojąco znajomego, przeszywającego na wszystkie możliwe sposoby dźwięku dartego metalu. Z wrażenia serce omal mi nie stanęło, by prawie natychmiast przyśpieszyć biegu, nagle zaczynając tłuc się tak mocno, że doświadczenie okazało się niemalże bolesne. To nie był strach, a przynajmniej nie w czystej postaci; nie bałam się o Jacoba, bo wiedziałam, że musiał być na wygranej pozycji – metaliczne odgłosy mówiły same za siebie.
Uciekłam wzrokiem gdzieś w bok, nie będąc w stanie tak po prostu patrzeć, jak Jacob morduje kogoś, kto może i sobie na to zasłużył, ale mimo wszystko pozostawał istotą do mnie podobną. To był instynkt – wewnętrzny impuls, który nakazał mi odwrócić wzrok i stopniowo zacząć posuwać się przed siebie. Czułam, że to ten moment – moja okazja na ucieczkę, nawet jeśli wciąż musiałam pozostać ostrożną, by przypadkiem wszystkiego nie zepsuć. Co prawda chciałam jakoś pomóc, jednak z braku lepszych pomysłów ewakuacja wydała mi się najrozsądniejsza, tym bardziej, że nie chciałam ryzykować, że cokolwiek popsuję swoją osobą. Wbiłam wzrok w ziemię, po cichu licząc na to, że jeśli nie będę bezsensownie wodzić wzrokiem na prawo i lewo, tym bardziej nie zwrócę na siebie uwagi. Musiałam się stąd wydostać, ale…
Coś przykuło moją uwagę, choć początkowo nie byłam tego świadoma. Jakiś przedmiot łagodnie zamigotał w ciemnościach, przez co tym trudniej byłoby mi ignorować. Z jakiegoś powodu w tamtej chwili serce zabiło mi jeszcze szybciej, a ja zaczęłam powoli przesuwać się w jego kierunku, jeszcze zanim w pełni dotarło do mnie to, w co tak naprawdę się wpatruję. Poruszałam się prawie jak w transie, chcąc znaleźć się jak najbliżej znaleziska, zupełnie jakby tajemniczy, posrebrzany drobiazg mógł okazać się najbardziej niezbędną z rzeczy, na jaką miałam natrafić w życiu.
A potem zrozumiałam i z wrażenia aż zawirowało mi w głowie. To była zapalniczka – mała, porzucona podczas walki i bardzo, ale to bardzo niebezpieczna.
W tamtej chwili nie musiałam już nawet zastanawiać się nad tym, jaki przygotować plan. Mimowolnie pomyślałam o celi oraz o tym, jak potraktowałam Jane, bez chwili wahania czyniąc z niej względnie żywą pochodnię, byleby zapewnić bezpieczeństwo Demetriemu i sobie. Prawda była taka, że wciąż nie potrafiłam należycie przejąć się z tego powodu, gdyby zaś została dana mi druga szansa, najpewniej postąpiłabym dokładnie w ten sam sposób. Chyba powinno było mnie to przerazić, a jednak towarzyszył mi przede wszystkim nieopisany wręcz spokój – coś, czego potrzebowałam i co momentalnie sprawiło, że poczułam się dużo pewniej. Chroniłam siebie i tych, których kochałam, więc nie istniał żaden powód, dla którego miałabym mieć sobie za złe brak skrupułów. Skoro oni ich nie mieli, ja wcale nie musiałam zachowywać się inaczej, prawda?
Takie myślenie nie było dla mnie czymś typowym, ale nie dbałam o to w nawet najmniejszym stopniu. Chciałam walczyć i tylko to się dla mnie liczyło, zresztą pomoc, którą mogłam udzielić Jacobowi, nie była nawet w połowie aż tak przerażająca, jak decyzja o zabiciu Jane. Prawda była taka, że istniał wyłącznie sposób na to, żeby ostatecznie unicestwić wampira – jeden, jedyny śmiercionośny żywioł: ogień. W innym wypadku nawet rozerwanie na kawałki prowadziło donikąd i choć bolesne, zdawałam sobie sprawę z tego, że Marcus prędzej czy później zdoła się pozbierać.
Nie mogłam na to pozwolić.
Zmotywowana i wciąż niespokojna, zaczęłam posuwać się naprzód, próbując koncentrować się na celu i jak najmniej rozglądać się dookoła. Wszystko jest w porządku…, pomyślałam i przez moment czułam się tak, jakbym chciała w ten sposób podnieś na duchu nie tylko siebie, ale i kogoś jeszcze. Już niczego nie rozumiałam, a zwłaszcza moich myśli, jednak i to wydało mi się najmniej istotne, tym bardziej, że miałam coś do zrobienia. Moich uszu wciąż dobiegały powarkiwania, odgłosy wargi i – sporadycznie – gniewne syki Marcusa, co uprzytomniło mi, że tym bardziej muszę się pośpieszyć. Wampir miał w sobie coś, co wzbudzało moje najgorsze obawy, poza tym trzymał się niepokojąco dobrze, najwyraźniej będąc równie dobrym wojownikiem, co i Jacob.
Byłam blisko, kiedy sprawy po raz kolejny się skomplikowały. Jeśli dotychczas dźwięk rozrywanego metalu (wolałam myśleć, że to po prostu blacha, choć doskonale zdawałam sobie sprawę z tego, jaka była prawda) wydawał mi się upiorny, trudno było mi jednoznacznie stwierdzić, co powinnam myśleć o przeszywającym wrzasku, który nagle przerwał panującą ciszę. Chyba nigdy nie słyszałam czegoś takiego, nawet od umierającej Jane, choć to mogło mieć związek z tym, jak bardzo oszołomiona byłam, kiedy sprawiłam, żeby ta zajęła się ogniem. W tamtej chwili wszystko wróciło – intensywne, oszałamiające i całkowicie przeze mnie niezrozumiałe – a ja przez dłuższą chwilę byłam w stanie tylko i wyłącznie tkwić w bezruchu, walcząc z dziecinnym odruchem, żeby zakryć sobie uszy dłońmi.
Jęknęłam, nie mogąc się powstrzymać. Z opóźnieniem przypomniałam sobie o oddychaniu, choć to wcale nie okazało się takie łatwe. Miałam wrażenie, że w powietrzu jest za mało tlenu, przez co złapanie tchu zaczęło graniczyć z cudem, o ile w ogóle było możliwe. Jakby tego było mało, kiedy wrzask Marcusa nagle się urwał, a dookoła zapanowała cisza, uprzytomniłam sobie, że coś właśnie się zmieniło – z tym, że wciąż nie byłam pewna czy to dobrze, czy może wręcz przeciwnie. Przez myśl przeszło mi, że chyba powinnam tam spojrzeć, by upewnić się, co takiego miało miejsce, ale i do tego nie byłam zdolna, nie ufając swojemu ciału i żołądkowi na tyle, by podjąć jednoznaczną decyzję. Wciąż za wszelką cenę próbowałam przynajmniej częściowo odciąć się od emocji, ale to było trudne, ja zaś stopniowo utwierdzałam się w przekonaniu, że wcale nie byłam w tym aż taka dobra, jak do tej pory mi się wydawało.
Miałam wrażenie, że czas się zatrzymał, a sekundy wleką się w nieskończoność. Wiedziałam, że to jedynie wywołane nadmiarem skrajnych emocji, fałszywe poczucie, ale nawet to nie skłoniło mnie do działania. W gruncie rzeczy sama nie potrafiłam stwierdzić, co ostatecznie wyrwało mnie z zamyślenia, sprawiając, że jednak poderwałam głowę, ale to wydało mi się najmniej istotne.
Zrobiłam to. Spojrzałam…
Z tym, że moim celem ostatecznie wcale nie okazali się walczący Jacob i Marcus.
Zdążyłam zapomnieć o obecności Kajusza, choć sama nie miałam pojęcia, jakim cudem mogło w ogóle do tego dojść. Analizując to później, samej sobie nie potrafiłam sensownie wytłumaczyć, kiedy i jakim cudem wampir znalazł się w zasięgu mojego wzroku. Poczułam, że moje oczy rozszerzają się do granic możliwości, zdradzając narastające z każdą kolejną sekunda przerażenie, kiedy uprzytomniłam sobie, że to właśnie ja byłam jego celem – i że najpewniej nie miałam najmniejszych szans na to, żeby uciec. Czułam to całą sobą, spojrzenie Volturi zresztą wydało mi się jednoznaczne: cokolwiek nie miałoby miejsca, zdecydowanie nie zamierzał pozwolić mi uciec. Tym razem zamierzał doprowadzić sprawy do końca, ostatecznie doprowadzając do mojej śmierci – a więc zakończyć to, co miało miejsce już od dłuższego czasu, być może od chwili, w której po raz pierwszy zaingerował w dotychczas bezpieczne życie, które prowadziłam u boku mojej rodziny. Teraz byłam przeszkodą, którą z powodzeniem mógł usunąć ze swojej drogi, choć na samą myśl o tym, jak daleko była w stanie posunąć się ta istota, momentalnie robiło mi się słabo.
Spróbowałam zmusić swoje ciało do współpracy, ale byłam zbyt wolna i ociężała, by zareagować odpowiednio szybko. Zdążyłam zaledwie napiąć mięśnie, kiedy sprawy po raz kolejny przybrały całkowicie nieoczekiwany obrót. Usłyszałam warknięcie i tym razem wiedziałam, że dźwięk ten nie wyrwał się z ust moich czy Kajusza – był inny, bardziej dudniący i niski, ja zaś nie miałam wątpliwości, co takiego było jego źródłem. Zachowałam się w całkowicie instynktowny sposób, pozwalając mojemu ciału się rozluźnić i w panicznym odruchu opadając na ziemię. Poczułam wilgoć pod policzkiem, ale nie potrafiłam stwierdzić czy to rosa, czy może jakimś cudem popłakałam się od nadmiaru emocji. Przywarłam do ziemi, kuląc się i próbując sprawić, by było mnie jak najmniej, jakbym w ten sposób mogła osłonić się przed jakąkolwiek formą ataku, skądkolwiek ten miałby nadejść. Czułam zapach ziemi, mieszający się z wciąż obecną słodyczą nieśmiertelnych oraz mdlącym dymem – pozostałością pożaru domu oraz stosów, w których kolejni nowonarodzeni tracili życie z rąk moich najbliższych.
Nie tyle zauważyłam, co poczułam, że ciężkie cielsko Jacoba przetoczyło się tuż nade mną. Wilk rzucił się do ataku dosłownie w ostatnie chwili, przeskakując nad moją skuloną postacią i w porę blokując atak zamierzającego się na mnie Kajusza. Doszedł mnie głośny huk, nie tak spektakularny jak ten, który wydawały dwa zderzające się ze sobą, wampirze ciała, ale równie jednoznaczny, dzięki czemu nie miałam wątpliwości co do tego, że Jake po raz kolejny musiał walczyć. Wciąż leżałam na ziemi, początkowo obejmując ramionami głowę, a po chwili splatając obie ręce na brzuchu i próbując chronić się przed zagrożeniem, którego nawet nie potrafiłam sprecyzować. Czułam, że nie mogę pozwolić sobie na zbyt długą chwilę wahania i że powinnam się ruszyć, ale…
Zapalniczka… Szybciej, Renesmee! Rusz się po tę cholerną zapalniczkę!, warknęłam na siebie w duchu i to mimo wszystko mnie otrzeźwiło.
Krzywiąc się i ledwo powstrzymując sfrustrowany jęk, spowodowany tym, że wciąż czułam się tak, jakbym poruszała się w transie, ostrożnie przetoczyłam się w taki sposób, by znów móc względnie swobodnie zacząć czołgać się naprzód. Tym razem starałam się poruszać szybciej, raz po raz nerwowo rozglądając dookoła i dla pewności wypatrując Marcusa, choć podświadomie czułam, że ten już nie będzie w stanie mnie skrzywdzić – przynajmniej na razie. W takim wypadku tym bardziej musiałam zapalić ogień, choć na samą myśl o tym, że miałabym czołgać się po okolicy i zbierać rozerwane części ciała, by później puścić je z dymem, robiło mi się słabo. Miałam wrażenie, że za moment wymiotuję, ale prawda była taka, że żołądek miałam pusty, więc poza ewentualnymi torsjami, nie miałam co liczyć na jakiekolwiek bardziej znośne sposoby na przyniesienie swojemu organizmowi choćby chwilowej ulgi.
Gniewne warknięcie odebrałam jako oznakę tego, że powinnam się pośpieszyć. Dosłownie rzuciłam się na zapalniczkę, chwytając ją w obie dłonie, choć te trzęsły mi się tak bardzo, że w pierwszym odruchu drobny, srebrny przedmiot wyślizgnął się z mojego uścisku. Omal nie popłakałam się z frustracji, kiedy przy pierwszym nieporadnym naciśnięciu, nie zauważyłam jasnego, jakże upragnionego płomienia. Jakie były szanse, że coś uszkodziło się przy upadku albo że – o ironio! – właśnie teraz mógłby skończyć się gaz? Brałam pod uwagę dosłownie każdy scenariusz, zaś pustka w głowie w najmniejszym stopniu nie ułatwiała mi podjęcia jakiejkolwiek sensownej decyzji.
Ledwo byłam w stanie kontrolować siłę, chyba jedynie cudem nie miażdżąc zapalniczki, kiedy raz jeszcze zaczęłam walczyć o to, żeby ją włączyć. Syknęłam, kiedy mały język ognia poparzył mi palce, gdy nieostrożnie chwyciłam urządzenie, ale właściwie nie zwróciłam na to uwagi. Ból wydał mi się najmniej istotny, zwłaszcza przy potłuczonych żebrach i ogólnym oszołomieniu, które odczuwałam przez cały ten czas. Działa… Działa!, tłukło mi się w głowie i przez dłuższy okres czasu tylko to było dla mnie najważniejszym z priorytetów, tym bardziej, że nareszcie mogłam zrobić coś, żeby zacząć być dla Jacoba kimś bardziej przydatnym, aniżeli dziewczyną, którą raz po raz musiał wyciągać z tarapatów.
Nawet nie spojrzałam w stronę walczących, choć wciąż czułam wewnętrzne pragnienie, żeby to zrobić. Udało mi się dźwignąć na nogi i całkiem wprawnie przebiec przynajmniej kilka metrów, co samo w sobie wydało mi się sporym sukcesem. Nerwowo wodziłam wzrokiem na prawo i lewo, niemalże w panice szukając czegoś, co mogłoby mi posłużyć do przygotowania prowizorycznego stosu. Nie czułam się dobrze z tym, że znajdowaliśmy się w samym środku lasu, tym bardziej, że nawet chłód i resztki osiadającego na ziemi śniegu mogły okazać się niewystarczające, by udało mi się utrzymać płomienie w ryzach. Najprościej rzecz ujmując, zamierzałam właśnie złamać jedną z najważniejszych zasad, które tyczyły się palenia ogniska – bo niezależnie od wszystkiego nie powinnam była tego robić w przypadkowym miejscu w lesie, zwłaszcza w sytuacji, gdy drzewa rosły tak blisko siebie.
No cóż, cel uświęcał środki, a przynajmniej chciałam w to wierzyć. Wiedziałam, że pożar jest ostatnim, czego potrzebowaliśmy, tym bardziej, że ogień stanowił śmiertelne niebezpieczeństwo dla nas wszystkich, ale musiałam podjąć decyzję. Nie istniał żaden sensowniejszy sposób, w jaki mogłam pozbyć się Marcusa, zanim ten zdołałby się zregenerować. Oczywiście, to miało potrwać, ale nie mogłam ryzykować, że Jake zostanie otoczony przez dwójkę przeciwników; już i tak całą uwagę poświęcał na walkę z Kajuszem, a sądząc po braku jakichkolwiek upiornych odgłosów, choć po części podobnych do łamania kości albo rozrywania ciała, mogłam założyć, że obaj nieśmiertelni mieli bardzo wyrównane szanse. Chciałam być dobrej myśli i faktycznie byłam, przynajmniej kiedy w grę wchodził sam Volturi, gdyby jednak do tego wszystkiego na powrót włączył się Marcus…
Och, o tym wolałam nawet nie myśleć.
Nogi ugięły się pode mną, ale nie próbowałam walczyć o możliwość utrzymania się w pionie. Ręce mi się trzęsły, kiedy zaczęłam w pośpiechu rozgarniać zalegający wokół mnie śnieg, chcąc dostać się do zamarzniętej, nagiej ziemi. Czułam chłód, który przenikał moją skórę, jednak adrenalina i wampirza cząstka mojej osobowości sprawiały, że nie odczuwałam niskiej temperatury w aż tak uciążliwy sposób, jak to bywało z ludźmi. Dzięki temu w szybkim tempie udało mi się stworzyć całkiem regularne koło, które zdecydowałam się uznać za względnie odpowiednie do zbudowania prowizorycznego, niedoskonałego stosu.
Od tamtej chwili już właściwie nie zastanawiałam się nad tym, co robię i jakie mogą być ewentualne konsekwencje moich decyzji. Poruszałam się trochę jak w transie, zdana na instynkt i swoje własne umiejętności, choć zdawałam sobie sprawę z tego, że te w każdej chwili mogły mnie zawieść. Nie miałam nawet czasu sprawdzać, czy pośpiesznie zrzucane w jedno miejsce gałęzie w choć niewielkim stopniu nadawały się do tego, żeby wzniecić ogień. Pozostawało mi tylko mieć nadzieję, choć i na nią powoli przestawałam liczyć, bliższa uwierzenia w to, że była matką głupich niż że mogłaby czynić cuda. Tym większym zaskoczeniem było dla mnie to, że płomienie ostatecznie się pojawiły, początkowo niepewne i rozdmuchane przez chłodny wiatr, by ostatecznie zająć drewno w sposób o wiele bardziej spektakularny.
Poczułam gorąco na policzkach, więc instynktownie odskoczyłam do tyłu, woląc trzymać się na dystans, by nie ryzykować kolejnego nieszczęścia. Wciąż czułam pieczenie skóry na palcach, to jednak zeszło gdzieś na dalszy plan, wyparte przez wciąż towarzyszący mi niepokój. Obserwowałam ogień jak urzeczona, mając wrażenie, że sam widok płomieni mnie hipnotyzuje, choć zdecydowanie nie miałam czasu na bezmyślne stanie i wpatrywanie się w przestrzeń. Musiałam coś zrobić i to wydawało mi się oczywiste, ale mimo wszystko…
Było coś ociężałego i panicznego w moich ruchach, kiedy zaczęłam w pośpiechu przemieszczać się z miejsca na miejsce, próbując wypatrzeć… kawałki marmuru, jak wolałam myśleć o tym, co zostało z Marcusa. Omal nie dostałam zawału, kiedy nachyliwszy się nad jedną z bezkształtnych w moich oczach brył, omal nie zostałam pochwycona przez coś, co chyba było… samodzielnie poruszającym się ramieniem? Och, nie chciałam wiedzieć! W gruncie rzeczy ledwo powstrzymałam cisnący mi się na usta wrzask, wręcz musząc przycisnąć obie dłonie do twarzy, by w pełni nad sobą zapanować. Spanikowana i wciąż niespokojna, zmusiłam się do tego, żeby w nieco nieporadny, ale za to celny sposób odkopać tę nagłą
„niespodziankę” na tyle blisko ognia, by zajęła się płomieniami.
Nie byłam pewna, jak długo to trwało, czas zresztą nie odgrywał dla mnie większej roli. Skupiałam się na zadaniu, bo to pozwalało mi się wyłączyć i nie myśleć o tym, co i dlaczego tak naprawdę robiłam. Próbowałam zapanować nad nerwami i raz po raz przekonywać samą siebie, że wszystko było w najzupełniejszym porządku – w końcu najważniejsze było to, że Marcus nie był w stanie nas już skrzywdzić. Nas… Nie miałam pojęcia, dlaczego ubrałam to stwierdzenie właśnie w takie słowa, ale po chwili wahania doszłam do wniosku, że to naturalne, że myślałam o osobach, a nie tylko o sobie. Ten dupek był gotów skrzywdzić zarówno mnie, jak i moich najbliższych – rodzinę, Demetriego… wszystkich! Chciałam ich chronić i teraz miałam po temu okazję, nawet jeśli nie samej sobie zawdzięczałam to, że mój niedoszły oprawca już nie był w stanie nic zdziałać.
Fioletowy, ciężki dym wypełnił powietrze znajomym mi już, mdląco słodkim zapachem. Poczułam, że robi mi się niedobrze, ale powstrzymałam mdłości, te zresztą nie powstrzymały mnie przed doprowadzeniem spraw do końca. Ręce mi się trzęsły, w głowie wirowało, a obrazy zlewały się przed oczami, utrudniając sensowne poruszanie. Próbowałam nie myśleć o tym, czego i z jakiego powodu musiałam dotykać, choć nawet wtedy miałam świadomość obecności śmierci. Czułam chłód, ale nie potrafiłam stwierdzić, czy to nadmiar emocji, otaczający mnie ziąb czy może zimno dotykanego przeze mnie ciała. O tym ostatnim starałam się nawet nie myśleć, tym bardziej, że potrzebowałam przynajmniej względnej jasności umysłu.
Oddychając szybko i płytko, niespokojnie rozejrzałam się dookoła. Bałam się, choć nie chciałam się do tego przyznać, sama zresztą nie potrafiłam stwierdzić, skąd brał się aż tak przejmujący, oszałamiający lęk. Miałam złe przeczucia, choć te akurat towarzyszyły mi już od dłuższego czasu, jakby pożar domu i atak nowonarodzonych nie stanowiły wystarczającego bodźca do tego, żeby jednak zacząć się bać. O tak, prawdziwy problem pojawiłby się w sytuacji, w której nie czułabym nic, zbyt pewna siebie albo tych, których kochałam…
Z tym, że drugi przypadek jak najbardziej mnie dotyczył. Być może nie byłam na tyle naiwna, by uwierzyć w to, że jestem dość silna i sprytna, by bez przeszkód walczyć z istotami, które przewyższały mnie umiejętności w każdy z możliwych sposobów. Ale moi najbliżsi byli do tego zdolni, a po tym, jak już raz omal ich nie straciłam, nie wyobrażałam sobie tego, że mogłoby do tego dojść po raz kolejny – bo to po prostu nie miało prawa się stać.
Nie miało, ale…
Spojrzałam w stronę walczących, choć oderwanie wzroku od płomieni, a tym bardziej zwrócenie się do niebezpiecznego żywiołu plecami, kosztowało mnie mnóstwo energii. Serce waliło mi jak młotem, kiedy mój wzrok skoncentrował się na Kajuszu i Jacobowie, naprzemiennie odskakujących, to znów doskakujących do siebie. Obaj byli szybcy, zwinni i pewni siebie, ja zaś nie mogłam odmówić harmonii ruchów żadnemu z nich. Nie potrafiłam jednoznacznie stwierdzić, który z walczących miał większe szanse na wygraną, ale czułam, że szanse są wyrównane – wskazanie jednoznacznego faworyta w tym niebezpiecznym, śmiertelnym tańcu, byłoby niemożliwe. Wzrok również mi tego nie ułatwiał, bo choć adrenalina w znacznym stopniu wyostrzyła moje zmysły, momentami wciąż miałam problem z tym, żeby nadążyć za przemieszczającymi się istotami: wampirem i zmiennokształtnym. W efekcie w większości przypadków widziałam wyłącznie zamazaną smugę bieli lub brązu, wyróżniające się na tle wszechogarniającej ciemności, dzięki blasku wciąż płonącego, uwięzionego w jednym miejscu ogniska.
Jacob przemieścił się, mimo swoich gabarytów szybki i precyzyjny, dosłownie w ostatniej chwili umykając poza zasięg rąk próbującego pochwycić go Kajusza. Pochyliłam się do przodu, dopiero po chwili uświadamiając sobie, że chciałam krzyknąć, choć ostatecznie żaden dźwięk nie wyrwał się z mojego ściśniętego gardła. Stałam w bezruchu, bezwiednie trzymając obie dłonie na brzuchu i rozszerzonymi do granic możliwości obserwując walczącą zaledwie kilka metrów dalej – aż do momentu, w którym jeden z nich popełnił błąd.
Widziałam, jak Kajusz zatrzymuje się – gwałtownie, bez większego celu i w pozornie pozbawiony jakiegokolwiek sensu sposób. Jacob nawet się nie zawahał, wykorzystując okazję, żeby doskoczyć do nieśmiertelnego i spróbować pochwycić go olbrzymimi szczękami za ramię. Coś jest nie tak…, pomyślałam i otworzyłam usta, przez ułamek sekundy mając ochotę przyjaciela ostrzec – błagać go o to, żeby uważał – jednak nie miałam po temu okazji.
W gruncie rzeczy wszystko potoczyło się bardzo szybko, a ja mogłam co najwyżej na to patrzeć.
Nie miałam pewności, kiedy i jakim cudem Kajuszowi w ogóle udało się poruszyć – nagle po prostu zmaterializował się tuż przy Jacobie, chwytając niespodziewającego się aż tak gwałtownego ataku wilka za szyję. Chyba mniej więcej wtedy z mojego gardła wyrwało się coś z pogranicza krzyku i szlochu, ten jednak został skutecznie zdławiony, kiedy Volturi posunął się o krok dalej.
W chwili, w której zęby nieśmiertelnego zatopiły się w karku mojego przyjaciela, poczułam się trochę tak, jakbym sama została zraniona.
Usłyszałam wycie, to jednak wydawało się dochodzić jakby z oddali, choć prawdopodobniejsze wydawało się to, że to ja w szoku odbierałam wszelakie bodźce z opóźnieniem. W tamtej chwili zapragnęłam zakryć uszy, by nie musieć tego słuchać, jednak ręce trzęsły mi się tak bardzo, że nawet nie potrafiłam ich unieść. Kiedy na dodatek Kajusz poderwał głowę i spojrzał krwistoczerwonymi tęczówkami w moją stronę, poczułam się trochę tak, jakby ktoś z całej siły kopnął mnie w brzuch, zwłaszcza kiedy zauważyłam wciąż broczącą usta nieśmiertelnego krew. Cały świat na ułamek sekundy stracił na ostrości, kiedy moje oczy jak na zawołanie wypełniły się łzami, jakbym już w tamtej chwili wiedziała, że już nic nie ma prawa potoczyć się dobrze.
Kajusz wyprostował się, po czym puścił skomlącego, zwijającego się z bólu wilka. Mogłam próbować uciec, jednak wciąż tkwiłam w tym samym miejscu, drżąca i niezdolna do jakiegokolwiek ruchu. Byłam w stanie co najwyżej spróbować cofnąć się o choć kilka kroków, ale za plecami miałam ogień – wciąż płonące ognisko, mogące okazać się dla mnie końcem równie nieuniknionym, co i zabicie przez wpatrzonego we mnie nieśmiertelnego.
Wampir z wolna przesunął się w moją stronę, całkowicie ignorując swojego wcześniejszego przeciwnika. Nie mogłam oderwać wzroku od twarzy Volturi, zwłaszcza kiedy dostrzegłam zimny, pozbawiony jakichkolwiek emocji uśmiech, który z wolna pojawił się na jego twarzy. Było w nim coś drapieżnego, co uświadomiło, że wampir nie odpuści – i że to mimo wszystko ja przez cały ten czas byłam jego celem.
– Koniec – powiedział cicho i zrozumiałam, że tak jest w istocie.
Nie przewidziałam jednak tego, że Kajusz również popełni błąd – i to naprawdę poważny.
Nie miałam pojęcia, jakim cudem Jacobowi w ogóle udało się podnieść. Choć bez wątpienia kosztowało go to mnóstwo energii i pogorszenia już i tak odczuwanych katuszy, zdołał poderwać się na równe nogi i skoczyć do przodu – wprost na niespodziewającego się ataku Kajusza. Wszystko działo się bardzo szybko i sprowadzało się do wyłącznie jednego, desperackiego ciosu – wykorzystania ostatniej, wątpliwej szansy – tym razem jednak wystarczyło.
Metaliczny dźwięk mnie ogłuszył, ale nawet wtedy nie odwróciłam wzroku. Coś przecięło powietrze – duży, nieregularny kształt – by chwilę później z sykiem wylądować w ognisku za moimi plecami. Fioletowy dym na powrót wzbił się w powietrze, ale prawie nie byłam tego świadoma.
Upadli obaj, mniej więcej w tym samym momencie – rdzawo brązowy wilk oraz pozostawiony przez niego bezgłowy korpus.
Zaraz po tym zapadła nieprzenikniona, przejmująca cisza.
Z chwilą, w której w pełni dotarło do mnie to, co właśnie się wydarzyło, sama również osunęłam się na kolana.
Zaraz po tym na moich policzkach pojawiły się pierwsze, zamarzające łzy, a ja po prostu zaczęłam szlochać.
Prawie dwa miesiące – aż tyle minęło od ostatniego rozdziału. Nie przeczę, dużo czasu, ale nic nie mogłam poradzić na całkowity kryzys, który nadszedł równocześnie z sesją, wyjątkowo wymagającą na dodatek. Teraz mam już wakacje i w końcu pokonałam wewnętrzny opór, który uniemożliwiał mi napisanie tego rozdziału wcześniej. Swoją drogą, zabierałam się do niego dwa razy: za pierwszym najzwyczajniej w świecie skasowałam prawie połowę, sama nie wiem kiedy i jakim cudem. Cóż, nie ma tego złego, prawda? Z nowszej wersji jestem o wiele bardziej zadowolona i pozostaje mi mieć nadzieję, że Wam również przypadnie ona do gustu.
Czekałam na to, co nadejdzie teraz, bo to już właściwie koniec. To, co miało miejsce… Cóż, wyobrażałam to sobie inaczej, ale ostatecznie jest jak jest – nie wiem czy dobrze, czy źle. Na razie pozostaje mi się cieszyć z powrotu weny i mieć nadzieję, że wystarczy mi już do samego końca.
Dziękuję tym, którzy czytają i do napisania.

Nessa.

4 komentarze

  1. Nieeee... Kajusz... Nie. Ja przepraszam bardzo ale ani trochę się nie zgadzam. Choć wiedziałam, że moment jego śmierci musiał nadejść to i tak płaczę... No dobra bez przesady, ale co ja poradzę, że lubię czarne charaktery. "Zaraz po tym zapadła nieprzenikniona, przejmująca cisza." Czyżby to też znaczyło, że sierściuch umarł? YASSS! O boże,boże, bożenkooo czemu ja nawet jak próbuje być poważna to to mi to nie wychodzi? W ogóle coś ostatnio nie mam nawet weny na pisanie komentarzy, więc wybacz, że tak krótko. Mam nadzieję, że Renesmee się aż tak nie załamie śmiercią Jacoba (pfff... w co ja w ogóle wierzę?) bo nie chce znów przechodzić przez jej załamania. Ale nie no, jak nie lubiłam Renesmee to teraz muszę nawet przyznać, że zyskała szacun na dzielni. Jednak nie jest taka malutka, słabiutka, rudziutka... oh wait, nie no, ruda to już zawsze będzie. Jednak mimo wszystko brawa dla niej, choć mamusia chyba jej nie uczyła, że nie wolno bawić się ogniem. I kurczę, muszę też przyznać, że jest mi trochę smutno, bo już coraz częściej wspominasz, że koniec jest bliski (jak to brzmi xD) Chociaż z drugiej strony jest ta ciekawość i satysfakcja z dowiedzenia się jak to wszystko się potoczy.
    Pozdrawiam chłodniutko bo coś za gorąco ostatnio bywa ^^

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ha ha, jak ja uwielbiam Twoje komentarze :D Czasami nie wiem czy niektóre kawałki są na poważnie, czy też nie =P Tak czy inaczej dziękuję i cieszę się, że wciąż tutaj jesteś. Oj tam, wybaczysz mi tego Kajusza, prawda? W końcu przy okazji pozbyłam się Jacoba, którego nie znoszę, więc i żal Nessie nie będzie jakiś spektakularny. Demciu ją pocieszy… I ktoś jeszcze :3
      Wspominam o końcu, bo to właściwie już. Niektóre sprawy rozjaśnią się w najbliższych rozdziałach i wtedy nadejdzie epilog – długo przeze mnie wyczekiwany, choć niedoskonały. Najwyżej mnie za to zabijecie :D
      Co nie zmienia faktu, że z blogosfery nie znikam. Ciągnę Zagubionych…, ciągnę Alyssę i moje autorskie, więc wciąż macie okazję, by mieć mnie dość. A znając mnie, pojawię się z czymś jeszcze – prędzej czy później :3
      Dziękuję za komentarz, poprawiłaś mi nastrój. O tak, bywa gorąco, więc tym bardziej dzięki za takie chłodne życzenia xD Wzajemnie!

      Nessa.

      Usuń
    2. Spoko, ja też czasem nie wiem czy niektóre moje kawałki są na serio czy też nie :v Co do Kajusza to chyba nie mam wyboru, to musiało się stać, więc wybaczam z bólem serca xD Tak, tak wiem są jeszcze inne Twoje blogi, które muszę nadrobić (zwłaszcza ten z ponad tysiącem rozdziałów) Tyle blogów, książek i fanfików do czytania, tyle seriali do obejrzenia, a tak mało czasu... Życie takie okrutne ;-; To się przynajmniej cieszę, że poprawiłam humor :D

      Usuń
    3. Ha, kolejna osoba, która utwierdza mnie w przekonaniu, że doba jest zdecydowanie za krótka :D Nie ma pośpiechu, przynajmniej u mnie; tu nie ma „muszę” – co najwyżej „chcę”. Nie oczekuję cudów, tym bardziej, że LITT ma aktualnie tysiąc dwieście, tak z gwoli ścisłości :3
      No ale teraz wakacje, to i z czasem lepiej. Ważne tylko, żeby chęci nie uciekły ^^

      Nessa.

      Usuń


After We Fall
stories by Nessa