sobota, 23 lipca 2016

25. Wolność

Renesmee
Początkowo nie dotarło do mnie to, co właśnie miało miejsce. Klęczałam na zamarzającej ziemi, niekontrolowanie drżąc i w żaden sposób nie potrafiąc samej sobie wytłumaczyć tego, dlaczego płakałam. Czułam wilgoć na policzkach – bez wątpienia łzy, szczypiące mnie w oczy i szybko stygnące przez panujący na zewnątrz chłód. Mimo wszystko czułam bijący od tlącego się kilka metrów dalej ogniska, to jednak wydawało się dziać gdzieś poza mną – odległe i pozbawione znaczenia.
Wzięłam kilka głębszych wdechów, bezskutecznie próbując się uspokoić. To nie możliwe… Po prostu niemożliwe, pomyślałam, jakby tych kilka słów mogło cokolwiek zmienić. Oszukiwałam samą siebie, choć to nie miało sensu, ale pomimo tej świadomości, nie potrafiłam zmusić się do tego, żeby przestać. Czułam się zesztywniała i jakby oderwana od rzeczywistości, co było swego rodzaju reakcją obronną ze strony mojego organizmu – próbą odcięcia się do czegoś, co mogło nieść ze sobą tylko i wyłącznie ból, przynajmniej z mojej perspektywy. Wszelakie bodźce dochodziły do mnie jakby z oddali, przytłumiony w sposób, który pozwalał mi być ich świadomą, ale nic ponadto. Drżałam, jednak i tego nie byłam w pełni świadoma, tym bardziej, że ruch niemiał żadnego związku z tym, że mogłoby mi być zimno. Nie w sposób, którego mogłabym oczekiwać, skoro przebywałam na mrozie.
Samo doznanie było dziwne – to, że znajdowałam się blisko ognia, ale jednocześnie atakował mnie chłód. Problem polegał na tym, że jakiekolwiek cielesne doznania przestały mieć dla mnie rację bytu, wyparte przez świadomość tego, co miało miejsce w moim wnętrzu – lodowatego ziąbu, który znałam, a który z wolna zaczął mnie wypełniać. Czułam się pusta w sposób, którego już doświadczyłam, choć nie w taki stopniu, jaki towarzyszył mi przez kilka ostatnich miesięcy; to wciąż nie był ten poziom otępienia i rozdzierającego cierpienia, być może dlatego, że tym razem sytuacja była inna, a może po prostu wciąż nie docierało do mnie wszystko to, co miało miejsce. Pomyślałam, że chyba powinnam się ruszyć, podejść bliżej i upewnić… że czegoś nie pomyliłam, ale prawda była taka, że nawet do tego nie byłam zdolna.
Och, trwałam w bezruchu, ale to wcale nie było takie źle. Ogień nie rozprzestrzeniał się, więc nie istniało nic, co mogłoby mnie zmusić do tego, żebym ruszyła się z miejsca. Dlaczego miałabym uciekać, skoro nie musiałam drżeć ani o życie moje, ani kogoś innego? To nie miało sensu, zresztą dzięki temu mogłam w pełni skoncentrować się na tym, żeby nie myśleć o tym, co wzbudzało we mnie te najbardziej niepokojące, nieznośne emocje. W zamian wolałam rozważać to, co było dobre – chociażby to, że żyłam, że Kajusz był martwy i…
Poruszając się trochę jak w transie, uniosłam głowę, by móc spojrzeć w stronę szalejących płomieni. Ognisko płonęło mocno i pewnie, strzelając ku górze i dzielnie radząc sobie z chłodem oraz lodowatymi podmuchami wiatru. Nie padało i to było dobre, a przynajmniej wydawało mi się, że takie właśnie powinno być. Sama pogoda – ten lodowaty ziąb i temperatura, która sprawiała, że mój przyśpieszony, nierówny oddech, niezmiennie zamieniał się w parę – wydała mi się w zupełności adekwatna do tego, co i dlaczego czułam. W zamyśleniu położyłam obie dłonie na brzuchu, kontrolując to, jak moja przepona naprzemiennie unosiła się i opadała w rytm spazmatycznie chwytanego powietrza. Obraz zaczął rozmazywać mi się przed oczami, więc zamrugałam kilkukrotnie, żeby łatwiej nad sobą zapanować i przynajmniej po części doprowadzić się do porządku. Cisza dzwoniła mi w uszach, ale i to byłam w stanie ignorować, za wszelką cenę próbując utrzymać wokół siebie tę cudowną, nieco naiwną otoczkę spokoju i złudnego poczucia bezpieczeństwa; tak było lepiej, a ja nie chciałam nawet wyobrażać sobie tego, że tak nagle wszystko mogłoby zniknąć, tym samym zmuszając mnie do zmierzenia się z… rzeczywistością.
Mimowolnie pomyślałam o pozostałych i coś przewróciło mi się w żołądku, chociaż już dawno ustaliłam, że nie mam czym zwymiotować. Czy w ogóle zdawali sobie sprawę z tego, że zniknęłam? Czy zaczęli mnie szukać? Och, nie miałam wątpliwości, że w przypadku Demetriego to bardzo prawdopodobne zachowanie, zresztą jak i ze strony mojego ojca. Mimo wszystko ulżyło mi, kiedy uprzytomniłam sobie, że już nie miałam obawiać się tego, że którekolwiek z moich bliskich wpadnie na Kajusza albo Marcusa. Tych dwóch drani już nikogo nie miało być w stanie skrzywdzić – sama widziałam, jak ginął jeden za drugim, kończąc żywot na moich oczach. To było dobre, choć być może powinnam była czuć przerażenie w związku z tym, że sama myśl o mordzie na tej dwójce wampirów sprawiała, że czułam się jakkolwiek lepiej. Z drugiej strony… Dlaczego miałabym odczuwać cokolwiek innego, zwłaszcza żal czy współczucie, skoro skrzywdzili mnie w stopniu wystarczającym, bym myślała o nich wyłącznie jak o zasłuchujących na wszystko to, co najgorsze, potworach?
Cóż, teraz ich nie było, zresztą jak i znamienitej większości zagrażających tym, których kochałam, nieśmiertelnych. Wciąż czułam się niespokojna na samą myśl o tym, że gdzieś w lesie jeszcze mogłaby trwać walka z nowonarodzonymi, ale prawie natychmiast odrzuciłam od siebie możliwość tego, że cokolwiek mogłoby pójść źle – nie, skoro moi bliscy mieli doświadczenie w walce z takimi istotami, a Demetri i Felix niejednokrotnie zajmowali się likwidowaniem młodych nieśmiertelnych. Zdecydowanie nie miałam obaw do niepokoju, chociaż zdrowy rozsądek podpowiadał mi, że zbyt wielka pewność siebie często prowadziła wyłącznie do bólu, rozczarowań i sytuacji, których każde z nas wolało unikać.
Już raz miałam nadzieję i gdzie mnie to zaprowadziło? Nawet teraz starałam się myśleć wyłącznie o pozytywach, byleby zapomnieć o tym, o czym przecież wiedziałam, że jest prawdziwe, chociaż próbowałam udawać, że sprawy miały się zgoła inaczej. Podejrzewałam, że się pogrążam, a moje starania są co najmniej żałosne, ale co innego mi pozostało? Nie byłam psychicznie gotowa na zmierzenie się z konsekwencjami decyzji, które wszyscy podjęliśmy w ciągu kilku ostatnich godzin; bałam się tego, co mogłabym zastać i że przynajmniej część koszmaru, w którym trwałam, okłamywana przez Volturi i najlepszą przyjaciółkę, mogłoby okazać się prawdziwe – i że tym razem nie miałabym najmniejszej nawet szansy, by to wszystko okazało się po prostu stworzoną przez kilka manipulacji umysłem iluzją.
Nie, tym razem walka była prawdziwa, a Hannah stała po mojej stronie. Nie było nikogo, kto mógłby z taką wprawą mnie zwodzić.
Wiedziałam o tym, a jednak jakaś cząstka mnie wciąż miała nadzieję – coś, co naprzemiennie odzyskiwałam i traciłam, a co mogło okazać się moim wybawieniem w obecnej sytuacji. Podnieś się. Idź rozejrzeć się dookoła i sprawdzić, co tak naprawdę się dzieje. Przecież nie możesz tkwić tutaj w nieskończoność!, warknęłam na siebie w duchu. Takie podejście pomagało, a przynajmniej miałam wrażenie, że koncentrując się na krótkich, prostych poleceniach, będę miała przynajmniej cień szansy na to, żeby cokolwiek zdziałać. Wciąż bliska płaczu i załamania, zmusiłam się do tego, żeby otrzeć oczy i spróbować podnieść się na równe nogi. W pierwszym odruchu myślałam, że mięśnie jednak odmówią mi posłuszeństwa, a ja z powrotem wyląduję na ziemi, ale w porę zdołałam odzyskać równowagę. Niespokojnie wodziłam wzrokiem na prawo i lewo, już z przyzwyczajenia szukając potencjalnego zagrożenia, ale wszystko wskazywało na to, że nareszcie zapanował spokój, którego tak bardzo potrzebowałam. Jeszcze jakiś czas temu byłabym zachwycona taką perspektywą i przy pierwszej okazji popędziłabym szukać bliskich, a jednak w tamtej chwili nic podobnego nie miało miejsca.
Chyba po tym wszystkim powinnam była po prostu odejść – dokładnie tak, jakby nic się nie wydarzyło, bo może gdybym w to uwierzyła, wtedy jakimś cudem to stałoby się rzeczywistością. Jasne, to tak nie działało i miałam dość okazji, żeby przekonać się, że pobożne życzenia już zawsze będą tylko i wyłącznie pobożnymi życzeniami, ale mimo wszystko… Problem polegał na tym, że nawet teraz, balansując gdzieś na granicy rozpaczy i tego, żeby jednak „wyłączyć” emocje, targały mną wątpliwości, nad którymi w żaden sposób nie potrafiłam zapanować. To nie byłam ja – nie ta okrutna, bezduszna istota, która nawet nie mrugnęła, kiedy na jej oczach ginęli Jane, Marcus czy Kajusz. Fakt, że otarłam się o śmierć, wcale jeszcze nie znaczył, że jakkolwiek się na nią uodporniłam, nawet pomimo miesięcy piekła, w czasie którego przeżywałam kolejno śmierć najbliższych, a później rozdzielenie z Demetrim.
Poruszając się trochę jak w transie i mając wrażenie, że właśnie popełniam jeden z największych błędów, jakie tylko były możliwe, ostrożnie odwróciłam się w stronę miejsca, w które przez tyle czasu naprawdę nie chciałam patrzeć. Przez kilka sekund miałam nawet irracjonalne wrażenie, że wszystko było wyłącznie iluzją, a ja wcale nie widziałam tego, co zrobił Kajusz – że to się nie wydarzyło… po prostu nie miało miejsca, ale…
A potem chroniąca mnie przez cały ten czas otoczka ostatecznie zniknęła, pozwalając mi zobaczyć wszystko takim, jakim było naprawdę.
Ogień, kawałki bezgłowych ciał, fioletowy dym… To wszystko widziałam już wcześniej, więcej niż raz. Chyba mimo wszystko powinnam była poczuć przerażenie albo przynajmniej lęk, spowodowany tym, co miało miejsce, jednak nic podobnego się nie wydarzyło. Był jedynie chłód – przejmujący, mający swoje źródło gdzieś w moim wnętrzu, choć i to nie miało dla mnie większego wrażenia. Czułam się całkowicie wyprana z emocji, przynajmniej teoretycznie, bo bez wątpienia coś czułam. Wciąż towarzyszył mi ból, który naprzemiennie przybierał na sile, by po chwili ustąpić, w miarę jak regularnie chwytałam powietrze. W zamyśleniu musnęłam palcami żebra, chociaż i tak nie byłam w stanie stwierdzić, czy tylko się potłukłam, czy może powinnam zacząć martwić się ewentualnymi złamaniami. W gruncie rzeczy to nie było dla mnie ważne, a przynajmniej nie w takim natężeniu, co duży, ciemny kształt, który raz po raz przykuwał moją uwagę i od którego już nie byłam w stanie oderwać wzroku.
Ostrożne podeszłam bliżej, poruszając się przy tym trochę tak, jakbym była w transie – bezwolna kukiełka, która nawet nie zdawała sobie sprawy z tego, co i dlaczego robi. To zły pomysł, podpowiedział mu instynkt, ale choć niewątpliwie tak było, nie potrafiłam zmusić się do tego, żeby się wycofać. Przecież nie mogłam tak po prostu go zostawić! Nie tutaj i nie z nimi, jakby w najmniejszym chociaż stopniu ich przypominał. Myślami byłam gdzieś daleko, skupiona na trzymaniu na dystans czegoś nowego, co pojawiło się nagle i najpewniej tak szybko nie zamierzało mnie opuścić – uciążliwego, przybierającego na sile poczucia winy. On by tego nie chciał; widziałam o tym doskonale i niemalże słyszałam w głowie ostrzegawczy, stanowczy głos, nakazujący mi zamknąć się, darować sobie obwinianie i żyć dalej, ale to było tylko moje wyobrażenie. Tak naprawdę nie było nikogo, kto mógłby ustawić mnie do pionu, w mniej lub bardziej skuteczny sposób. Nie chciałam wnikać w to, co jest słuszne, dlaczego takie jest i czy w ogóle było coś, co mogłaby zrobić. Swoją drogą, odpowiedź była prosta i w pełni oczywista: oczywiście, że mogłam i to wielokrotnie tego wieczora.
Gdybym nie uparła się działać na własną rękę, byłoby inaczej. Gdybym posłuchała Demetriego i ojca, po czym wraz z resztą pozwoliła Mali do rezerwatu Denali, wtedy nikt nigdy nie musiałby mnie ratować. Gdybym…
Gdybym… gdybym…
Z tym, że teraz już nie byłam w stanie zmienić niczego.
Kształt na ziemi stał się wyraźniejszy, a ja mimo panujących dookoła ciemności, byłam w stanie zacząć rozróżniać poszczególne kolory – a konkretnie jeden, rdzawo brązowy, który przez te wszystkie lata kojarzył mi się z ciepłem i poczuciem bezpieczeństwa. Coś ścisnęło mnie w gardle, ja zaś momentalnie zapragnęłam na powrót skulić się na ziemi i liczyć na to, że wszelakie problemy rozwiążą się bez mojego czynnego udziału, chociaż to nigdy nie działało w ten sposób. Nie zrobiłam tego, w zamian przesuwając się jeszcze bliżej i próbując zrozumieć, dlaczego znowu zaczęły szczypać mnie oczy. Przecież to nie było nic pewnego, prawda? Musiałam coś pomylić… Tylko tyle i aż tyle…
Tlące się kilka metrów dalej ognisko wydawało się z premedytacją skąpić swojego blasku akurat temu jednemu, jedynemu miejscu. Przez ułamek sekundy poczułam się znowu tak, jakbym śniła ten cholerny, niekończący się koszmar, w którym uwięziła mnie Rosa, a z którego przecież powinnam była się obudzić. Miałam wrażenie, że za moment wszystko ponownie pochłonie pustka, a rzeczywistość wokół mnie się rozpadnie, okazując się ni mniej, ni więcej, ale wytworem mojej wyobraźni. Jakby tego było mało, chyba faktycznie tego chciałam, bo taki stan rzeczy mógłby okazać się po prostu… właściwy. Chociaż nie sądziłam, że to w ogóle możliwe, a jeszcze jakiś czas temu wyśmiałabym każdego, kto pokusiłby się o stwierdzenie, że kiedyś zdecyduję się na coś podobnego, w tamtej chwili naprawdę pragnęłam znaleźć się w świecie iluzji, choćby to miało doprowadzić mnie na skraj szaleństwa.
Z tym, że otaczający mnie świat był jak najbardziej prawdziwy, tak jak i lezący na ziemi zmiennokształtny. Widziałam ciemniejące na zamarzniętej ziemi futro, zwykle znajome i ciepłe, bo sama już nie byłam pewna, jak wiele razy w przeszłości zdarzało mi się do niego tulić – czy to jako małej dziewczynce, czy też później, gdy dorosłam, a nasze stosunki uległy zmianie. W tamtej chwili również zapragnęłam chociaż na chwilę zanurzyć palce w sierści, chociaż na chwilę, póki wciąż byłam w stanie wyczuć bijące od zwierzęcia ciepło. Zanim się obejrzałam, jednak osunęłam się na ziemię, tym razem u boku wielkiego cielska, bez chwili wahania decydując się przesunąć na tyle blisko, by móc się przytulić. Czułam się trochę tak, jakbym znowu stała się małą dziewczynką, ufnie tulącą się do przyjaciela – kogoś, kto z czasem stał się dla mnie jeszcze ważniejszy, teraz jawiąc mi się jako brat, choć przez pewien czas nasze relacje miały się zupełnie inaczej.
Właściwie nie miałam pewności, co powinnam myśleć o tym krótkim epizodzie bycia razem, który miał miejsce na krótko przed interwencją Kajusza w życie moje i moich najbliższych. Wieść o wpojeniu przyjęłam spokojnie, choć w jakimś stopniu było dla mnie szokiem to, że losy mój i Jacoba mogłyby zostać ze sobą splecione aż do tego stopnia, na dodatek całe lata przed tym, jak poznałam prawdę. Być może powinnam być przerażona albo mieć do zmiennokształtnego i rodziny pretensje o to, że mogliby okłamywać mnie przez tyle czasu, jednak nie patrzyłam na to takimi kategoriami. Chyba nawet lepsze było dla mnie to, że miałam lata na to, by dorosnąć, nauczyć się czuć i w naturalny sposób przywiązać się do kogoś, kto mnie kochał. Nie naciskał na mnie, a kiedy w końcu poznałam prawdę, przebywanie z nim było dla mnie równie naturalne, co i oddychanie.
W gruncie rzeczy nie miałam nawet pewności co do tego, czy to była miłość w pełnym znaczeniu tego słowa. Nasze relacje od samego początku były czymś, co teraz pasowało mi raczej do więzi brat-siostra, a nie chłopak-dziewczyna. Przy Demetrim nauczyłam się czegoś nowego i chociaż wciąż czułam się niedoświadczona, byłam w stanie wyczuć różnicę. W tamtej chwili nie do pomyślenia było dla mnie to, że jeszcze niedawno moim największym problemem było to, jak postąpić względem Jake’a, jak mógłby przyjąć mój związek z tropicielem i co w ogóle powinnam względem zmiennokształtnego zrobić. Teraz byłam gotowa oddać wszystko, by wrócić do właśnie takiego stanu, choćby Indianin miał się ode mnie odwrócić za to, co ostatecznie zrobiłam. Mogłam przyjąć wszystko i to łącznie z jego nienawiścią, ale nie to, że… że on…
A potem wyczułam ledwo zauważalny, subtelny ruch i omal nie wyszłam z siebie, kiedy uprzytomniłam sobie, że to wcale nie ja się trzęsę.
Wyprostowałam się gwałtownie, jedynie cudem nie tracąc przy tym równowagi. W porę podparłam się dłonią o ziemię, po czym lekko odchyliłam się do tyłu, by łatwiej móc spojrzeć na leżące przede mną zwierzę. Byłam zbyt roztrzęsiona, by w prosty sposób dostrzec subtelne ruchy ledwo unoszącego się boku, w szoku zresztą łatwo mogłam uznać to wyłącznie za wytwór mojego umęczonego umysłu – z tym, że to nie było to.
Zamarłam, kiedy moje spojrzenie napotkało parę lśniących, czarnych oczu. Wilk wpatrywał się we mnie z uwagą, w pełni świadomy, co chyba powinno było mnie uspokoić, ale nic podobnego nie miało miejsca. W zamian wybuchłam niekontrolowanym płaczem, sama niezdolna do tego, żeby określić, czy to ze szczęścia, czy może wręcz przeciwnie. Być może już w tamtej chwili czułam, że cokolwiek jest nie tak, a dobre zakończenie w tej jednej, jedynej kwestii nie ma racji bytu – nie po tym wszystkim, co się wydarzyło.
– Jake… – wyrwało mi się. Skrzywiłam się, początkowo nawet nie rozpoznając własnego głosu, tak drżący i zniekształcony mi się wydał. Przemieściłam się, wyciągając rękę, by musnąć palcami jego bok i chociaż spróbować zrozumieć, co takiego właśnie się działo i co powinnam o tym myśleć. – Tak mi przykro…
Nie odpowiedział, co zresztą wcale mnie nie zdziwiło, bo jako zwierzę nie miał po temu sposobności, jednak brak głosu nie był w stanie powstrzymać go przed reakcją. Chociaż miałam wrażenie, że nawet najprostszy ruch, wymagany do tego, żeby oddychać, kosztuje go mnóstwo energii i bólu, zdołał nieznacznie unieść głowę i szturchnąć mnie pyskiem w udo. Drgnęłam, po czym spróbowałam nad sobą zapanować, aż nazbyt dobrze rozumiejąc przykaz, chociaż dostosowanie się do niego wcale nie było takie proste.
Wypuściłam powietrze ze świstem, po czym spróbowałam usiąść w inny sposób, próbując ułożyć się tak, żeby mieć do niego swobodny dostęp i zarazem nie ryzykować, że w jakikolwiek sposób mu zaszkodzę. Znowu zaczęłam przeczesywać palcami miękkie futro, póki nie natrafiłam na miejsce, gdzie posklejane było przez krew. Wilk nawet nie drgnął, kiedy naruszyłam ślad po ugryzieniu – coś, co powinno zasklepić się już dawno za sprawą genów, którymi dysponowali zmiennokształtni, a jednak wciąż było w stanie obficie krwawić. Czułam, że to niedobrze, tym bardziej, że aż nazbyt dobrze zdawałam sobie sprawę z jednej istotnej rzeczy…
A mianowicie tego, że jad wampira był zabójczy zarówno dla wilkołaków, jak i zmiennokształtnych. Przemiana w przypadku tych istot nie była możliwa, więc ugryzienie sprawiło, że ciała wilków się buntowały, prowadząc ni mniej, ni więcej, ale właśnie do śmierci.
Sama myśl o tym sprawiła, że znowu zachciało mi się płakać, chociaż za wszelką cenę próbowałam nad sobą zapanować. To tylko sen, tylko sen…, powtarzałam niczym mantrę, jednocześnie naiwnie wierząc na to, że może jednak coś pomyliłam albo specjalnie dla mnie wydarzy się jakiś cholerny cud. Jacob był alfą, na dodatek należał do starej linii wilków; w jego rodzinie geny przekazywane były z pokolenia na pokolenie, więc musiał być silny, a przynajmniej chciałam w to wierzyć – w to, że i na tę sytuację mogłam znaleźć jakiś sensowny lek, dawno zapomnianą legendę albo… cokolwiek innego, co pozwoliłoby mi uniknąć cierpienia.
– Tak mi przykro… – powtórzyłam po raz wtóry, już praktycznie bezgłośnie, coraz pewniejsza tego, że to i tak nic nie da.
Taki mi…
Wciąż o tym myślałam, kiedy coś się zmieniło. Początkowo nawet nie byłam świadoma tego, że ciało wilka drgnęło w niespokojny, niekontrolowany sposób, tym samym zmuszając mnie do ponownego odsunięcia się. Zrobiłam to, chociaż sama nie miałam pojęcia dlaczego i miałam wielką ochotę a to, żeby zacząć krzyczeć – czy to po to, żeby zawołać pomoc, czy może zacząć wyzywać na czym świat stoi na niesprawiedliwość ówczesnego świata. Chciałam coś zrobić, ale nie miałam pojęcia jak, a to stopniowo mnie wykańczało, niezmiennie doprowadzając do szaleństwa.
Jęknęłam, po czym – jak ostatni tchórz – zwróciłam się do przyjaciela plecami, nie chcąc patrzeć na to, co się z nim działo. Doświadczyłam działania jadu, jednak w moim przypadku to było coś zupełnie innego – okupionego cierpieniem, ale nic ponad to. Ja żyłam, odmieniona, ale jednak wciąż obecna, co jemu nie miało być dane. Nigdy nie zastanawiałam się nad tym, jak wygląda ten rodzaj śmierci w przypadku tych zmiennokształtnych, którzy mieli to nieszczęście, że jad został wpuszczony do ich krwiobiegu i również teraz nie chciałam się o tym przekonać. Czułam się okropnie, dosłownie na wpół przytomna i targana coraz silniejszymi wyrzutami sumienia – teraz nie tylko przez to, że wszystkie złe rzeczy mogłyby mieć miejsce przeze mnie, ale również z powodu tego, że nie potrafiłam przy nim trwać, chociaż mnie potrzebował. To było z mojej strony okropne, ale z drugiej strony… co tak naprawdę mogłabym zrobić? Co…?
– Renesmee…?
Dźwięk własnego imienia sprawił, że poczułam się tak, jakby ktoś z całej siły zdzielił mnie czymś ciężkim po głowie. Początkowo nie zareagowałam, zastygła w bezruchu i niezdolna już nawet do tego, żeby płakać, a co dopiero się ruszyć. Wiedziałam, że powinnam, ale to zaczynało być ponad moje siły, tym bardziej, że oszukiwanie samej siebie zaczynało mijać mi się z celem. To musiał być wytwór mojej wyobraźni, ale…
Ciekawość okazała się o wiele silniejsza.
Rdzawo brązowy wilk zniknął, co zaskoczyło mnie chyba nawet bardziej, aniżeli to, że w ogóle zdołał otworzyć oczy. Zamiast niego zobaczyłam po prostu Jacoba – nagiego, wpatrzonego we mnie i niemniej świadomego tego, co się działo. Obraz raz po raz zamazywał mi się przed oczami, zmuszając do energicznego mrugania, żeby pozbyć się resztek łez albo tego, żeby jednak zwilżyć w jakiś sposób oczy. Drżałam, chociaż i do tego zdążyłam przyzwyczaić na tyle, by prawie nie być świadomą tego, że jakkolwiek mogłabym się ruszać. Czekałam na coś, czego nawet nie potrafiłam określić, być może wciąż wierząc w to, że to wyłącznie iluzja – projekcja mojego umysłu, prowadząca tylko i wyłącznie do kolejnej dawki bólu, kiedy okaże się, że to wszystko tak po prostu zniknie.
Nie sądziłam, że uda mu się wrócić do ludzkiej postaci, choć być może taki stan rzeczy był oczywisty – w końcu to było jego prawdziwe ciało, wymagające o wiele mniej energii, niż przebywanie w formie zwierzęcia. W milczeniu wpatrywałam się w bladą twarz chłopaka, mimochodem myśląc o tym, że jego cera chyba nigdy dotąd nie była aż do tego stopnia jasna. Śniada karnacja sprawiała, że bladość aż do tego stopnia nie wrzucała się w oczy, ale dla kogoś, kto znał Jacoba całe życie, była aż nazbyt oczywista i całkowicie nienaturalna.
– O mój Boże… – wyrwało mi się. Znowu zadrżałam, po czym przesunęłam się bliżej, przez dłuższą chwilę nie pragnąć niczego, prócz możliwości otoczenia go ramionami. Chciałam go przytulić, chociaż zarazem bałam się to zrobić, nie chcąc sprawić, że jakkolwiek mu się pogorszy. – Ja nie… przepra…
– Przestań – wyrzucił z siebie i chociaż jego głos brzmiał okropnie, to jedno słowo wystarczyło, żebym natychmiast zamilkła.
Właściwie nie miałam pewności, o czym mówił – o tym, żebym powstrzymała się od płaczu, od mówienia, czy może od obu. W gruncie rzeczy nie dbałam o to, bardziej przejęta tym, że nie tylko wciąż żył, ale również był w stanie ze mną porozmawiać – chociaż przez moment, ale to musiało wystarczyć.
W tamtej chwili znowu wróciła do mnie nadzieja na to, że wszystko jakoś się ułoży, chociaż zdławiłam ją równie szybko, co się pojawiła. Wiedziałam, że muszę to zrobić, tym bardziej, że moje wyostrzone zmysły wciąż dostrzegały o wiele więcej, aniżeli mogłabym sobie tego życzyć. Ba! Byłam wręcz gotowa stwierdzić, że widziałam tylko i wyłącznie to, co najgorsze, zupełnie jakby moje własne ciało i umysł się zbuntowały, dochodząc do wniosku, że niedopuszczalnym byłoby to, żebym trwała w iluzji. W efekcie chcąc nie chcąc widziałam wszystko takim, jakim było, chociaż może tak było po prostu lepiej.
To właśnie przez to nie uszło mi to, jak bardzo był blady, chociaż ta kwestia stanowiła zaledwie wierzchołek góry lodowej – coś najmniej istotnego i w połączniu z resztą, najzwyczajniej w świecie nie mającego znaczenia. Nie, skoro doskonale widziałam pot na jego ciele, świadczący o niewyobrażalnym dla niego wysiłku. Byłam świadoma tego, jak jego mięśnie raz po raz się napinają, w miarę jak ciało próbowało bronić się przed bólem. Widziałam grymas, który wykrzywiał jego rysy, chociaż Jacob robił wszystko, by utrzymać mnie w nieświadomości. Kontrolował się, udając, że jest lepiej niż w rzeczywistości, chociaż i to zaczynało go przerastać, a ja nie byłam głupia, a o swoich pobratymcach wiedziałam dość, by zdawać sobie sprawę z tego, przez co przechodził.
Właśnie wtedy do głowy przyszło mi to, że w takim razie ja również powinnam być silna. Wiedziałam dość, by stało się to dla mnie czymś niewyobrażalnym, ale skoro on dawał radę z mojego powodu, mogłam pokusić się o dokładnie to samo. Czułam, że jestem mu winna przynajmniej tyle, tym bardziej, że już wystarczająco wiele razy zawodziłam, by pozwolić sobie na to i tym razem. Potrzebowałam tej siły nie tylko po to, żeby wynagrodzić mu wszystko to, co dla mnie zrobić, ale przed wszystkim by wykorzystać tą jedną, jedyną okazję na rozmowę.
Nasza ostatnią…
– Dlaczego miałabym cię nie przepraszać, skoro…? – Urwałam, bo to nie było to, co chciałam mu powiedzieć. W gruncie rzeczy sama nie miałam pewności, co i dlaczego powinnam zrobić; w głowie miałam mętlik, którego w żaden sposób nie potrafiłam uporządkować i który stopniowo zaczynał doprowadzać mnie do szaleństwa. – W takim razie pozwól mi na to, żebym przynajmniej ci podziękowała.
Chociaż zmęczony, spojrzał na mnie z kpiną, choć i ta została przysłonięta przede wszystkim przez ból. Coś ścisnęło mnie w gardle, ale musiałam się do tego, żeby tego nie okazywać – na żałobę mogłam znaleźć czas później.
– To… przecież oczywiste, że… ci pomogłem – obruszył się Jacob. Och, tak, nawet w takim stanie był w stanie okazać rozdrażnienie. – Ty jedna jesteś tego warta…
– Boże…
Słuchanie takich słów zwłaszcza teraz, kiedy moje serce należało do kogoś innego, wydało mi się nagle czymś nie do zniesienia. Musiałam zacisnąć dłonie w pięści, tym samym wbijając sobie paznokcie w skórę, by powstrzymać się od pełnego frustracji jęku. Miałam ochotę wybuchnąć i oznajmić mu, że jest w błędzie – i że nie jestem warta niczego, a już zwłaszcza tego, co dla mnie zrobił. Chciałam mu powiedzieć, że jest największym idiotą, jakiego miałam przyjemność poznać, bo tylko kretyn byłby gotowy oddać życie za kogoś, kim ja byłam. Nasza relacja – przyjaźń, miłość… jakkolwiek miałam to rozumieć – nigdy nie była czymś, co w naszym świecie można by uznać za naturalne. Fakt, że mógłby mnie kochać czy w ogóle tolerować, chociaż byłam córką wampirów, wydawał się absolutnie sprzeczny z celem dla którego oboje istnieliśmy – prawom, które już wieki temu wyznaczyła natura. Wszystko był nie tak i to za sprawą pradawnej magii, która pchnęła go do decyzji, których w innym wypadku zdecydowanie by się nie podjął.
Prawda była taka, że powinien mnie nienawidzić – od pierwszej chwili, odkąd tylko pojawiłam się na świecie. Może gdyby tak było, wtedy do pewnych rzeczy by nie doszło i przynajmniej jemu żyłoby się lepiej. Chciałam tego, co zresztą zdążyłam udowodnić, kiedy nakłoniłam Hannę do wspólnego wyjazdu do rezerwatu i ostatecznego odebrania mu wszelakich wspomnień o mnie. Teraz wszystko po raz kolejny się popsuło i chociaż to nie ja sprawiłam, że Jake po raz kolejny okazał gotowość do tego, by okazać mi pełnię uczuć i próbować mnie chronić, potrafiłam mieć pretensje tylko i wyłącznie do siebie.
Mogłam zareagować w naprawdę różny sposób – mniej lub bardziej właściwy, bo rozsądek w tamtej chwili wydał mi się sprawą drugorzędną – ale to, co ostatecznie zrobiłam, wydało mi się zarazem najbardziej szalone, jak i odpowiednie.
Nie zastanawiając się nad tym, czy to ma sens, ostrożnie nachyliłam się w jego stronę, by móc go pocałować.
To było coś subtelnego – znajomego i zupełnie innego od pocałunków, których doświadczyłam przy Demetrim. Nie było w tym namiętności, mieszanki emocji czy pasji, której doznawałam z tropicielem, ale to wcale nie oznaczyło, że cokolwiek w pieszczocie było złe. Wręcz przeciwnie – wszystko wydało mi się dokładnie takie, jak mogłabym tego oczekiwać, tym samym udowadniając mi, że bywały sytuacje, w których jednak potrafiłam dać sobie radę.
Udało mi się go zaskoczyć, co zresztą wcale mnie nie zdziwiło. Wyczułam, że zamarł i przez moment nawet zaczęłam obawiać się tego, że coś poszło nie tak, ale właśnie w tamtej chwili zdecydował się odwzajemnić pieszczotę. Przymknęłam oczy, pozwalając mu na to i chociaż na moment próbując się zatracić, tak jak kiedyś, kiedy przebywanie razem było takie proste i oczywiste. Nie mieliśmy czasu na nic więcej, a przynajmniej ja całą sobą czułam uciekające sekundy, w duchu modląc się o to, żeby ta chwila trwała jak najdłużej – a przynajmniej tyle, bym zdołała powiedzieć mu wszystko to, co zaplanowałam.
– Kocham cię – wykrztusiłam z siebie, odsuwając się, by móc złapać oddech. – Zawsze kochałam… Wiesz o tym?
Zaśmiał się, a przynajmniej próbował, bo wyszło mu to dość marnie. Ostatecznie uniósł ręce i ująwszy moją twarz w obie dłonie, zmusił do spojrzenia sobie w oczy. Jego czarne tęczówki wydawały się przenikać mnie na wskroś, sprawiając, że chociaż na moment udało mi się zapomnieć o tym, że cokolwiek mogłoby pójść nie tak.
– Ja ciebie też – zapewnił mnie, chociaż to jedno wiedziałam aż nazbyt dobrze. Przez jego twarz znowu przemknął cień, ale opanował się na tyle, by mówić dalej: – Nie próbuj się obwiniać, bo nie masz powodów. Ja… Po to byłem, Nessie – powiedział cicho, a ja zadrżałam niekontrowanie, porażona wydźwiękiem jego słow. Chociaż zdawałam sobie z tego sprawę od samego początku, dopiero w tamtej chwili w pełni dotarło do mnie, że to pożegnanie. – Gdyby coś ci się stało… I wierz mi, to jest dobre, bo bez ciebie nie byłoby już niczego.
– Ja nie…
Zignorował mnie, bez chwili wahania decydując się mówić dalej:
– On jest dla ciebie dobry, prawda? – zapytał i to wystarczyło, żeby wytrącić mnie z równowagi bardziej niż cokolwiek innego.
– Tak. – Nawet chwilę nie zawahałam się przed odpowiedzią. – Tak jak ty. Wiem, że zrobiłby dla mnie wszystko.
Sądząc po spojrzeniu, którym mnie obdarował, szczerze w to wątpił, ale na całe szczęście nie skomentował tego nawet słowem. Nie miałam wątpliwości, że w innym wypadku również nasza rozmowa wyglądałaby zupełnie inaczej, a sam Jacob próbowałby walczyć, nie zamierzając tak po prostu zaakceptować kogokolwiek u mojego boku, jednak teraz już nic nie było takim, jakim być powinno. Podejrzewałam, że to z mojej strony okropne, ale zdawałam sobie sprawę z tego, że śmierć Jacoba raniła mnie w równym stopniu, co i wszystko rozwiązywała.
– To… dobrze – stwierdził cicho Jacob. Przesunął kciukiem po moim policzku, tym samym przyprawiając mnie o dreszcze. – Bardzo dobrze… I lepiej dla niego, żeby tak było.
– Bo inaczej go dorwiesz? – zapytałam zdławionym tonem. Nie chciałam tego mówić, zwłaszcza w tej sytuacji, ale nie byłam w stanie się powstrzymać.
Tym razem Jacobowi udało się uśmiechnąć.
– Znalazłbym jakiś sposób… – mruknął, a jego głos zabrzmiał inaczej, zdradzając narastające zmęczenie i to, że wypowiadanie kolejnych słów przychodziło mu z trudem.
Nie protestowałam, kiedy zamknął oczy. Nie zrobiłam tego, bo wiedziałam, że i tak nic bym w ten sposób nie zrobiła, co najwyżej przymuszając go do tego, żeby bardziej się męczył. Z tego samego powodu nie próbowałam bezskutecznie wołać o pomoc albo samodzielnie wysysać jadu. W tym drugim przypadku straciłam swoją szansę i byłam tego świadoma. Moją mamę raz udało się uratować, ale tylko i wyłącznie dlatego, że tata zareagował prawie natychmiast. Mnie nie było to dane, Jacob zresztą nie był zwykłym człowiekiem, a szybsze krążenie i geny jedynie wszystko utrudniały.
Ostatecznie bez słowa ułożyłam się u jego boku, chcąc zrobić chociaż tyle, by przy nim być. Mnie samej to wydało się równowarte niczemu, ale czułam, że dla niego znaczy naprawdę wiele, o ile nie wszystko.
Zanim dookoła zapanowała nieprzenikniona, ciężka cisza, a ja uświadomiłam sobie, że jego serce ostatecznie się zatrzymało, wydało mi się, że usłyszałam jeszcze dwa proste słowa.
Bądź szczęśliwa.
Nie wierzę, że udało mi się dopisać ten rozdział do końca, zwłaszcza o tej porze. Nie wierzę i tyle, bo dawno nie stałam przed takim wyzwaniem – czymś, co pisałoby mi się aż tak ciężko, chociaż sama to sobie narzuciłam. Problem polega na tym, że szczerze nie znoszę Jacoba, więc opisanie żalu po jego śmierci przyszło mi z wielkim trudem. Mam tylko nadzieję, że jakoś szczególnie tego nie zepsułam, nie wspominając o nieco przytłaczającej ilości opisów. No cóż, w kwestii emocji nie potrafiłabym inaczej.
Sama scena była jedną z planowanych od samego początku, tym bardziej, że – jak zauważyłam pod koniec – śmierć Jake’a rozwiązuje wiele kwestii, jeśli chodzi o związek Renesmee i Demetriego. Przy charakterze tego wilka można by spodziewać się tylko i wyłącznie konfliktów, a ja nie udźwignęłabym ich psychicznie, sorry. Kwestię ocenienia tej decyzji i samego rozdziału jak zwykle pozostawiam Wam.
Dziękuję za komentarze i wyświetlenia. To bardzo motywujące, co powtarzałam wielokrotnie i pewnie już zawsze powtarzać będę.
Jak można zauważyć, na blogu pojawił się nowy szablon z którego jestem bardzo zadowolona. To finałowy, ostatni już wygląd, który zostanie również po zakończeniu historii, więc w przypadku jakichś uwag czy niedogodności, po prostu dajcie mi znać. Dodam, że zakładki z opisami ksiąg zostały przeniesione pod tytuł na nagłówku po lewej stronie – wystarczy kliknąć na odpowiedni tytuł.
Na sam koniec dodam, że pokusiłam się o całkowite przekształcenie mojego innego opowiadania. Historia Alyssy została w pełni przekształcona na autorskiego bloga, gdzie publikuję ją od nowa z licznymi zmianami, więc zapraszam również tutaj: sins-of-the-angels.
Na tę chwilę to wszystko i do napisania!
Nessa.

2 komentarze

  1. Przez ten rozdział aż mi się śmieszkowania odechciało i autentycznie ryczę. Choć temat śmierci i straty na tym blogu pojawiał się wielokrotnie to dopiero teraz to do mnie doszło. Straciłam nie tak dawno kogoś z rodziny i teraz w pełni rozumiem te wszystkie emocje, które targają Renesmee. Izolowane się, niedopuszczanie do siebie myśli, wyparcie, wmawianie sobie, że to nie prawda - tak bardzo znajome. Szczerze powiedziawszy nie sądziłam że ten rozdział tak na mnie podziała, ale cóż poradze. I chociaż nie lubię Jacoba to jednak ta scena na koniec była urocza. Myślałam, że Jake już odszedł w poprzednim rozdziale, a tu niespodzianka. I jeszcze to, że się przemienił z powrotem w człowieka i ta ich rozmowa, cudowne. Bądź szczęśliwa - niby proste słowa ale wykonanie ich wcale nie jest takie proste.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dziękuję Ci za ten komentarz. I zarazem jest mi bardzo przykro, że zweryfikowałaś to, co opisywałam w taki sposób – przyjmij moje kondolencje, chociaż słowa pocieszenia, zwłaszcza od obcej osoby, czasami mogą nie oznaczać niczego.
      W jakimś stopniu Twoje słowa utwierdzają mnie w przekonaniu, że tego nie zepsułam. Uwielbiam emocje, opisy… Ale nigdy nie wyobrażałam sobie, że potwierdzenie otrzymam w taki sposób. Niemniej raz jeszcze dziękuję, że tutaj ze mną trwasz.
      Pozdrawiam i życzę Ci wszystkiego, co najlepsze.
      Nessa.

      Usuń


After We Fall
stories by Nessa