wtorek, 23 sierpnia 2016

26. Oczyszczenie

Demetri
Powiedzieć, że byłem po prostu zaniepokojony, byłoby niedopowiedzeniem. Złe przeczucia nie opuszczały mnie nawet na moment, stopniowo doprowadzając do szału, nawet pomimo tego, iż zdawałem sobie sprawę, że zadręczanie się donikąd nie prowadzi. Wciąż nie docierała do mnie pełnia wydarzeń minionych godzin, począwszy od powrotu do Seattle, walki i tego, że Felix mógłby…
Nie, to zdecydowanie nie była pora na to, żeby zadręczać się z jakiegokolwiek powodu. Odsunięcie od siebie zbędnych emocji mimo wszystko przyszło mi łatwo, choć nie sądziłem, że jednak będę do tego zdolny. Lata doświadczenia nagle wydały mi się niczym w zestawieniu ze wszystkim tym, czego doświadczyłem przez ostatnie miesiące. Renesmee – ona, a może przede wszystkim miłość do niej – coś zmieniła, a ja dopiero zaczynałem pojmować, co tak naprawdę to oznaczało. Próbowałem zebrać myśli, jednak i to stanowiło wyzwanie, bo wszystko we mnie aż krzyczało, że powinienem skoncentrować się właśnie na niej – i to niezależnie od możliwych konsekwencji. Wszystko inne najzwyczajniej w świecie zeszło na dalszy plan, ja zaś nie zamierzałem protestować, dochodząc do wniosku, że to i tak nie ma znaczenia.
Słyszałem szloch Hanny, ale zignorowałem go, traktując jak każdy inny, mało istotny dźwięk, podobny do wszystkich innych bodźców, które podsuwały mi zmysły. Jedynie przelotnie spojrzałem na wampirzycę, mniej więcej w chwili, w której osunęła się na kolana, początkowo zbyt oszołomiona, by zdobyć się na jakąkolwiek reakcję. Drżała i widziałem to nawet z odległości, szybko też zorientowałem się, w którym momencie straciła nad sobą kontrolę na tyle, by wybuchnąć niekontrolowanym szlochem. Coś ścisnęło mnie w gardle, a instynkt podpowiedział mi, że powinienem do niej podejść i… zrobić cokolwiek, jednak statecznie się na to nie zdobyłem. Cholerny dupek, przeszło mi przez myśl, jednak nawet to nie było w stanie zmusić mnie do zmiany decyzji.
Gdyby sytuacja była inna, zachowałbym się inaczej – należycie przejął, tym bardziej, że właśnie coś niedobrego działo się z moimi przyjaciółmi. Jasne, byli dla mnie ważni; pod tym względem nic się nie zmieniło. Co więcej, nie miałem wątpliwości co do tego, że gdyby sprawy miały się inaczej, Felix na moim miejscu zatroszczyłby się o Nessie. W takim wypadku powinienem był przypilnować, żeby Hannah nie zrobiła czegoś głupiego, jednak nie to pozostawało dla mnie priorytetem.
Najpierw musiałem znaleźć Renesmee.
Łatwo przyszło mi skoncentrowanie się na jednym, konkretnym celu, zwłaszcza takim, który miał znaczenie tylko i wyłącznie dla mnie. Poruszałem się trochę jak automat, obojętny na wszystko i wszystkich, tym bardziej, że wszystko wskazywało na to, iż walka ostatecznie dobiegła końca. Cisza, która nagle zapadła, miała w sobie coś przejmującego, nawet pomimo nielicznych, subtelnych dźwięków – szumu wiatru czy trzasku dogasającego powoli ognia. Czułem bliskość płomieni tym wyraźniej, że na zewnątrz panował przejmujący chłód, który pewnie mógłby okazać się problematyczny, gdybym był człowiekiem, ale dla mnie okazał się całkowicie obojętny. Z drugiej strony, zdążyłem już zauważyć, że tak naprawdę nie obchodziło mnie nic; liczyło się wyłącznie to, że musiałem znaleźć Renesmee – nic więcej.
Wodziłem wzrokiem dookoła, w przesadnie wrażliwy sposób reagując na każdy, nawet najbardziej subtelny ruch. Nasłuchiwałem, jednocześnie próbując analizować każdy z dostępnych zapachów, chociaż to było trudne. W powietrzu wciąż unosiły się kłęby ciężkiego, fioletowego dymu – jednoznaczny dowód na rzeź, która rozegrała się tutaj chwilę wcześniej. Nie zastanawiałem się nad stratami, przyzwyczajony do myśli o tym, że każda wojna mogła nieść ze sobą ewentualne ofiary. Sama kwestia walki z nowonarodzonymi wampirami, nie była dla mnie niczym nowym, bo w przeszłości wielokrotnie likwidowaliśmy nawet całe armię. Chociaż nie widziałem żadnego z Cullenów, nieszczególnie się tym przejmowałem, dziwnie pewien tego, że sobie poradzili; potrafili walczyć i już to pokazali, nie pierwszy raz mierząc się z młodziakami, którzy próbowali skrzywdzić ich rodzinę.
Jeśli miałem być ze sobą szczery, ewentualna śmierć tych bliskich Nessie, którzy zdecydowali się zostać na polu walki, również nie wydawała mi się problematyczna – przynajmniej tak długo, jak nie byłem w stanie upewnić się, że najważniejszej dla mnie osobie nic nie dolega. Miałem ochotę ją zawołać, ale powstrzymałem się, aż nazbyt świadom tego, jak lekkomyślne mogłoby się to okazać. Młode wampiry może i działały lekkomyślne, ale mimo wszystko niektóre z nich potrafiły być bardziej przebiegłe, o czym zresztą zdążyliśmy się już przekonać. Jeśli Renesmee miała kłopoty, mogłem dodatkowo pogorszyć sprawę, a na to zdecydowanie nie zamierzałem pozwolić.
Cisza miała w sobie coś przygnębiającego, jednak starałem się na niej nie koncentrować. W zamian próbowałem trzymać nerwy na wodzy, raz po raz powtarzając sobie, że nie działo się nic wartego uwagi. Po prostu szukaj, nakazałem sobie i to na tym ostatecznie się skoncentrowałem. Zaniepokoiło mnie to, że nigdzie nie byłem w stanie jej wyczuć, po raz kolejny gubiąc ten jasny blask, który należał do dziewczyny – płomyczek, który tlił się gdzieś na granicy mojej podświadomości, teoretycznie musząc dawać gwarancje tego, iż zawsze będę w stanie ją odnaleźć.
Szkoda, że to nie było takie proste w praktyce.
Coś było nie tak i ta jedna kwestia nie dawała mi spokoju. Zdawałem sobie sprawę z tego, jak działał dar Marcusa, ale trudno było mi określić, jak duży zasięg mógł obejmować. Nie miałem nawet pewności, czy ten kretyn igrał sobie ze mną, Nessie, nami wszystkimi, czy może problem leżał we mnie i w tym, jak bardzo byłem podenerwowany. Wiedziałem jedynie, że jestem na dobrej drodze, żeby wszystko zepsuć, zresztą nie po raz pierwszy. Nie pojmowałem, jak w ogóle mogłem stracić ją z oczu – pozwolić na to, żeby radziła sobie w pojedynkę. Tu wcale nie chodziło o kwestię zaufania albo tego, że mógłbym jakkolwiek wątpić w jej zdolności walki, ale sam fakt tego, że powinienem był ją chronić. Nie zrobiłem tego i teraz miałem to sobie za złe, w coraz większej panice próbując naprawić wszelakie błędy – i to niezależnie od tego, czy miało być to możliwe.
Wyczułem ją nagle, zupełnie jakby ktoś przełączył jakiś niewidzialny przycisk. Jej światło zapłonęło tak jasno, że aż zwątpiłem w siebie i to, jak to możliwe, że wcześniej go nie zauważyłem. Momentalnie wyprostowałem się niczym struna i popędziłem przed siebie, nie zastanawiając się nad tym gdzie i dlaczego biegnę. To było niczym impuls, doskonale znajomy na dodatek, bo towarzyszył mi regularnie, odkąd tylko sięgałem pamięcią. Kiedy tropiłem, wykorzystując wszystkie swoje zdolności, wtedy nic innego nie miało dla mnie znaczenia – wyłącznie bieg do celu, a ten w tamtej chwili był dla mnie równie klarowny, co i świadomość tego, że Renesmee żyła.
Nie jestem pewien, dlaczego zawahałem się na krótko przed tym, jak w końcu zalazłem się na tyle blisko, żeby ją zobaczyć. Gwałtownie wytraciłem prędkość, przechodząc do ludzkiego kroku – wyjątkowo ludzkiego na dodatek. Ostrożnie przestąpiłem naprzód, poruszając się trochę jak w transie i instynktownie przytrzymując najbliższego z drzew, chociaż problemy z równowagą w moim przypadku nie wchodziły w grę. Nie potrafiłem opisać tego, jak się czułem, ale w głowie miałem pustkę, ta zresztą nie ustąpiła nawet w chwili, w której w końcu zauważyłem drobną, płomiennowłosą postać.
Klęczała na ziemi, blada i wystraszona, a przynajmniej tak pomyślałem w pierwszym momencie. Drżała, być może z zimna, chociaż bardziej prawdopodobny wydał mi się ledwo powstrzymywany szloch. Włosy przysłoniły jej twarz, ale i tak z jakiegoś powodu przyszło mi do głowy, że gdybym odgarnął loki na bok, przekonałbym się, że była cała zapłakana. To wytrąciło mnie z równowagi, sprawiając, że na dłuższą chwilę zamarłem, skoncentrowany przede wszystkim na tym, żeby ocenić, czy przypadkiem nie była ranna. Nie czułem krwi, co w znacznym stopniu mnie uspokoiło; osoka stanowiła na tyle charakterystyczną, istotną dla wampira woń, że nawet mdlący zapach dymu nie byłby w stanie jej przysłonić.
Ostrożnie zrobiłem krok naprzód, chociaż nagle zwątpiłem w to, czy powinienem w ten sposób postąpić. Coś tknęło mnie do tego, żeby rozejrzeć się dookoła i spróbować ocenić sytuację, chociaż moje spojrzenie raz po raz uciekało w stronę Renesmee. Nic jej nie jest, pomyślałem i to wystarczyło, żebym się rozluźnił, czując niewysłowioną wręcz ulgę, ale to wciąż wydawało mi się niewystarczające. Patrzyłem na nią i byłem niemalże świadom bólu, który ją otaczał, być może dlatego, że oglądałem ją taką przez długi czas – pogrążoną w żałobie i nieszczęśliwą, kiedy rozpamiętywała nieprawdziwą na szczęście utratę najbliższych.
W tamtej chwili nabrałem całkowitej pewności co do tego, że wydarzyło się coś bardzo niedobrego. Lekko zmarszczyłem brwi na widok wciąż strzelających ku górze płomieni, walczących z podmuchami wiatru i niesprzyjającą pogodą. Widziałem kłęby wijącego się tuż przy ziemi, fioletowego dymu, to jednak działo się jakby poza mną, pozbawione większego znaczenia i sensu. Cokolwiek się tutaj wydarzyło, nie dotknęło jej – nie fizycznie i początkowo tylko na tym byłem w stanie się skoncentrować.
Dopiero po chwili uświadomiłem sobie, że nie była sama.
Rozpacz dziewczyny w ułamku sekundy nabrała dla mnie sensu, kiedy uprzytomniłem sobie, że właśnie klęczała nad ciałem Jacoba. Wiedziałem o jej związku z kundlem, nie wspominając o tym, że sam zainteresowany przez pół drogi po lek dla Renesmee dawał mi się we znaki, niezmiennie podkreślając to, kim dla niego była i jakim darzył ją uczuciem. Mimo wszystko brałem wtedy pod uwagę to, że kundel może być problematyczny, najpewniej zamierzając walczyć o Nessie, chociaż ta teraz należała do mnie. Ta kwestia stanowiła najmniejszy problem, niemniej mnie niepokoiła, więc taki widok – perspektywa tego, że Black mógłby być martwy – powinna była przynieść mi ukojenie.
No cóż, przyniosła. Nie zamierzałem przyznać się do tego przed Renesmee, ale taka była prawda. Nigdy nie należałem do osób świętych, a życzenie śmierci i sama jej bliskość nie stanowiły dla mnie niczego nowego. To była część egzystencji wampira, zresztą tak jak i zazdrość, bo gdy w grę wchodziły uczucia, każdy z nas odbierał je o wiele silniej, aniżeli byłoby to możliwe w przypadku wampira. Traktowałem Blacka jak wroga – potencjalne zagrożenie – i jedynie perspektywa skrzywdzenia Nessie, powstrzymywała mnie przed ostateczną utratą kontroli. Co więcej, przez pewien okres czasu był przydatny, tym bardziej, że w desperacji czułem się gotów zrobić wszystko, byleby zapewnić Renesmee bezpieczeństwo.
Teraz z kolei go nie było – zagrożenie minęło w zupełności, a przynajmniej wszystko wydawało się na to wskazywać. I chociaż zdawałem sobie sprawę z tego, że ona miałaby do mnie o to pretensje, naprawdę poczułem ulgę.
Bez pośpiechu ruszyłem naprzód, chwilę jeszcze z obojętnością obserwując martwe ciało, zanim ostatecznie skoncentrowałem się na dziewczynie. Nie wyczuła mnie, a przynajmniej nic nie wskazywało na to, żeby zdawała sobie sprawę z tego, że stanąłem tuż za nią. Wciąż drżała, pogrążona w osobistej żałobie i smutku, który wydawał się otaczać ją niczym całun – gęsty i nieprzyjemny, jak i stopniowo pnący się ku górze dym. Dopiero perspektywa jej bólu wzbudziła we mnie negatywne uczucia, podsycając pragnienie tego, żeby coś z tym zrobić – objąć ją, a potem już nie wypuszczać z objęć, póki nie nabrałbym pewności, że udało mi się ochronić ją przed wszystkim, co w jakikolwiek sposób mogłoby nieść ze sobą cierpienie. Problem polegał na tym, że to wcale nie było takie proste, a jedyną osobą, która mogła odciąć ją od bólu, była ona sama.
 Renesmee…
Początkowo nie zareagowała na swoje imię, chociaż zauważyłem, że lekko drgnęła. Coś ścisnęło mnie w gardle, bo ta obojętność wydała mi się co najmniej niewłaściwa, ale próbowałem o tym nie myśleć. To tylko chwilowe… I normalne, że cierpi, powiedziałem sobie stanowczo, bo taka właśnie była prawda. Jakoś nie przerażała mnie myśl o tym, że mogłaby go kochać; to było samolubne, ale w tamtej chwili pocieszałem się świadomością tego, że ta miłość już niczego nie zmieniała – i że Renesmee należała do mnie.
Jesteś beznadziejny, Dem.
No cóż, byłem.
W milczeniu podszedłem bliżej, ostatecznie decydując się przykucnąć u jej boku. Sądziłem, że i tym razem nie zwróci uwagi na moją bliskość, ale pomyliłem się i to w dość pozytywny sposób. Zaskoczyła mnie, nagle prostując się niczym struna, by w następnej sekundzie odwrócić się i z płaczem wpaść mi w ramiona. W pierwszym odruchu zesztywniałem, zdolny co najwyżej tulić ją do siebie i bezwiednie przeczesywać długie do pasa, miedziane loki. Czułem, że drżała – coraz bardziej i bardziej – ale pozwalałem jej na to, mając wrażenie, że tego potrzebowała, dokładnie tak jak wtedy w celi, kiedy w tak gwałtowny sposób odreagowała wszystko to, co miało miejsce. W jakimś stopniu bezradność mnie przytłaczała, ale jeśli w największym stopniu potrzebowała właśnie czyjejś obecności, zamierzałem zrobić dla niej przynajmniej tyle.
Nie miałem pewności, jak długo to trwało, czas zresztą zszedł dla mnie gdzieś na dalszy plan. W gruncie rzeczy w tamtej chwili świat z powodzeniem mógłby się zatrzymać – żadne z nas i tak nie zwróciłoby na to uwagi. Siedziałem, tuląc ją do siebie i czekając na coś, czego nawet nie potrafiłem jednoznacznie sprecyzować. To było dziwne – jakiś czas temu wręcz dla mnie nienaturalne – ale znosiłem to cierpliwie, przede wszystkim dlatego, że w tym wszystkim chodziło właśnie o nią. To w zupełności wystarczyło, bym poczuł się gotowy dosłownie na wszystko, zwłaszcza trwając w przekonaniu o tym, że zawiodłem – i to na dodatek w chwili, w której najbardziej mnie potrzebowała.
Renesmee z jękiem spróbowała się odsunąć, po czym uniosła głowę. Już nie płakała, ale jej oczy – ciemniejsze niż dotychczas i bardzo poważne – spotkały się z moimi własnymi. Zauważyłem, że oddychała szybciej i bardziej płytko, aniżeli zazwyczaj, co w jakimś stopniu mnie zaniepokoiło, ale nie skomentowałem tego nawet słowem. Jak długo była cała i żywa, mogłem założyć, że wszystko pozostawało we względnym porządku.
– On… – wykrztusiła z trudem. Jej głos zabrzmiał bardziej piskliwie niż zazwyczaj, a oczy ponownie zalśniły, zdradzając obecność świeżych łez. – Jacob mnie… – Urwała, najwyraźniej nie będąc w stanie zebrać myśli.
– To już bez znaczenia – oznajmiłem cicho, ostrożnie dobierając słowa. – Jesteś bezpieczna.
Energicznie pokręciła głową.
– Kajusz nie żyje – powiedziała szeptem; w gruncie rzeczy musiałem niemalże czytać z ruchu jej warg, by zrozumieć kolejne słowa. – Marcus też. Jacob mnie uratował.
Wyczułem, że wypowiedzenie tych kilku zdań kosztowało ją mnóstwo energii, co zresztą wcale mnie nie dziwiło. I tak ledwo mówiła, wyraźnie mając problemy z tym, żeby zebrać oddech, chociaż trudno było mi stwierdzić, co było tego przyczyną – zdarte od płaczu gardło, poobijane żebra czy może emocje. Niezależnie jednak od wszystkiego, nie miałem pojęcia, w jaki sposób powinienem odnieść się do jej wyznania, bynajmniej nieusatysfakcjonowany tym, że po raz kolejny mógłbym coś kundlowi zawdzięczać. Już raz tego doświadczyłem, a perspektywa ponownego przechodzenia przez te same dylematy, zdecydowanie nie poprawiała mi nastroju.
Różnica polegała na tym, że tym razem kundel był martwy. Nie zapytałem o to wprost, ale sytuacja wydała mi się oczywista – to, że najpewniej się poświęcił.
Dla niej.
Na tę chwilę to mi wystarczyło.
– Jesteś bezpieczna – powtórzyłem z naciskiem, bo tylko ta jedna kwestia miała dla mnie jakąkolwiek wartość.
Bardziej stanowczo przygarnąłem ją do siebie, woląc, żeby przypadkiem znowu nie spojrzała na leżące na ziemi ciało. W tamtej chwili wydała mi się delikatna i bardzo krucha, prawie jak porcelanowa laleczka, którą z łatwością mógłbym skrzywdzić. Próbowałem być ostrożny, czując się trochę tak, jakbym miał do czynienia z dzieckiem, choć miałem okazję przekonać się, że Renesmee od dawna nim nie jest. Gdyby było inaczej, nie zrobiłaby bardzo wielu rzeczy – z wejściem do siedziby Volturi tylko po to, żeby zobaczyć się ze mną włącznie.
To koniec, uświadomiłem sobie nagle, starannie analizując jej słowa. Nawet jeśli pozostali jacyś przedstawiciele stworzonej przez Kajusza armii, stanowili co najwyżej niedobitki, których bardzo łatwo mogliśmy się pozbyć. W sytuacji, w której dwóch największych drani straciło życie, nowonarodzeni stanowili co najwyżej dodatek, o którym z powodzeniem można było zapomnieć. Prawdziwe zagrożenie zniknęło, a my być może w końcu mieliśmy odetchnąć, a przynajmniej miałem taką nadzieję. Przynajmniej tymczasowo świadomość zwycięstwa do mnie nie docierała, okupiona świadomością strat, ale to niczego nie zmieniało, a czas najpewniej miał zmienić wszystko, ułatwiając przyjęcie do wiadomości nawet tych najbardziej bolesnych kwestii.
– A… co z resztą? – usłyszałem drżący głos Renesmee i coś na dłuższą chwilę ścisnęło mnie w gardle. – Czy komuś co się stało? Dem…
– Twoja rodzina jest cała – odpowiedziałem z przekonaniem.
Trzymając ją w ramionach, łatwiej byłem w stanie skupić się na próbie odszukania innych. Wiedziałem chociażby, że kilka osób zmierzało ku nam, co zresztą wcale mnie nie zdziwiło. Byłbym wręcz zaskoczony, gdyby nadopiekuńczy Edward nie zdecydował się poszukać córki, zwłaszcza teraz, kiedy piekło dobiegło końca.
Nie dodałem niczego więcej, nie zamierzając rozwodzić się nad Hanną i Felixem. Już i tak cierpiała, a to wciąż był zaledwie początek i doskonale zdawałem sobie z tego sprawę. Następne dni – może nawet tygodnie – miały być trudne, a ja szczerze wątpiłem w to, żeby którekolwiek z nas było na to gotowe. Zmęczenie fizyczne nie dotyczyło wampirów, ale Renesmee i owszem, a ona dosłownie przelewała mi się w rękach.
Zauważyłem, że spróbowała coś powiedzieć, ale nie dałem jej po temu okazji. W zamian bez słowa porwałem ją na ręce, trochę tak, jakby była dzieckiem. Nie zaprotestowała, wręcz ułatwiając mi zadanie tym, że objęła mnie za szyję, mocniej przywierając do mojego torsu. W tamtej chwili wydała mi się drobniejsza niż wcześniej, blada i wymęczona na każdy z możliwych sposobów.
Obserwowałem jej twarz przez kilka sekund, ostatecznie pod wpływem impulsu decydując się nachylić na tyle blisko, by móc ją pocałować – krótko, bez głębszych emocji, ale to musiało wystarczyć. Przymknęła oczy, wydając się rozkoszować pieszczotą i jednocześnie wahać nad tym, czy odczuwanie przyjemności w takiej sytuacji powinno mieć rację bytu. Jej spojrzenie na moment uciekło w stronę miejsca, gdzie znajdowało się ciało Blacka, więc pośpiesznie przesunąłem się w taki sposób, by nie była w stanie go zobaczyć. Zmrużyła oczy, początkowo zerkając na mnie z żalem, ale zignorowałem to, woląc za wszelką cenę trwać przy swoim.
– Demetri.
W normalnym wypadku, słysząc swoje imię, co najwyżej wywróciłbym oczami. Zrezygnowałem z tego na rzecz powagi, dochodząc do wniosku, że już i tak doświadczyła wystarczająco silnej dawki skrajnych emocji.
– Nie myśl o tym, bo to nie twoja wina… Zresztą oboje wiemy, że on nie chciałby, żebyś się zadręczała.
Tej jednej kwestii byłem pewien, chociaż rozważanie ewentualnych pragnień Blacka, było ostatnim, czego potrzebowałem. Niezależnie jednak od wszystkiego, moje słowa najwyraźniej dały Nessie do myślenia, bo zamilkła, przymykając oczy i wydając się nad czymś intensywnie myśleć.
Nie skomentowałem jej zachowania nawet słowem, przynajmniej tymczasowo decydując się uznać milczenie za rodzaj zgody na każdą z podjętych przeze mnie decyzji. Przygarnąłem ją do siebie mocniej, po czym bez pośpiechu ruszyłem przed siebie, planując zabrać ją z lasu tak szybko, jak tylko będzie to możliwe.
– Wezmę cię do domu – obiecałem pod wpływem impulsu.
Nie miałem jeszcze pewności, które miejsce powinienem określić tym mianem, ale niezależnie od wszystkiego zamierzałem spełnić tę obietnicę.
Tę i kilka innych, które dopiero zamierzałem jej złożyć.
Renesmee
Nie miałam pewności, kiedy tak naprawdę zamknęłam oczy. Wszystko mieszało mi się ze sobą, a jedynym, co tak naprawdę zapamiętałam, było uczucie kołysania oraz bijącego od ciała Demetriego chłodu. Trzymał mnie i to było dobre, niosąc przynajmniej częściowe, jakże upragnione przeze mnie ukojenie i pozwalając się rozluźnić. To wciąż nie było wszystkim, czego potrzebowałam, by poczuć się lepiej, jednak na dobry początek wystarczyło… A może po prostu chciałam tego, żeby tak było.
Kiedy w końcu rozbudziłam się na tyle, żeby zorientować się, gdzie jestem i co dzieje się wokół mnie, poczułam jeszcze silniejszą dezorientację. Leżałam na czymś miękkim, co wydało mi się dość miłą odmianą po wszystkich ciosach i upadkach, których doświadczyłam w ostatnim czasie. Instynktownie poderwałam się do pionu, siadając w może nieco zbyt gwałtowny sposób, bo aż zawirowało mi w głowie. Mimowolnie skrzywiłam się, po czym dla pewności podparłam ręką o coś, co ostatecznie zidentyfikowałam jako materac. Tak więc byłam w łóżku – sytuacja, która powinna wydać mi się czymś naturalnym, gdybym w pamięci wciąż nie miała pożaru i tego, co stało się z naszym domem.
„Wezmę cię do domu” – przypomniałam sobie słowa Demetriego i coś ścisnęło mnie w gardle. Mdłości mnie zaskoczyły, przynajmniej początkowo, bo natychmiast zaczęłam szukać usprawiedliwienia dla swojego stanu. W gruncie rzeczy wyjaśnienie było dla mnie aż nazbyt oczywiste, obejmując wszystko, począwszy od powodu, dla którego do oczu cisnęły mi się łzy, aż po poobijane żebra. Poczucie przejmującej pustki mnie paraliżowało, w nieprzyjemny sposób przypominając o wszystkich tych wieczorach, które spędziłam w Volterze, regularnie szlochając w poduszkę krótko po tym, co miało miejsce, gdy…
Z tym, że to była przeszłość i tak naprawdę pozostawało wytworem umiejętności Hanny. To, czego doświadczałam teraz, pozostawało prawdziwe.
Musiałam przycisnąć dłoń do ust, żeby stłumić szloch. On nie chciałby, żebyś płakała… Poza tym coś mu obiecałaś!, warknęłam na siebie w duchu, jednak sprawy wcale nie były takie proste, jak mogłabym tego oczekiwać. Sama perspektywa myślenia o Jacobie w czasie przeszłym i rozważanie tego, co ewentualnie mógłby chcieć, wprawiały mnie w coraz silniejsze przygnębienie. Jeśli miałam być ze sobą szczera, czułam się pusta, w żaden sposób nie potrafiąc wytłumaczyć samej sobie, w jaki sposób powinnam się zachować, co odczuwać albo myśleć. Podejrzewałam, że wciąż jestem w szoku, byt oszołomiona i zdezorientowana, żeby w pełni przyjąć do świadomości wszystko to, co działo się wokół mnie.
Nerwowo rozejrzałam się dookoła, próbując zrozumieć, gdzie jestem. W pokoju – sypialni, jak założyłam przez obecność łóżka i minimalistycznym wystroju – panował półmrok, ale to mi nie przeszkadzało, tym bardziej, że moje wyostrzone zmysły radziły sobie z ciemnościami doskonale. Wyprostowałam się, ostatecznie koncentrując spojrzenie na oknie, co w jakimś stopniu pozwoliło mi rozwiać wątpliwości. Chyba nawet do pewnego stopnia dziwiłam się samej sobie z powodu tego, że nie zorientowałam się wcześniej, bowiem istniało tylko jedno miejsce, gdzie mogliśmy się udać, zwłaszcza po wcześniejszej rozmowie z Malą. Wielokrotnie zdarzało mi się odwiedzać z bliskimi naszych kuzynów z Alaski, więc widok padającego śniegu, wszechogarniającej bieli i rysującego się ponad czubkami drzew szczytu McKinley – jednej z największych atrakcji Parku Narodowego Denali – nie wydał mi się niczym nowym.
A więc ostatecznie znaleźliśmy się tutaj. To sprawiło, że ostatnie wydarzenia tym bardziej jawiły mi się jak sen, odległe w równym stopniu, co i mieszczące się całe kilometry dalej Seattle. Niepojęte wydało mi się to, jak łatwo można było się od tego wszystkiego odciąć. To jak nic potwierdzało, że jednak byłam w szoku, ale z jakiegoś powodu nawet smutek wydawał mi się w tym miejscu inny – odległy i przytłumiony, jakby całe cierpienie zostało w tym jednym punkcie lasu, tuż przy… jego ciele.
Coś ścisnęło mnie w gardle, więc w pośpiechu spróbowałam skoncentrować się na czymś innym. Skrzywiłam się, kiedy przy próbie ruchu obolałe mięśnie znowu dały o sobie znać, ale łatwo ignorowałam niedogodności. Mdłości przybrały na sile, więc pośpiesznie usiadłam, nachylając się do przodu i dłuższą chwilę skupiając się przede wszystkim na oddychaniu. Ostatecznie dopadłam do okna, otwierając je na całą szerokość i w żaden sposób nie reagując na lodowate powietrze, które natychmiast wpadło do sypialni, przyprawiając mnie o kolejne dreszcze. Mój oddech momentalnie zamienił się w parę, osiadając na szybie i częściowo zniekształcając rzeczywistość po drugiej stronie.
Chyba właśnie w ten sposób odbierałam wszystkie emocje – jako prawdziwe, ale zamazane, przez co nie potrafiłam skoncentrować się na nich w pełni. Być może to był rodzaj jakiegoś systemu obronnego mojego organizmu – ochroną przed szaleństwem, którego nagle zaczęłam się spodziewać; nie miałam pewności, zresztą wcale nie byłam pewna, czy chcę poznać prawdę. W zamian spróbowałam podjąć jakąkolwiek sensowną decyzję względem tego, co chciałabym zrobić, jednak i to okazało się problematyczne. Pragnęłam rozejrzeć się po domu, zobaczyć z resztą i upewnić się, że mimo wszystko było w porządku, ale… chyba wcale nie byłam na to gotowa.
Demetri?, pomyślałam mimowolnie, w żaden sposób nie potrafiąc wytłumaczyć sobie tego, dlaczego byłam sama. Nerwowo obejrzałam się przez ramię, tępo wpatrując się w łóżko i porozrzucaną pościel. Nieobecność tropiciela jedynie potęgowała towarzyszące mi poczucie pustki, skutecznie wprawiając w przygnębienie. Moje ciało tęskniło za jego dotykiem, pocałunkami i samą tylko obecnością, będącą materialnym dowodem na to, że cokolwiek było na dobrej drodze do tego, żeby się ułożyć. Potrzebowałam tego, stęskniona za poczuciem bezpieczeństwa i osobą, której oddałam się w każdy możliwy sposób. Wiedziałam, że to, iż go przy mnie nie było, nie oznaczało niczego złego, ale i tak poczułam się oszałamiająco wręcz samotna.
Jakiś ruch przykuł moją uwagę, sprawiając, że ponownie wróciłam twarz ku oknu. Początkowo bezmyślnie wpatrywałam się w ciemność za oknem, śledząc wzrokiem majaczące w niewielkim oddaleniu drzewa. Dopiero po kilku sekundach dostrzegłam czerniący się na tle lasu ludzki kształt, bardzo znajomy na dodatek. Zanim zdążyłam zastanowić się nad tym, co robię, ześlizgnęłam się z parapetu, miękko lądując na lekko ugiętych nogach. Śnieg cicho zaskrzypiał pod moimi stopami, kiedy bez pośpiechu ruszyłam przed siebie, nawet nie próbując kryć się ze swoją obecnością.
Postać nawet nie drgnęła, chociaż zatrzymałam się zaledwie metr za nią. Widziałam kołyszące się na wietrze złociste loczki Hanny – jedyny jasny punkt we wszechogarniającym mroku. Lekko przekrzywiłam głowę, co najmniej skonsternowana zachowaniem wampirzycy; ignorowała mnie, co zdecydowanie nie było w jej stylu, a przynajmniej tak mi się wydawało. Ona również była sama, z jakiegoś powodu tkwiąc w środku nocy przed domem i sprawiając wrażenie kogoś, kto nie ma pewności, co powinien ze sobą zrobić.
Nie miałam pojęcia, co powinnam o tym wszystkim myśleć, ale z jakiegoś powodu postawa mojej przyjaciółki przyprawiła mnie o dreszcze. Zdecydowałam się zrzucić to na przejmujący chłód, który drażnił moją częściową odsłoniętą, wciąż wrażliwą na zimno skórę, ale i tak wiedziałam swoje – również to, że z jakiegoś powodu czułam się zaniepokojona. Cisza mnie dobijała, a każda kolejna sekunda jedynie pogarszała sytuację, stopniowo doprowadzając mnie do szaleństwa.
– Ehm… Hannah?
Mój głos zabrzmiał dziwnie chrapliwie, więc spróbowałam odchrząknąć; nie miałam poczucia, żeby to pomogło, ale przynajmniej w odpowiedzi na hałas, wampirzyca w końcu zdecydowała się odwrócić w moją stronę. Uniosłam brwi, co najmniej zaskoczona wyrazem jej twarzy, tym bardziej, że z miejsca zorientowałam się, iż coś jest nie tak. Ta pustka w oczach, tym bardziej przerażająca w przypadku kogoś, kogo tęczówki barwą przypominały świeżą krew…
A przynajmniej powinny takie być, bo nieopisany wręcz smutek sprawił, że wyglądały raczej jak dwa węgliki – czarne i pozbawione jakichkolwiek emocji.
Na mój widok spięła się, wyraźnie próbując nad sobą zapanować, ale nie dałam się nabrać. Z bijący sercem podeszłam bliżej, machinalnie zaplatając ramiona na piersiach i nagle nie mając co zrobić z rękami. Chciałam o coś zapytać, ale jednocześnie nie byłam do tego zdolna, zbyt spięta, by zdobyć się na jakąkolwiek swobodną rozmowę.
– Nessie… – Hannah spróbowała się uśmiechnąć, ale wyszło jej to, najdelikatniej rzecz ujmując, marnie. – W porządku? Dem chyba wybył do lasu. Spałaś, więc…
– Nie mam do niego pretensji – przerwałam łagodnie. Mimo wszystko poczułam się lepiej, mając świadomość tego, gdzie i dlaczego się podziewał.
Wampirzyca z wolna skinęła głową. Wciąż uważnie mi się przypatrywała, być może próbując ocenić, co i dlaczego chodziło mi po głowie.
– Tak mi przykro – westchnęła. – Mówię poważnie. Wiem, że najważniejszy jest Dem, ale… – Urwała, po czym nerwowo przeczesała włosy palcami. – Czasami miłość bywa… skomplikowana.
Nie odpowiedziałam, po raz kolejny mając wrażenie, że mój żołądek za moment się zbuntuje i wywróci na drugą stronę. Zadrżałam niekontrolowanie, aż nazbyt świadoma tego, że Hannah przypatruje mi się podejrzliwie, jakby będąc w stanie dostrzec w mojej twarzy coś, czego mogłam się tylko spodziewać. Poczułam się tym bardziej zaskoczona tym, że ostatecznie zdecydowała się podejść bliżej, by w następnej chwili jak gdyby nigdy nic otoczyć mnie ramionami. W jednej chwili coś się zmieniło, a dystans, który w pewnym momencie pomiędzy nami powstał, zniknął równie nagle, co się pojawił.
Coś ścisnęło mnie w gardle, ale nie próbowałam z tym walczyć. W pewnym momencie sama już nie byłam pewna, która którą przytula, to zresztą wydało mi się najmniej istotne. Łzy zebrały mi się w oczach, ale nie uznałam za przejaw słabości. Jeśli miałam być ze sobą szczera, zaczynało być mi wszystko jedno, a sama tylko możliwość otrzymania pocieszenia od kogoś, kto był dla mnie ważny, przynosiła mi ukojenie.
– Wszystko w porządku? – wymamrotała w pewnym momencie Hannah, odsuwając się na tyle, by móc mi się przyjrzeć. – Jakoś marnie wyglądasz… Bez obrazy – dodała pośpiesznie, ale nawet się nie uśmiechnęłam.
– Marnie się czuję – stwierdziłam zgodnie z prawdą, instynktownie kładąc dłoń na brzuchu. Mdłości zaczynały być uciążliwe, nagle zresztą zrobiło mi się słabo, chociaż na mrozie łatwiej było mi ignorować zmęczenie. Chłodne powietrze pobudzało, a ja tego potrzebowałam. – Chyba nic w tym dziwnego, prawda? – dodałam, a wampirzyca westchnęła cicho.
– Zdecydowanie nie – przyznała.
Znowu zamilkła, dziwnie milcząca i przygnębiona. Zaniepokoiło mnie to, chyba nawet bardziej niż moje własne samopoczucie, tym bardziej, że wszystko wydawało mi się tylko i wyłącznie skutkiem emocji. Nie po raz pierwszy musiałam znosić poobijane żebra, z kolei zmęczenie pozostawało kwestią odpowiedniej dawki snu i czasu. Musiałam odpocząć, jednak w pierwszej kolejności chciałam przynajmniej rozeznać się w sytuacji i upewnić się, że wszyscy naprawdę byli cali.
Inaczej sprawy miały się z Hanną, a coś w jej zachowaniu stopniowo utwierdzało mnie w przekonaniu, że nie było dobrze. Nie potrafiłam tego jednoznacznie sprecyzować, ale…
– Co się stało? – zapytałam wprost.
Nagle zwątpiłam w to, czy chcę poznać odpowiedź na to jedno pytanie, ale mimo wszystko musiałam je zadać. Do głowy przyszła mi jedna, niepokojąca myśl, ale w pośpiechu odrzuciłam ją od siebie, raz po raz powtarzając sobie, że to niemożliwe – i że to byłoby już za dużo, tym bardzie, że każde z nas wycierpiało dość w ostatnim czasie. Chciałam wierzyć w to, że coś pomyliłam albo…
Hannah milczała, w odpowiedzi na moje pytanie jedynie spinając się i ponownie wbijając wzrok w ciemność przed sobą. Nie byłam w stanie zobaczyć jej twarzy, a tym bardziej oczu, ale podejrzewałam, że gdybym zdecydowała się stanąć tuż naprzeciwko niej, przekonałabym się, że jej tęczówki były suche. Myśl o tym, że płakała, wprawiła mnie w jeszcze większą konsternację, a ja nagle pomyślałam, że właśnie rozmawiałam z kimś, kto dużo wiedział o bólu straty – dokładnie tak samo jak ja.
Cisza się przeciągała, drażniąc mnie niemiłosiernie, przez co tym trudniej przychodziło mi znoszenie jej. W tamtej chwili pomyślałam, że powinnam po prostu odpuścić, ale z jakiegoś powodu nie potrafiłam się na to zdobyć. To zbytnio mnie dręczyło, zresztą byłam gotowa przysiąc, że dziewczyna będzie mnie potrzebować – i to może w nie mniejszym stopniu, co i ja jej. Co więcej, zachowanie wampirzycy sprawiło, że nagle poczułam się naprawdę dziwnie, zupełnie jakbym w każdej chwili mogła ją stracić, co również wydało mi się niedorzeczne. Hannah była tutaj, poza tym nigdzie się nie wybierała, ale…
– Czy… chodzi o Felixa? – upewniłam się, chociaż już w tamtej chwili podejrzewałam, jaka będzie odpowiedź.
Jęk, który wyrwał się jej ust, przyprawił mnie o dreszcze.
– Ten kretyn powiedział, że do mnie wróci – wyszeptała, bynajmniej nie zamierzając protestować. Poczułam, że robi mi się niedobrze, zresztą nie potrafiłam już protestować. Całą sobą czułam, że nie było dobrze. – Okłamał mnie.
Żadne inne wyjaśnienia nie były mi potrzebne. Bez słowa do niej przywarłam, będąc już w stanie tylko stać i ją obejmować, zresztą tak jak i ona mnie. To niczego nie rozwiązywało, ale na dłuższą metę wydawało się dobre, o ile cokolwiek miało jeszcze prawo takie być.
Resztę nocy przepłakałyśmy w swoich objęciach.
Właściwie nie jestem pewna, jak to skomentować. Wiem jedynie, że – przynajmniej z mojej perspektywy – kolejne tygodnie zwłoki się opłaciły. Rozdział powstał w jeden dzień, właściwie ot tak; każda linijka przyszła mi z lekkością, której nie zaznałam od dawna, co bardzo mnie cieszy. Finalny efekt do oceny pozostawiam Wam, ale ja jestem zadowolona.
Dziękuje wszystkim, którzy czytają. Na tę chwilę jestem w stanie napisać tylko to i…
No cóż, byle do końca.

2 komentarze

  1. Tak jakoś po tym rozdziale znowu mnie naszło na rozkminy. I tak myślałam i myślałam aż doszłam w końcu do wniosku że ja chyba lubię Jacoba. Może jeszcze nie jakoś specjalne uwielbiam ale jednak. I mi się tak trochę smutno na serdeuchu zrobiło o tym jak Dem opisywał Jacoba. Cieszyć się z jego śmierci? Uważać za wroga? Zazdrość? No poprostu jesteś baznadziejny Dem.
    Jake był zawsze jakoś niedoceniany. I nawet teraz jak Nessie mówi że on ją uratował to Demetri tak trochę nic... No okej może tak trochę przesadzam ale mam ochotę na niego ponarzekać. W ogóle Nessie to dobrze najpierw przytulas od Dema później Hannah a mnie kto przytuli? :c Przynajmniej wbrew pozorom poprawiłaś mi humor. Branoc.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dziękuję za komentarz :)
      No cóż, moje odczucia względem Jacoba zawsze były negatywne, z kolei to zakończenie… Wiedziałam, że tak ma być od samego początku. Pisząc perspektywę Dema również tylko taka reakcja wydała mi się właściwa; to jednak doświadczony, mściwy i często egoistyczny wampir, który znacznie zmienił się przy Nessie, ale wciąż nie jest ideałem w wielu kwestiach :D
      Cieszę się, że jakkolwiek poprawiłam Ci nastrój :3 Raz jeszcze dziękuję; z kolejnym rozdziałem mam nadzieję pojawić się szybciej, ale czas pokaże.

      Nessa.

      Usuń


After We Fall
stories by Nessa