Renesmee
Początkowo nie dotarło do mnie
to, co właśnie miało miejsce. Klęczałam na zamarzającej ziemi,
niekontrolowanie drżąc i w żaden sposób nie potrafiąc samej sobie
wytłumaczyć tego, dlaczego płakałam. Czułam wilgoć na policzkach – bez
wątpienia łzy, szczypiące mnie w oczy i szybko stygnące przez
panujący na zewnątrz chłód. Mimo wszystko czułam bijący od tlącego się kilka
metrów dalej ogniska, to jednak wydawało się dziać gdzieś poza mną – odległe i pozbawione
znaczenia.
Wzięłam
kilka głębszych wdechów, bezskutecznie próbując się uspokoić. To nie możliwe… Po prostu niemożliwe,
pomyślałam, jakby tych kilka słów mogło cokolwiek zmienić. Oszukiwałam samą
siebie, choć to nie miało sensu, ale pomimo tej świadomości, nie potrafiłam
zmusić się do tego, żeby przestać. Czułam się zesztywniała i jakby
oderwana od rzeczywistości, co było swego rodzaju reakcją obronną ze strony
mojego organizmu – próbą odcięcia się do czegoś, co mogło nieść ze sobą tylko i wyłącznie
ból, przynajmniej z mojej perspektywy. Wszelakie bodźce dochodziły do mnie
jakby z oddali, przytłumiony w sposób, który pozwalał mi być ich
świadomą, ale nic ponadto. Drżałam, jednak i tego nie byłam w pełni
świadoma, tym bardziej, że ruch niemiał żadnego związku z tym, że mogłoby
mi być zimno. Nie w sposób, którego mogłabym oczekiwać, skoro przebywałam
na mrozie.
Samo
doznanie było dziwne – to, że znajdowałam się blisko ognia, ale jednocześnie
atakował mnie chłód. Problem polegał na tym, że jakiekolwiek cielesne doznania
przestały mieć dla mnie rację bytu, wyparte przez świadomość tego, co miało
miejsce w moim wnętrzu – lodowatego ziąbu, który znałam, a który z wolna
zaczął mnie wypełniać. Czułam się pusta w sposób, którego już
doświadczyłam, choć nie w taki stopniu, jaki towarzyszył mi przez kilka
ostatnich miesięcy; to wciąż nie był ten poziom otępienia i rozdzierającego
cierpienia, być może dlatego, że tym razem sytuacja była inna, a może po
prostu wciąż nie docierało do mnie wszystko to, co miało miejsce. Pomyślałam,
że chyba powinnam się ruszyć, podejść bliżej i upewnić… że czegoś nie
pomyliłam, ale prawda była taka, że nawet do tego nie byłam zdolna.
Och,
trwałam w bezruchu, ale to wcale nie było takie źle. Ogień nie
rozprzestrzeniał się, więc nie istniało nic, co mogłoby mnie zmusić do tego,
żebym ruszyła się z miejsca. Dlaczego miałabym uciekać, skoro nie musiałam
drżeć ani o życie moje, ani kogoś innego? To nie miało sensu, zresztą
dzięki temu mogłam w pełni skoncentrować się na tym, żeby nie myśleć o tym, co wzbudzało we
mnie te najbardziej niepokojące, nieznośne emocje. W zamian wolałam
rozważać to, co było dobre – chociażby to, że żyłam, że Kajusz był martwy i…
Poruszając
się trochę jak w transie, uniosłam głowę, by móc spojrzeć w stronę
szalejących płomieni. Ognisko płonęło mocno i pewnie, strzelając ku górze i dzielnie
radząc sobie z chłodem oraz lodowatymi podmuchami wiatru. Nie padało i to
było dobre, a przynajmniej wydawało mi się, że takie właśnie powinno być.
Sama pogoda – ten lodowaty ziąb i temperatura, która sprawiała, że mój
przyśpieszony, nierówny oddech, niezmiennie zamieniał się w parę – wydała
mi się w zupełności adekwatna do tego, co i dlaczego czułam. W zamyśleniu
położyłam obie dłonie na brzuchu, kontrolując to, jak moja przepona
naprzemiennie unosiła się i opadała w rytm spazmatycznie chwytanego
powietrza. Obraz zaczął rozmazywać mi się przed oczami, więc zamrugałam
kilkukrotnie, żeby łatwiej nad sobą zapanować i przynajmniej po części
doprowadzić się do porządku. Cisza dzwoniła mi w uszach, ale i to byłam
w stanie ignorować, za wszelką cenę próbując utrzymać wokół siebie tę
cudowną, nieco naiwną otoczkę spokoju i złudnego poczucia bezpieczeństwa;
tak było lepiej, a ja nie chciałam nawet wyobrażać sobie tego, że tak
nagle wszystko mogłoby zniknąć, tym samym zmuszając mnie do zmierzenia się z…
rzeczywistością.
Mimowolnie
pomyślałam o pozostałych i coś przewróciło mi się w żołądku,
chociaż już dawno ustaliłam, że nie mam czym zwymiotować. Czy w ogóle
zdawali sobie sprawę z tego, że zniknęłam? Czy zaczęli mnie szukać? Och,
nie miałam wątpliwości, że w przypadku Demetriego to bardzo prawdopodobne
zachowanie, zresztą jak i ze strony mojego ojca. Mimo wszystko ulżyło mi,
kiedy uprzytomniłam sobie, że już nie miałam obawiać się tego, że którekolwiek z moich
bliskich wpadnie na Kajusza albo Marcusa. Tych dwóch drani już nikogo nie miało
być w stanie skrzywdzić – sama widziałam, jak ginął jeden za drugim,
kończąc żywot na moich oczach. To było dobre, choć być może powinnam była czuć
przerażenie w związku z tym, że sama myśl o mordzie na tej
dwójce wampirów sprawiała, że czułam się jakkolwiek lepiej. Z drugiej
strony… Dlaczego miałabym odczuwać cokolwiek innego, zwłaszcza żal czy
współczucie, skoro skrzywdzili mnie w stopniu wystarczającym, bym myślała o nich
wyłącznie jak o zasłuchujących na wszystko to, co najgorsze, potworach?
Cóż, teraz
ich nie było, zresztą jak i znamienitej większości zagrażających tym,
których kochałam, nieśmiertelnych. Wciąż czułam się niespokojna na samą myśl o tym,
że gdzieś w lesie jeszcze mogłaby trwać walka z nowonarodzonymi, ale
prawie natychmiast odrzuciłam od siebie możliwość tego, że cokolwiek mogłoby
pójść źle – nie, skoro moi bliscy mieli doświadczenie w walce z takimi
istotami, a Demetri i Felix niejednokrotnie zajmowali się likwidowaniem
młodych nieśmiertelnych. Zdecydowanie nie miałam obaw do niepokoju, chociaż
zdrowy rozsądek podpowiadał mi, że zbyt wielka pewność siebie często prowadziła
wyłącznie do bólu, rozczarowań i sytuacji, których każde z nas wolało
unikać.
Już raz
miałam nadzieję i gdzie mnie to zaprowadziło? Nawet teraz starałam się
myśleć wyłącznie o pozytywach, byleby zapomnieć o tym, o czym
przecież wiedziałam, że jest
prawdziwe, chociaż próbowałam udawać, że sprawy miały się zgoła inaczej.
Podejrzewałam, że się pogrążam, a moje starania są co najmniej żałosne,
ale co innego mi pozostało? Nie byłam psychicznie gotowa na zmierzenie się z konsekwencjami
decyzji, które wszyscy podjęliśmy w ciągu kilku ostatnich godzin; bałam
się tego, co mogłabym zastać i że przynajmniej część koszmaru, w którym
trwałam, okłamywana przez Volturi i najlepszą przyjaciółkę, mogłoby okazać
się prawdziwe – i że tym razem nie miałabym najmniejszej nawet szansy, by
to wszystko okazało się po prostu stworzoną przez kilka manipulacji umysłem
iluzją.
Nie, tym
razem walka była prawdziwa, a Hannah stała po mojej stronie. Nie było
nikogo, kto mógłby z taką wprawą mnie zwodzić.
Wiedziałam o tym,
a jednak jakaś cząstka mnie wciąż miała nadzieję – coś, co naprzemiennie
odzyskiwałam i traciłam, a co mogło okazać się moim wybawieniem w obecnej
sytuacji. Podnieś się. Idź rozejrzeć się
dookoła i sprawdzić, co tak naprawdę się dzieje. Przecież nie możesz tkwić
tutaj w nieskończoność!, warknęłam na siebie w duchu. Takie
podejście pomagało, a przynajmniej miałam wrażenie, że koncentrując się na
krótkich, prostych poleceniach, będę miała przynajmniej cień szansy na to, żeby
cokolwiek zdziałać. Wciąż bliska płaczu i załamania, zmusiłam się do tego,
żeby otrzeć oczy i spróbować podnieść się na równe nogi. W pierwszym odruchu
myślałam, że mięśnie jednak odmówią mi posłuszeństwa, a ja z powrotem
wyląduję na ziemi, ale w porę zdołałam odzyskać równowagę. Niespokojnie
wodziłam wzrokiem na prawo i lewo, już z przyzwyczajenia szukając
potencjalnego zagrożenia, ale wszystko wskazywało na to, że nareszcie zapanował
spokój, którego tak bardzo potrzebowałam. Jeszcze jakiś czas temu byłabym
zachwycona taką perspektywą i przy pierwszej okazji popędziłabym szukać
bliskich, a jednak w tamtej chwili nic podobnego nie miało miejsca.
Chyba po
tym wszystkim powinnam była po prostu odejść – dokładnie tak, jakby nic się nie
wydarzyło, bo może gdybym w to uwierzyła, wtedy jakimś cudem to stałoby
się rzeczywistością. Jasne, to tak nie działało i miałam dość okazji, żeby
przekonać się, że pobożne życzenia już zawsze będą tylko i wyłącznie
pobożnymi życzeniami, ale mimo wszystko… Problem polegał na tym, że nawet
teraz, balansując gdzieś na granicy rozpaczy i tego, żeby jednak
„wyłączyć” emocje, targały mną wątpliwości, nad którymi w żaden sposób nie
potrafiłam zapanować. To nie byłam ja – nie ta okrutna, bezduszna istota, która
nawet nie mrugnęła, kiedy na jej oczach ginęli Jane, Marcus czy Kajusz. Fakt,
że otarłam się o śmierć, wcale jeszcze nie znaczył, że jakkolwiek się na
nią uodporniłam, nawet pomimo miesięcy piekła, w czasie którego
przeżywałam kolejno śmierć najbliższych, a później rozdzielenie z Demetrim.
Poruszając
się trochę jak w transie i mając wrażenie, że właśnie popełniam jeden
z największych błędów, jakie tylko były możliwe, ostrożnie odwróciłam się w stronę
miejsca, w które przez tyle czasu naprawdę nie chciałam patrzeć. Przez kilka sekund miałam nawet irracjonalne
wrażenie, że wszystko było wyłącznie iluzją, a ja wcale nie widziałam
tego, co zrobił Kajusz – że to się nie wydarzyło… po prostu nie miało miejsca,
ale…
A potem
chroniąca mnie przez cały ten czas otoczka ostatecznie zniknęła, pozwalając mi
zobaczyć wszystko takim, jakim było naprawdę.
Ogień,
kawałki bezgłowych ciał, fioletowy dym… To wszystko widziałam już wcześniej,
więcej niż raz. Chyba mimo wszystko powinnam była poczuć przerażenie albo
przynajmniej lęk, spowodowany tym, co miało miejsce, jednak nic podobnego się
nie wydarzyło. Był jedynie chłód – przejmujący, mający swoje źródło gdzieś w moim
wnętrzu, choć i to nie miało dla mnie większego wrażenia. Czułam się
całkowicie wyprana z emocji, przynajmniej teoretycznie, bo bez wątpienia
coś czułam. Wciąż towarzyszył mi ból,
który naprzemiennie przybierał na sile, by po chwili ustąpić, w miarę jak
regularnie chwytałam powietrze. W zamyśleniu musnęłam palcami żebra,
chociaż i tak nie byłam w stanie stwierdzić, czy tylko się potłukłam,
czy może powinnam zacząć martwić się ewentualnymi złamaniami. W gruncie
rzeczy to nie było dla mnie ważne, a przynajmniej nie w takim
natężeniu, co duży, ciemny kształt, który raz po raz przykuwał moją uwagę i od
którego już nie byłam w stanie oderwać wzroku.
Ostrożne
podeszłam bliżej, poruszając się przy tym trochę tak, jakbym była w transie
– bezwolna kukiełka, która nawet nie zdawała sobie sprawy z tego, co i dlaczego
robi. To zły pomysł, podpowiedział mu
instynkt, ale choć niewątpliwie tak było, nie potrafiłam zmusić się do tego,
żeby się wycofać. Przecież nie mogłam tak po prostu go zostawić! Nie tutaj i nie
z nimi, jakby w najmniejszym chociaż stopniu ich przypominał. Myślami
byłam gdzieś daleko, skupiona na trzymaniu na dystans czegoś nowego, co
pojawiło się nagle i najpewniej tak szybko nie zamierzało mnie opuścić –
uciążliwego, przybierającego na sile poczucia winy. On by tego nie chciał; widziałam
o tym doskonale i niemalże słyszałam w głowie ostrzegawczy,
stanowczy głos, nakazujący mi zamknąć się, darować sobie obwinianie i żyć
dalej, ale to było tylko moje wyobrażenie. Tak naprawdę nie było nikogo, kto
mógłby ustawić mnie do pionu, w mniej lub bardziej skuteczny sposób. Nie
chciałam wnikać w to, co jest słuszne, dlaczego takie jest i czy w ogóle
było coś, co mogłaby zrobić. Swoją drogą, odpowiedź była prosta i w pełni
oczywista: oczywiście, że mogłam i to wielokrotnie tego wieczora.
Gdybym nie
uparła się działać na własną rękę, byłoby inaczej. Gdybym posłuchała Demetriego
i ojca, po czym wraz z resztą pozwoliła Mali do rezerwatu Denali,
wtedy nikt nigdy nie musiałby mnie ratować. Gdybym…
Gdybym… gdybym…
Z tym, że
teraz już nie byłam w stanie zmienić niczego.
Kształt na
ziemi stał się wyraźniejszy, a ja mimo panujących dookoła ciemności, byłam
w stanie zacząć rozróżniać poszczególne kolory – a konkretnie jeden,
rdzawo brązowy, który przez te wszystkie lata kojarzył mi się z ciepłem i poczuciem
bezpieczeństwa. Coś ścisnęło mnie w gardle, ja zaś momentalnie zapragnęłam
na powrót skulić się na ziemi i liczyć na to, że wszelakie problemy
rozwiążą się bez mojego czynnego udziału, chociaż to nigdy nie działało w ten
sposób. Nie zrobiłam tego, w zamian przesuwając się jeszcze bliżej i próbując
zrozumieć, dlaczego znowu zaczęły szczypać mnie oczy. Przecież to nie było nic
pewnego, prawda? Musiałam coś pomylić… Tylko tyle i aż tyle…
Tlące się
kilka metrów dalej ognisko wydawało się z premedytacją skąpić swojego
blasku akurat temu jednemu, jedynemu miejscu. Przez ułamek sekundy poczułam się
znowu tak, jakbym śniła ten cholerny, niekończący się koszmar, w którym
uwięziła mnie Rosa, a z którego przecież powinnam była się obudzić. Miałam
wrażenie, że za moment wszystko ponownie pochłonie pustka, a rzeczywistość
wokół mnie się rozpadnie, okazując się ni mniej, ni więcej, ale wytworem mojej
wyobraźni. Jakby tego było mało, chyba faktycznie tego chciałam, bo taki stan
rzeczy mógłby okazać się po prostu… właściwy.
Chociaż nie sądziłam, że to w ogóle możliwe, a jeszcze jakiś czas
temu wyśmiałabym każdego, kto pokusiłby się o stwierdzenie, że kiedyś
zdecyduję się na coś podobnego, w tamtej chwili naprawdę pragnęłam znaleźć
się w świecie iluzji, choćby to miało doprowadzić mnie na skraj
szaleństwa.
Z tym, że
otaczający mnie świat był jak najbardziej prawdziwy, tak jak i lezący na
ziemi zmiennokształtny. Widziałam ciemniejące na zamarzniętej ziemi futro,
zwykle znajome i ciepłe, bo sama już nie byłam pewna, jak wiele razy w przeszłości
zdarzało mi się do niego tulić – czy to jako małej dziewczynce, czy też
później, gdy dorosłam, a nasze stosunki uległy zmianie. W tamtej
chwili również zapragnęłam chociaż na chwilę zanurzyć palce w sierści,
chociaż na chwilę, póki wciąż byłam w stanie wyczuć bijące od zwierzęcia
ciepło. Zanim się obejrzałam, jednak osunęłam się na ziemię, tym razem u boku
wielkiego cielska, bez chwili wahania decydując się przesunąć na tyle blisko,
by móc się przytulić. Czułam się trochę tak, jakbym znowu stała się małą
dziewczynką, ufnie tulącą się do przyjaciela – kogoś, kto z czasem stał
się dla mnie jeszcze ważniejszy, teraz jawiąc mi się jako brat, choć przez pewien
czas nasze relacje miały się zupełnie inaczej.
Właściwie
nie miałam pewności, co powinnam myśleć o tym krótkim epizodzie bycia razem, który miał miejsce na
krótko przed interwencją Kajusza w życie moje i moich najbliższych.
Wieść o wpojeniu przyjęłam spokojnie, choć w jakimś stopniu było dla
mnie szokiem to, że losy mój i Jacoba mogłyby zostać ze sobą splecione aż
do tego stopnia, na dodatek całe lata przed tym, jak poznałam prawdę. Być może
powinnam być przerażona albo mieć do zmiennokształtnego i rodziny
pretensje o to, że mogliby okłamywać mnie przez tyle czasu, jednak nie
patrzyłam na to takimi kategoriami. Chyba nawet lepsze było dla mnie to, że
miałam lata na to, by dorosnąć, nauczyć się czuć i w naturalny sposób
przywiązać się do kogoś, kto mnie kochał. Nie naciskał na mnie, a kiedy w końcu
poznałam prawdę, przebywanie z nim było dla mnie równie naturalne, co i oddychanie.
W gruncie
rzeczy nie miałam nawet pewności co do tego, czy to była miłość w pełnym
znaczeniu tego słowa. Nasze relacje od samego początku były czymś, co teraz
pasowało mi raczej do więzi brat-siostra, a nie chłopak-dziewczyna. Przy
Demetrim nauczyłam się czegoś nowego i chociaż wciąż czułam się
niedoświadczona, byłam w stanie wyczuć różnicę. W tamtej chwili nie
do pomyślenia było dla mnie to, że jeszcze niedawno moim największym problemem
było to, jak postąpić względem Jake’a, jak mógłby przyjąć mój związek z tropicielem
i co w ogóle powinnam względem zmiennokształtnego zrobić. Teraz byłam
gotowa oddać wszystko, by wrócić do właśnie takiego stanu, choćby Indianin miał
się ode mnie odwrócić za to, co ostatecznie zrobiłam. Mogłam przyjąć wszystko i to
łącznie z jego nienawiścią, ale nie to, że… że on…
A potem
wyczułam ledwo zauważalny, subtelny ruch i omal nie wyszłam z siebie,
kiedy uprzytomniłam sobie, że to wcale nie ja się trzęsę.
Wyprostowałam
się gwałtownie, jedynie cudem nie tracąc przy tym równowagi. W porę
podparłam się dłonią o ziemię, po czym lekko odchyliłam się do tyłu, by
łatwiej móc spojrzeć na leżące przede mną zwierzę. Byłam zbyt roztrzęsiona, by w prosty
sposób dostrzec subtelne ruchy ledwo unoszącego się boku, w szoku zresztą
łatwo mogłam uznać to wyłącznie za wytwór mojego umęczonego umysłu – z tym,
że to nie było to.
Zamarłam,
kiedy moje spojrzenie napotkało parę lśniących, czarnych oczu. Wilk wpatrywał
się we mnie z uwagą, w pełni świadomy, co chyba powinno było mnie
uspokoić, ale nic podobnego nie miało miejsca. W zamian wybuchłam
niekontrolowanym płaczem, sama niezdolna do tego, żeby określić, czy to ze
szczęścia, czy może wręcz przeciwnie. Być może już w tamtej chwili czułam,
że cokolwiek jest nie tak, a dobre zakończenie w tej jednej, jedynej
kwestii nie ma racji bytu – nie po tym wszystkim, co się wydarzyło.
– Jake… –
wyrwało mi się. Skrzywiłam się, początkowo nawet nie rozpoznając własnego
głosu, tak drżący i zniekształcony mi się wydał. Przemieściłam się,
wyciągając rękę, by musnąć palcami jego bok i chociaż spróbować zrozumieć,
co takiego właśnie się działo i co powinnam o tym myśleć. – Tak mi
przykro…
Nie
odpowiedział, co zresztą wcale mnie nie zdziwiło, bo jako zwierzę nie miał po
temu sposobności, jednak brak głosu nie był w stanie powstrzymać go przed
reakcją. Chociaż miałam wrażenie, że nawet najprostszy ruch, wymagany do tego,
żeby oddychać, kosztuje go mnóstwo energii i bólu, zdołał nieznacznie
unieść głowę i szturchnąć mnie pyskiem w udo. Drgnęłam, po czym
spróbowałam nad sobą zapanować, aż nazbyt dobrze rozumiejąc przykaz, chociaż
dostosowanie się do niego wcale nie było takie proste.
Wypuściłam
powietrze ze świstem, po czym spróbowałam usiąść w inny sposób, próbując
ułożyć się tak, żeby mieć do niego swobodny dostęp i zarazem nie
ryzykować, że w jakikolwiek sposób mu zaszkodzę. Znowu zaczęłam
przeczesywać palcami miękkie futro, póki nie natrafiłam na miejsce, gdzie
posklejane było przez krew. Wilk nawet nie drgnął, kiedy naruszyłam ślad po
ugryzieniu – coś, co powinno zasklepić się już dawno za sprawą genów, którymi
dysponowali zmiennokształtni, a jednak wciąż było w stanie obficie
krwawić. Czułam, że to niedobrze, tym bardziej, że aż nazbyt dobrze zdawałam
sobie sprawę z jednej istotnej rzeczy…
A
mianowicie tego, że jad wampira był zabójczy zarówno dla wilkołaków, jak i zmiennokształtnych.
Przemiana w przypadku tych istot nie była możliwa, więc ugryzienie
sprawiło, że ciała wilków się buntowały, prowadząc ni mniej, ni więcej, ale
właśnie do śmierci.
Sama myśl o tym
sprawiła, że znowu zachciało mi się płakać, chociaż za wszelką cenę próbowałam
nad sobą zapanować. To tylko sen, tylko
sen…, powtarzałam niczym mantrę, jednocześnie naiwnie wierząc na to, że
może jednak coś pomyliłam albo specjalnie dla mnie wydarzy się jakiś cholerny
cud. Jacob był alfą, na dodatek należał do starej linii wilków; w jego
rodzinie geny przekazywane były z pokolenia na pokolenie, więc musiał być
silny, a przynajmniej chciałam w to wierzyć – w to, że i na
tę sytuację mogłam znaleźć jakiś sensowny lek, dawno zapomnianą legendę albo… cokolwiek innego, co pozwoliłoby mi uniknąć
cierpienia.
– Tak mi
przykro… – powtórzyłam po raz wtóry, już praktycznie bezgłośnie, coraz
pewniejsza tego, że to i tak nic nie da.
Taki mi…
Wciąż o tym
myślałam, kiedy coś się zmieniło. Początkowo nawet nie byłam świadoma tego, że
ciało wilka drgnęło w niespokojny, niekontrolowany sposób, tym samym
zmuszając mnie do ponownego odsunięcia się. Zrobiłam to, chociaż sama nie
miałam pojęcia dlaczego i miałam wielką ochotę a to, żeby zacząć
krzyczeć – czy to po to, żeby zawołać pomoc, czy może zacząć wyzywać na czym
świat stoi na niesprawiedliwość ówczesnego świata. Chciałam coś zrobić, ale nie
miałam pojęcia jak, a to stopniowo mnie wykańczało, niezmiennie
doprowadzając do szaleństwa.
Jęknęłam,
po czym – jak ostatni tchórz – zwróciłam się do przyjaciela plecami, nie chcąc
patrzeć na to, co się z nim działo. Doświadczyłam działania jadu, jednak w moim
przypadku to było coś zupełnie innego – okupionego cierpieniem, ale nic ponad
to. Ja żyłam, odmieniona, ale jednak wciąż obecna, co jemu nie miało być dane.
Nigdy nie zastanawiałam się nad tym, jak wygląda ten rodzaj śmierci w przypadku
tych zmiennokształtnych, którzy mieli to nieszczęście, że jad został wpuszczony
do ich krwiobiegu i również teraz nie chciałam się o tym przekonać.
Czułam się okropnie, dosłownie na wpół przytomna i targana coraz
silniejszymi wyrzutami sumienia – teraz nie tylko przez to, że wszystkie złe
rzeczy mogłyby mieć miejsce przeze mnie, ale również z powodu tego, że nie
potrafiłam przy nim trwać, chociaż mnie potrzebował. To było z mojej
strony okropne, ale z drugiej strony… co tak naprawdę mogłabym zrobić?
Co…?
– Renesmee…?
Dźwięk
własnego imienia sprawił, że poczułam się tak, jakby ktoś z całej siły
zdzielił mnie czymś ciężkim po głowie. Początkowo nie zareagowałam, zastygła w bezruchu
i niezdolna już nawet do tego, żeby płakać, a co dopiero się ruszyć.
Wiedziałam, że powinnam, ale to zaczynało być ponad moje siły, tym bardziej, że
oszukiwanie samej siebie zaczynało mijać mi się z celem. To musiał być wytwór
mojej wyobraźni, ale…
Ciekawość
okazała się o wiele silniejsza.
Rdzawo brązowy
wilk zniknął, co zaskoczyło mnie chyba nawet bardziej, aniżeli to, że w ogóle
zdołał otworzyć oczy. Zamiast niego zobaczyłam po prostu Jacoba – nagiego,
wpatrzonego we mnie i niemniej świadomego tego, co się działo. Obraz raz
po raz zamazywał mi się przed oczami, zmuszając do energicznego mrugania, żeby
pozbyć się resztek łez albo tego, żeby jednak zwilżyć w jakiś sposób oczy.
Drżałam, chociaż i do tego zdążyłam przyzwyczaić na tyle, by prawie nie
być świadomą tego, że jakkolwiek mogłabym się ruszać. Czekałam na coś, czego
nawet nie potrafiłam określić, być może wciąż wierząc w to, że to
wyłącznie iluzja – projekcja mojego umysłu, prowadząca tylko i wyłącznie
do kolejnej dawki bólu, kiedy okaże się, że to wszystko tak po prostu zniknie.
Nie
sądziłam, że uda mu się wrócić do ludzkiej postaci, choć być może taki stan
rzeczy był oczywisty – w końcu to było jego prawdziwe ciało, wymagające o wiele mniej energii, niż
przebywanie w formie zwierzęcia. W milczeniu wpatrywałam się w bladą
twarz chłopaka, mimochodem myśląc o tym, że jego cera chyba nigdy dotąd
nie była aż do tego stopnia jasna. Śniada karnacja sprawiała, że bladość aż do
tego stopnia nie wrzucała się w oczy, ale dla kogoś, kto znał Jacoba całe
życie, była aż nazbyt oczywista i całkowicie nienaturalna.
– O mój
Boże… – wyrwało mi się. Znowu zadrżałam, po czym przesunęłam się bliżej, przez
dłuższą chwilę nie pragnąć niczego, prócz możliwości otoczenia go ramionami.
Chciałam go przytulić, chociaż zarazem bałam się to zrobić, nie chcąc sprawić,
że jakkolwiek mu się pogorszy. – Ja nie… przepra…
– Przestań
– wyrzucił z siebie i chociaż jego głos brzmiał okropnie, to jedno
słowo wystarczyło, żebym natychmiast zamilkła.
Właściwie
nie miałam pewności, o czym mówił – o tym, żebym powstrzymała się od
płaczu, od mówienia, czy może od obu. W gruncie rzeczy nie dbałam o to,
bardziej przejęta tym, że nie tylko wciąż żył, ale również był w stanie ze
mną porozmawiać – chociaż przez moment, ale to musiało wystarczyć.
W tamtej
chwili znowu wróciła do mnie nadzieja na to, że wszystko jakoś się ułoży,
chociaż zdławiłam ją równie szybko, co się pojawiła. Wiedziałam, że muszę to
zrobić, tym bardziej, że moje wyostrzone zmysły wciąż dostrzegały o wiele
więcej, aniżeli mogłabym sobie tego życzyć. Ba! Byłam wręcz gotowa stwierdzić,
że widziałam tylko i wyłącznie to, co najgorsze, zupełnie jakby moje własne
ciało i umysł się zbuntowały, dochodząc do wniosku, że niedopuszczalnym
byłoby to, żebym trwała w iluzji. W efekcie chcąc nie chcąc widziałam
wszystko takim, jakim było, chociaż może tak było po prostu lepiej.
To właśnie
przez to nie uszło mi to, jak bardzo był blady, chociaż ta kwestia stanowiła
zaledwie wierzchołek góry lodowej – coś najmniej istotnego i w połączniu z resztą,
najzwyczajniej w świecie nie mającego znaczenia. Nie, skoro doskonale
widziałam pot na jego ciele, świadczący o niewyobrażalnym dla niego
wysiłku. Byłam świadoma tego, jak jego mięśnie raz po raz się napinają, w miarę
jak ciało próbowało bronić się przed bólem. Widziałam grymas, który wykrzywiał
jego rysy, chociaż Jacob robił wszystko, by utrzymać mnie w nieświadomości.
Kontrolował się, udając, że jest lepiej niż w rzeczywistości, chociaż i to
zaczynało go przerastać, a ja nie byłam głupia, a o swoich
pobratymcach wiedziałam dość, by zdawać sobie sprawę z tego, przez co
przechodził.
Właśnie
wtedy do głowy przyszło mi to, że w takim razie ja również powinnam być
silna. Wiedziałam dość, by stało się to dla mnie czymś niewyobrażalnym, ale
skoro on dawał radę z mojego powodu, mogłam pokusić się o dokładnie
to samo. Czułam, że jestem mu winna przynajmniej tyle, tym bardziej, że już
wystarczająco wiele razy zawodziłam, by pozwolić sobie na to i tym razem.
Potrzebowałam tej siły nie tylko po to, żeby wynagrodzić mu wszystko to, co dla
mnie zrobić, ale przed wszystkim by wykorzystać tą jedną, jedyną okazję na
rozmowę.
Nasza ostatnią…
– Dlaczego
miałabym cię nie przepraszać, skoro…? – Urwałam, bo to nie było to, co chciałam
mu powiedzieć. W gruncie rzeczy sama nie miałam pewności, co i dlaczego
powinnam zrobić; w głowie miałam mętlik, którego w żaden sposób nie
potrafiłam uporządkować i który stopniowo zaczynał doprowadzać mnie do
szaleństwa. – W takim razie pozwól mi na to, żebym przynajmniej ci
podziękowała.
Chociaż
zmęczony, spojrzał na mnie z kpiną, choć i ta została przysłonięta
przede wszystkim przez ból. Coś ścisnęło mnie w gardle, ale musiałam się
do tego, żeby tego nie okazywać – na żałobę mogłam znaleźć czas później.
– To…
przecież oczywiste, że… ci pomogłem – obruszył się Jacob. Och, tak, nawet w takim
stanie był w stanie okazać rozdrażnienie. – Ty jedna jesteś tego warta…
– Boże…
Słuchanie
takich słów zwłaszcza teraz, kiedy moje serce należało do kogoś innego, wydało
mi się nagle czymś nie do zniesienia. Musiałam zacisnąć dłonie w pięści,
tym samym wbijając sobie paznokcie w skórę, by powstrzymać się od pełnego
frustracji jęku. Miałam ochotę wybuchnąć i oznajmić mu, że jest w błędzie
– i że nie jestem warta niczego, a już zwłaszcza tego, co dla mnie
zrobił. Chciałam mu powiedzieć, że jest największym idiotą, jakiego miałam
przyjemność poznać, bo tylko kretyn byłby gotowy oddać życie za kogoś, kim ja
byłam. Nasza relacja – przyjaźń, miłość… jakkolwiek miałam to rozumieć – nigdy
nie była czymś, co w naszym świecie można by uznać za naturalne. Fakt, że mógłby
mnie kochać czy w ogóle tolerować, chociaż byłam córką wampirów, wydawał
się absolutnie sprzeczny z celem dla którego oboje istnieliśmy – prawom,
które już wieki temu wyznaczyła natura. Wszystko był nie tak i to za
sprawą pradawnej magii, która pchnęła go do decyzji, których w innym
wypadku zdecydowanie by się nie podjął.
Prawda była
taka, że powinien mnie nienawidzić – od pierwszej chwili, odkąd tylko pojawiłam
się na świecie. Może gdyby tak było, wtedy do pewnych rzeczy by nie doszło i przynajmniej
jemu żyłoby się lepiej. Chciałam tego, co zresztą zdążyłam udowodnić, kiedy
nakłoniłam Hannę do wspólnego wyjazdu do rezerwatu i ostatecznego
odebrania mu wszelakich wspomnień o mnie. Teraz wszystko po raz kolejny
się popsuło i chociaż to nie ja sprawiłam, że Jake po raz kolejny okazał
gotowość do tego, by okazać mi pełnię uczuć i próbować mnie chronić,
potrafiłam mieć pretensje tylko i wyłącznie do siebie.
Mogłam
zareagować w naprawdę różny sposób – mniej lub bardziej właściwy, bo rozsądek
w tamtej chwili wydał mi się sprawą drugorzędną – ale to, co ostatecznie
zrobiłam, wydało mi się zarazem najbardziej szalone, jak i odpowiednie.
Nie
zastanawiając się nad tym, czy to ma sens, ostrożnie nachyliłam się w jego
stronę, by móc go pocałować.
To było coś
subtelnego – znajomego i zupełnie innego od pocałunków, których doświadczyłam
przy Demetrim. Nie było w tym namiętności, mieszanki emocji czy pasji,
której doznawałam z tropicielem, ale to wcale nie oznaczyło, że cokolwiek w pieszczocie
było złe. Wręcz przeciwnie – wszystko wydało mi się dokładnie takie, jak mogłabym
tego oczekiwać, tym samym udowadniając mi, że bywały sytuacje, w których
jednak potrafiłam dać sobie radę.
Udało mi
się go zaskoczyć, co zresztą wcale mnie nie zdziwiło. Wyczułam, że zamarł i przez
moment nawet zaczęłam obawiać się tego, że coś poszło nie tak, ale właśnie w tamtej
chwili zdecydował się odwzajemnić pieszczotę. Przymknęłam oczy, pozwalając mu
na to i chociaż na moment próbując się zatracić, tak jak kiedyś, kiedy
przebywanie razem było takie proste i oczywiste. Nie mieliśmy czasu na nic
więcej, a przynajmniej ja całą sobą czułam uciekające sekundy, w duchu
modląc się o to, żeby ta chwila trwała jak najdłużej – a przynajmniej
tyle, bym zdołała powiedzieć mu wszystko to, co zaplanowałam.
– Kocham
cię – wykrztusiłam z siebie, odsuwając się, by móc złapać oddech. – Zawsze
kochałam… Wiesz o tym?
Zaśmiał
się, a przynajmniej próbował, bo wyszło mu to dość marnie. Ostatecznie
uniósł ręce i ująwszy moją twarz w obie dłonie, zmusił do spojrzenia
sobie w oczy. Jego czarne tęczówki wydawały się przenikać mnie na wskroś,
sprawiając, że chociaż na moment udało mi się zapomnieć o tym, że
cokolwiek mogłoby pójść nie tak.
– Ja ciebie
też – zapewnił mnie, chociaż to jedno wiedziałam aż nazbyt dobrze. Przez jego
twarz znowu przemknął cień, ale opanował się na tyle, by mówić dalej: – Nie
próbuj się obwiniać, bo nie masz powodów. Ja… Po to byłem, Nessie – powiedział
cicho, a ja zadrżałam niekontrowanie, porażona wydźwiękiem jego słow.
Chociaż zdawałam sobie z tego sprawę od samego początku, dopiero w tamtej
chwili w pełni dotarło do mnie, że to pożegnanie. – Gdyby coś ci się
stało… I wierz mi, to jest dobre, bo bez ciebie nie byłoby już niczego.
– Ja nie…
Zignorował
mnie, bez chwili wahania decydując się mówić dalej:
– On jest
dla ciebie dobry, prawda? – zapytał i to wystarczyło, żeby wytrącić mnie z równowagi
bardziej niż cokolwiek innego.
– Tak. –
Nawet chwilę nie zawahałam się przed odpowiedzią. – Tak jak ty. Wiem, że
zrobiłby dla mnie wszystko.
Sądząc po
spojrzeniu, którym mnie obdarował, szczerze w to wątpił, ale na całe
szczęście nie skomentował tego nawet słowem. Nie miałam wątpliwości, że w innym
wypadku również nasza rozmowa wyglądałaby zupełnie inaczej, a sam Jacob
próbowałby walczyć, nie zamierzając tak po prostu zaakceptować kogokolwiek u mojego
boku, jednak teraz już nic nie było takim, jakim być powinno. Podejrzewałam, że
to z mojej strony okropne, ale zdawałam sobie sprawę z tego, że
śmierć Jacoba raniła mnie w równym stopniu, co i wszystko
rozwiązywała.
– To…
dobrze – stwierdził cicho Jacob. Przesunął kciukiem po moim policzku, tym samym
przyprawiając mnie o dreszcze. – Bardzo dobrze… I lepiej dla niego,
żeby tak było.
– Bo
inaczej go dorwiesz? – zapytałam zdławionym tonem. Nie chciałam tego mówić,
zwłaszcza w tej sytuacji, ale nie byłam w stanie się powstrzymać.
Tym razem
Jacobowi udało się uśmiechnąć.
–
Znalazłbym jakiś sposób… – mruknął, a jego głos zabrzmiał inaczej,
zdradzając narastające zmęczenie i to, że wypowiadanie kolejnych słów
przychodziło mu z trudem.
Nie
protestowałam, kiedy zamknął oczy. Nie zrobiłam tego, bo wiedziałam, że i tak
nic bym w ten sposób nie zrobiła, co najwyżej przymuszając go do tego,
żeby bardziej się męczył. Z tego samego powodu nie próbowałam
bezskutecznie wołać o pomoc albo samodzielnie wysysać jadu. W tym
drugim przypadku straciłam swoją szansę i byłam tego świadoma. Moją mamę
raz udało się uratować, ale tylko i wyłącznie dlatego, że tata zareagował
prawie natychmiast. Mnie nie było to dane, Jacob zresztą nie był zwykłym
człowiekiem, a szybsze krążenie i geny jedynie wszystko utrudniały.
Ostatecznie
bez słowa ułożyłam się u jego boku, chcąc zrobić chociaż tyle, by przy nim
być. Mnie samej to wydało się równowarte niczemu, ale czułam, że dla niego
znaczy naprawdę wiele, o ile nie wszystko.
Zanim
dookoła zapanowała nieprzenikniona, ciężka cisza, a ja uświadomiłam sobie,
że jego serce ostatecznie się zatrzymało, wydało mi się, że usłyszałam jeszcze
dwa proste słowa.
– Bądź szczęśliwa.
Nie wierzę, że udało mi się dopisać ten rozdział do końca, zwłaszcza o tej porze. Nie wierzę i tyle, bo dawno nie stałam przed takim wyzwaniem – czymś, co pisałoby mi się aż tak ciężko, chociaż sama to sobie narzuciłam. Problem polega na tym, że szczerze nie znoszę Jacoba, więc opisanie żalu po jego śmierci przyszło mi z wielkim trudem. Mam tylko nadzieję, że jakoś szczególnie tego nie zepsułam, nie wspominając o nieco przytłaczającej ilości opisów. No cóż, w kwestii emocji nie potrafiłabym inaczej.Sama scena była jedną z planowanych od samego początku, tym bardziej, że – jak zauważyłam pod koniec – śmierć Jake’a rozwiązuje wiele kwestii, jeśli chodzi o związek Renesmee i Demetriego. Przy charakterze tego wilka można by spodziewać się tylko i wyłącznie konfliktów, a ja nie udźwignęłabym ich psychicznie, sorry. Kwestię ocenienia tej decyzji i samego rozdziału jak zwykle pozostawiam Wam.Dziękuję za komentarze i wyświetlenia. To bardzo motywujące, co powtarzałam wielokrotnie i pewnie już zawsze powtarzać będę.Jak można zauważyć, na blogu pojawił się nowy szablon z którego jestem bardzo zadowolona. To finałowy, ostatni już wygląd, który zostanie również po zakończeniu historii, więc w przypadku jakichś uwag czy niedogodności, po prostu dajcie mi znać. Dodam, że zakładki z opisami ksiąg zostały przeniesione pod tytuł na nagłówku po lewej stronie – wystarczy kliknąć na odpowiedni tytuł.Na sam koniec dodam, że pokusiłam się o całkowite przekształcenie mojego innego opowiadania. Historia Alyssy została w pełni przekształcona na autorskiego bloga, gdzie publikuję ją od nowa z licznymi zmianami, więc zapraszam również tutaj: sins-of-the-angels.Na tę chwilę to wszystko i do napisania!Nessa.
Przez ten rozdział aż mi się śmieszkowania odechciało i autentycznie ryczę. Choć temat śmierci i straty na tym blogu pojawiał się wielokrotnie to dopiero teraz to do mnie doszło. Straciłam nie tak dawno kogoś z rodziny i teraz w pełni rozumiem te wszystkie emocje, które targają Renesmee. Izolowane się, niedopuszczanie do siebie myśli, wyparcie, wmawianie sobie, że to nie prawda - tak bardzo znajome. Szczerze powiedziawszy nie sądziłam że ten rozdział tak na mnie podziała, ale cóż poradze. I chociaż nie lubię Jacoba to jednak ta scena na koniec była urocza. Myślałam, że Jake już odszedł w poprzednim rozdziale, a tu niespodzianka. I jeszcze to, że się przemienił z powrotem w człowieka i ta ich rozmowa, cudowne. Bądź szczęśliwa - niby proste słowa ale wykonanie ich wcale nie jest takie proste.
OdpowiedzUsuńDziękuję Ci za ten komentarz. I zarazem jest mi bardzo przykro, że zweryfikowałaś to, co opisywałam w taki sposób – przyjmij moje kondolencje, chociaż słowa pocieszenia, zwłaszcza od obcej osoby, czasami mogą nie oznaczać niczego.
UsuńW jakimś stopniu Twoje słowa utwierdzają mnie w przekonaniu, że tego nie zepsułam. Uwielbiam emocje, opisy… Ale nigdy nie wyobrażałam sobie, że potwierdzenie otrzymam w taki sposób. Niemniej raz jeszcze dziękuję, że tutaj ze mną trwasz.
Pozdrawiam i życzę Ci wszystkiego, co najlepsze.
Nessa.